Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dobre. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dobre. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 27 czerwca 2017

Dzienniki T.1 - Krystyna Janda

Cały dzień w biegu. Wróciłam do domu podekscytowana perspektywą pisania. Nażłopałam się energizera i takie efekty. Na stole czekała na mnie misa czereśni. I jakoś tak, nie wiem, dlaczego akurat one to spowodowały, zatęskniłam za babskim spotkaniem, takim z mądrymi rozmowami o życiu, o polityce, o naszych sprawach, o facetach, może też trochę śmiechu z głupotek, a do tego wino i sushi. Taka mnie żałość wzięła, że nie mam jak, nie mam z kim, że aż twarz w dłonie schowałam, nawet sobie nie wyobrażacie, jak ja potrafię żałować  Potrzeba mi było czymś tę żałość ugasić, postanowiłam poczytać chwilę Dziennik Krystyny Jandy, który zawsze na stole leży, gotowy do rozmowy. Tak właśnie - rozmowy. Przydał się teraz jak nigdy. Siedzę, pojadam czereśnie i słucham zwierzeń, opowieści, anegdot, zachwytów nad lekturą tego i owego, Czasem autorka zadaje pytanie, no to ja odpowiadam oczywiście. Uśmiecham się, kiedy pisze o tym, że jest zbyt emocjonalna, że coś zgubiła (rozumiem, jak nikt, kiedy przychodzi do kluczy), utyskuje nad swoją nad-ekspresywnością (a mogłaby być inna ta 'nasza' Janda?), rozczula mnie jej uwaga dla rodziny, miłość do męża. Czasem się spieram, bywa, że odsuwam od siebie książkę zniecierpliwiona z myślą - no teraz Kryśka to przegięła. Ale rzadko, częściej czuję się, jakbym spędzała wieczór czy lunch z zagonioną i bardzo zajętą koleżanką. Dlatego nie czytam tego ciągiem, a leży na podorędziu i czeka na moment, że i ja mam czas i ochotę na rozmowę z mądrą kobietą.
Nie ma takiego drugiego Dziennika na rynku wydawniczym, tyle tu szczerości, a nie ma wyprzedawania siebie do cna, tyle życia, a zaraz obok refleksja głęboka, nie na pokaz. Bywa, że ta rozmowa ma takie natężenie, jak wtedy, kiedy ludzie siedzą latem po zmroku w ogrodzie, nie widzą siebie, jedynie słyszą. Wtedy rozmowy są najszczersze, najgłębsze. Bardzo się cieszę, że chociaż Krystynę mam dziś obok.
{jakie to fajne, że ta książka rozkłada się na stole i nie zamyka, a strony nie przewracają same, nie zniosłabym walki wręcz z grubą książką w trakcie czytania}




niedziela, 31 stycznia 2016

Moje córki krowy - Kinga Dębska

Jestem w rozpaczy, że nie mieszkam w kraju czy chociażby nie wizytuję Polski akurat teraz, kiedy na ekrany kin wszedł film 'Moje córki krowy'. Wyraziłam to na fejsie i jakież było moje zdziwienie, kiedy do domu zawitał listonosz z książką o tym samym tytule wysłaną przez Świat Książki.

Podczas pobytu w Warszawie w grudniu (o Bogu, nie napisałam Wam o koncercie Anny Marii Jopek i Marsalisa! - nadrobię, obiecuję) miałam nadzieję, że mi się uda go obejrzeć, ale okazało się, że przed świętami temat chyba za ciężki, więc królowały Listy do M 2. Polazłam i powiem tylko tyle - na drugi dzień Kalina przyjaciółka moja (jej blog tu http://kaliningrad.blox.pl/html) rzekła - różne głupoty w życiu robiłam, ale aż takich to nie :-) Tłumaczy mnie tylko fakt, że pierwsze listy były w porządku.
A tak naprawdę to nic mnie nie tłumaczy, paszteciara jestem i lubię filmy o świętach, ale nawet takiego nieuleczalnego zachwycielca christmesowego ten film nie oszukał, słaby jak herbata babci klozetowej.

No to sobie jęczę na fejsie, że nie obejrzę, a wszyscy właśnie byli, albo zaraz będą... A tu książka, całkiem jak w Listach do M - z nieba spadła.
Od razu zaczęłam czytać, a na drugi dzień to sobie nawet specjalnie zasiadłam w Costa na sesję kawa plus książka, pampering taki.


Tym razem intuicja mnie nie zawiodła. Tank-ju, tank-ju, tank-ju, bo drugiego zawodu bym nie zniesła :-)
Kinga Dębska najpierw wymyśliła, choć jak wynika z wywiadów, część tej historii to też fabularyzowana adaptacja jej własnych doświadczeń, a potem to całkiem udanie napisała. I to jest pierwsze zaskoczenie, bo jeszcze nigdy nie udało mi się przeczytać czegoś równie dobrego jak film, jeśli powstało równocześnie z filmem albo nawet po. Czyli taka książka co ma trochę z ludzi jeszcze kasy wyciągnąć, bo jedzie na powodzeniu filmu. Jedyny przypadek, jaki przychodzi mi do głowy, że nie był porażką, to chyba tylko Aleksandra Minkowskiego Układ zamknięty. Ale to inne czasy były, nie można było sobie filmu nagrać, ani go na YT obejrzeć po jakimś czasie, więc ludzie z tęsknoty za serialem, kupowali książkę.

Trudny temat - odchodzenie rodziców, relacje z siostrą, z córką, z mężczyznami - wydaje się za dużo, za ryzykownie, szczególnie, że to nie jest saga w trzech tomach. Ale tu widać rękę filmowca i scenarzystki, pięknie to jest zebrane w stopklatki myślowe, takie zawieszanie się na kolejnych etapach problemu, począwszy od nie zapowiadającej nic złego wizyty w szpitalu, po kolejne stopnie w tej drabinie rodzinnej tragedii. Bo to jest tragedia, znam to najlepiej, doświadczyłam nagłego udaru mojej mamy i wiem, że tak właśnie to się odbywa, najpierw jest amok, nie wiadomo, co robić, wtedy ktoś musi przejąć stery, chce czy nie, ma być silniejszy, bo taką dostał rolę. I nie chce jej. I wkurza go to. A najbardziej inni, którzy na nim polegają. A ci inni nie widzą, żebyś robił coś nadzwyczajnego.
Podoba mi się, że sprawa jest przestawiona z punktu widzenia obu sióstr, lubię ten rodzaj narracji, sama go zastosowałam w swojej powieści (jakie piękne lokowanie produktu :-))

Oczywiście każdy ma szansę i skwapliwie z niej korzysta, bo czytelnik to jednak w jakimś sensie sędzia, opowiedzieć się za którąś ze stron. I ja sobie ulubiłam starszą siostrę Martę. Wszystko mi się w niej podoba i gdybym miała być jakąś postacią z książki, ona przyszłaby mi chyba w pierwszej piątce do głowy. Kasia nie jest zła, po prostu zupełnie inna i obca mi mentalnie, poza tym nie bardzo wiem, jaka kobieta mogłaby z Grzegorzem wytrzymać bez wyłysienia totalnego, nawet dobry seks tego chyba nie tłumaczy.
Wszystkie elementy tej układanki, kolejne zdarzenia, wszystkie osoby dramatu, tło czyli uwagi o pracy, ludziach ich otaczających, pracownikach szpitala, hotelu, takie celne, akurat złośliwe, ale nie ze znamionami zemsty czy zgorzknienia, raczej dobrego oka do szczegółów, umiejętnej obserwacji - fenomenalnie to wszystko ze sobą współgra.
Wydaje się to niemożliwe napisać o tak trudnych sprawach w sposób, żeby czytelnik płakał, a zaraz potem się śmiał czy wściekał wraz z bohaterami.  Śmiać w obliczu śmierci? Zakochać się, kiedy umiera matka? Tak, to wszystko jest możliwe i bardzo ludzkie, bardzo mi imponuje, że tak właśnie opisane. A nie 'po bożemu', na kolanach, z zapaloną gromnicą od pierwsze strony.
Strasznie się cieszę, że są tacy twórcy jak Kinga Dębska. Będę z radością czytać wszystko, co napisze, bo język ma świetny, żywy, aż sobie wzdychałam z zazdrości. Jeszcze radośniej pogalopuję na każdy film, jaki zrobi, bo jestem przekonana, że nic marnego spod jej ręki nigdy nie wyjdzie, to po prostu widać i czuć. Bardzo polecam!




poniedziałek, 11 stycznia 2016

Umierasz i cię nie ma - Mariusz Ziomecki.

Zanim o książce Mariusza Ziomeckiego, kilka słów wyjaśnienia, dlaczego mnie tu nie było.
Rok temu był wpis i zniknęłam jak sen jaki złoty. Dostawałam od Was maile i wiadomości na fejsie, odpisywałam na wszystkie, ale tu też należy się wyjaśnienie.
Otóż okazało się, że doba zrobiła się za krótka na wszystkie projekty, które sobie założyłam do realizacji. Pisałam powieść, to jest jednak czasochłonne, szczególnie, kiedy równocześnie się pracuje na wielu frontach. Wiem, teraz wielu z Was wsadziło dwa palce i zwymiotowało, kolejna blogerka pisze, czepiło się gówno statku i mówi płyniemy. No cóż, dajcie mi szansę, będziecie mogli mnie zjechać spektakularnie, kiedy książka się już ukaże i zdecydujecie się ją przeczytać. Nie będę strzelać fochów, można walić prawdę między klawisze. Sroce spod ogona nie wypadłam, blogowanie to nie była moja jedyna pisarska działalność, a można powiedzieć, że ostatnia w łańcuchu pokarmowym moich palców na klawiaturze. W każdym razie słowo stało się ciałem, napisałam, będzie wydana w tym roku w kwietniu przez Prószyńskiego i S-kę, tytuł -  'Poza czasem szukaj'. To tyle w tym temacie.
Dodam tylko, że rok przerwy dał mi też czas na przemyślenia o blogowaniu i stwierdziłam, że ten oddech mi był potrzebny. Nie będę już sprawdzać statystyk, nie będę walić głową w mur, że czegoś tam za mało lub za dużo, będę się tym cieszyć, czytać co chcę, pisać, o czym chcę, niezależna, wolna, szczęśliwa jak gwizdek. Lubię to, że pojadę fejsem :-)

A teraz przechodzę do pana Ziomeckiego i jego nowej powieści. Tym razem kryminał.



"Umierasz i cię nie ma". Pierwsza z cyklu czterech. Witaj majowa jutrzenko - zanuciła Kasia z moherowym zacięciem i poleciała po beret do szafy. Przecież wiecie, że mam nabożny stosunek do Herr Ziomeckiego od czasu jego poprzedniej - "Mr Pebble i Gruda". Aż mi głupio, ale co poradzę, że sobie tę powieść zaanektowałam do serca na ament. Wprawdzie ołtarzyka jeszcze nie mam, ale nową książkę zakupiłam ręcami koleżanki, która przebywała akurat w Polsce i na kolanach odebrałam. 
Problem w tym, że jak dla mnie Mariusz Ziomecki za wolno pisze. Uparta i oporna bestia, niczym nie zmusisz do zwiększenia tempa - ani groźby, ani błagania, zastraszanie, podkówki, mina spaniela, na Jezusa frasobliwego - NIC. Niepotrzebnie mnie do znajomych na fejsie przyjął, bo teraz się ze mną ma, ciągle pytam, kiedy następna?

Nie będę streszczać. Oł noł, tego ode mnie nie oczekujcie. Jest zbrodnia. Trzeba ją rozwikłać. Padło na Romana Medynę, bo na kogoś musiało. 

Roman jest trochę jak jego imię - taki rOOOman - myślę, że gdybym go poznała, to tak właśnie bym wyglądała - z rozdziawioną gębą i oczami wielkim jak spodki. Przystojny, odpowiedzialny, mądry, porządny, trochę szalony, czuły, seksowny, dobry w te klocki, o bogu, aż mi się gorąco zrobiło i musiałam ten beret zdjąć.  Każda kobieta by takiego chciała i każdy facet taki chciałby być. 
Baśka niestety też fajna, chciałabym powiedzieć, że zdzira i oczywiście ja byłabym bardziej odpowiednia, ale niestety nie, fajna z niej babka i zamiast odbijać jej faceta (mission impossible poza tym) wolałabym mieć taka przyjaciółkę.

Miejsce akcji - Warszawa i okolice, głównie Zalew Zegrzyński. Autor pisze o miejscach, które zna, więc tu żadnej ściemy nie ma, za to jest dużo szczególików smakowitych i niesamowicie akuratne i zmysłowe wpasowanie osób dramatu w scenerię. Okolice Zalewu po sezonie są tak opisane, że czuć ostatnie ciepło powoli odchodzące w niebyt, dające pola chłodnym nocom późnej jesieni i zimy. 
Miejsca ludne na wiosnę i w lecie, są całkiem inne potem, jakieś takie biedne i zdekompletowane, tutaj to czuć. Zimna woda jest zimna nie dlatego, że tak nam autor powiedział, ale dlatego, że czujemy to zmysłem wzroku. Jazdy Romana motorem po szosach do stolicy są tak nakreślone słowami, że nie dość, że zagryzałam wargi ze strachu, że nie wyrobi na zakrętach, to czułam wiatr na ciele i dyskomfort długiego rajdu w niesprzyjających warunkach. Mariusz Ziomecki niby jest oszczędny w słowach w tych opisach, ale nie na tyle ascetyczny, żeby to wyglądało na pozę, silenie się na męską surowość. Narracja jest oczywiście męska, ale nie brak tu czułości - zawsze mnie to u Ziomeckiego zachwyca, że potrafi te sprawy połączyć - utrzymać maskulinowy charakter swojej prozy, ale z domieszką miękkości właściwej kobietom, a jednak u niego nigdy nie ma to cech babskiej ckliwości ani tym bardziej podlizywania się czytelniczkom. 
Momentami jest groźnie, momentami lekki oddech - śledzimy życie prywatne i problemy z budową pensjonatu, bywa zabawnie, czasem obrzydliwie, jak np sceny w burdelu. Bardzo to wszystko prawdziwe, nawet chwilami reporterskie bardziej niż powieściowe. To zaleta. 

Poza tym zawsze zachwycały mnie u niego dialogi, we wcześniejszych powieściach też. Gdzieś czytałam, na blogu którejś z was, że nie za bardzo tu udane, nie zgadzam się z tym - ma autor ucho, zmienia rytm i styl wypowiedzi w zależności od tego, kto mówi. Gdzie trzeba jest poprawny, gdzieś tam się zatnie, tam gdzie prawdziwiej zaklnie. Są nieprzegadane, żywe, wartkie jakby powiedział dziadek mojej przyjaciółki. 

Lubię, kiedy pisarz ma rozpoznawalny styl, nie interesują mnie ci, którzy 'z twarzy są podobni zupełnie do nikogo'. Dlatego zawsze będę słaniać się na nogach z radości na widok nowego Pilcha, rozpoznam Mellera, Talkę (Talko? jeśli się nie odmienia to przepraszam), Twardocha i jeszcze kilku innych, jak przychodzi do wymieniania, to zawsze ciemność widzę. Przypomni mi się zaraz po opublikowaniu, jak znam życie :-)

Pewnie, że to nie druga Gruda, i dobrze, nie ma tego nawet co porównywać. 
To jest kryminał par excellence, żadnej obsuwy, piękny przykład gatunku. A przecież o to chodzi, czytelnik kupuje i dostaje, co mu obiecano. 
Czekam na kolejne tomy serii... i tu następuje seria spanieli, podkówek i 'Jezusów frasobliwych' :-)


niedziela, 9 listopada 2014

Wybór Ireny - Remigiusz Grzela

Już dawno nie czekałam na żadną książkę tak jak na tę. Remigiusz Grzela umiejętnie budował napięcie postami na FB, trzymał nas w napięciu i oczekiwaniu na to wydawnictwo. A to zdjęcie pokazał, a to rzucił ciekawą anegdotę, a my jak te sieroty na powrót ojca z tułaczki czekające.
Byłam jedną z osób, która dostała egzemplarz przedpremierowy. Rzuciłam się na nią od razu, ale okazało się, że nie tak łatwo mi było się z nią zmierzyć. Z różnych powodów.


Pierwsze rozdziały to wojenna przeszłość Ireny, opisy jej brawurowych akcji jako łączniczki, bohaterska karta z czasów, kiedy była częścią Żydowskiej Organizacji Bojowej. Brała udział w dwóch warszawskich powstaniach, wyprowadzała ludzi z obozów, działała w konspiracji, co ja wam będę tłumaczyć, codziennie przecież narażała życie.

Moja ostatnia wizyta w Warszawie to w dużej mierze podążanie śladami nieistniejącej już kultury żydowskiej (a przynajmniej nieistniejącej już w takim wymiarze jak kiedyś), obecności tylu ludzi, tak ważniej części naszego polskiego społeczeństwa, którzy nagle, bo kilka lat naprzeciwko prawie dwóm tysiącom bytności Żydów w Polsce, to przecież nagle, zniknęli z naszego świata - albo ulotnili się w powietrze, albo zostali zagrzebani w gruzach, zamordowani albo wyjechali.
Wiem, że to się może wydać dziwne, przecież nie jestem pochodzenia żydowskiego, ale czasem czuję bóle fantomowe, dziwi mnie, że była ręka i jej nie ma. Stąd te moje poszukiwania, bardziej sensualne niż akademickie, chodzenie po ulicach, wyczuwanie tej energii, Słuchanie opowieści. O tak, bardzo lubię słuchać ludzi, bardziej chyba niż czytać ich wspomnienia.
Ale nie zawsze się da. Lubię zatem 'słuchać' Remigiusza Grzeli, bo on tak pięknie umie pisać, jakby siedział i opowiadał obok. A ponieważ cechuje go wielka dbałość o fakty, szczegóły, detale, to jakbym widziała jego skupioną twarz, lekkie przygarbienie sylwetki, marszczenie brwi, kiedy próbuje sobie coś dokładnie przypomnieć.
Często odkładałam tę książkę, żeby pomyśleć, pogrzebać w książkach o Kaziku i Edelmanie (a te mam tylko w bibliotece, więc musiałam czekać na niedziele). Mąż budził mnie w nocy, bo śniłam powstanie w getcie, mówiłam przez sen, skarżyłam się na odgłos wystrzałów (a to burza była), czułam swąd spalenizny. Faktycznie śniłam treść tej książki. W moim egzemplarzu przedpremierowym niestety nie było zdjęć (podobno są w tych przeznaczonych do sprzedaży), tak więc Irenę musiałam sobie wyobrazić, przypomnieć trochę z tego, co widziałam wcześniej w zapowiedziach, zanim jeszcze zobaczyłam w telewizji zdjęcia. I wiecie co, nawet mi się udało ją całkiem dobrze wizualnie wyczuć.

Potem to już była część o zapominaniu siebie, o zaprzeczeniu swoim korzeniom, o samo-unicestwianiu siebie, wymyślaniu na nowo i autodestrukcji kolejnej. Właściwie mam wrażenie, że ona niszczyła nie tylko siebie, ale i ludzi, którzy ją kochali. Jakby była ćmą i lampą wabiącą ćmy jednocześnie. Ale umiała też zjednać sobie ludzi obcych, żeby potem oni uważali się za jej przyjaciół. Ale czy ona była im przyjacielem? Takie relacje też potrafią być tylko jednostronne, wiem coś o tym i wiem, jak to boli.
Dlatego bolała mnie ta część opowieści.
Inna strona historii, chociaż ta akurat najmniej wyeksponowana (rozumiem), to relacje z córką. O ludzie, tu to ja w ogóle wysiadłam, bo bardzo mi to przypominało moje z mamą. Aż się trochę z tego pochorowałam. Znowu przychodziło mi odkładać książkę, nosiłam w sobie te toksyny, które jakoś i tam wyczuwałam.
Irena i mężczyźni - tu znowu ten syndrom ćmy i lampy. Kiedy przeczytałam list Romka do Ireny z 3 lutego 1947 roku, tak się spłakałam, że na kilka dni znowu strzeliłam focha. Tak się na nią zdenerwowałam. Nie, że nie kochała wystarczająco, nie, że nie chciała z nim być, czy jakiekolwiek tam były powody, ale, że on tak skamlał, że prosił, nawet jeśli udawał, ze nie, a ona widocznie musiała mu dawać jakieś sprzeczne sygnały, że czuł, że jest nadzieja. List Kazika z końca książki w podobnym stylu i znowu te prośby, a jej chłód, obojętność na nie. Moje wnioski tylko z domysłów, bo nie ma jej listów w odpowiedzi na te wysłane (czy niewysłane, bo Romka chyba ostatecznie nie został). W wielu z tych pism przebija właśnie prośba o odpisanie, odezwanie się, co mnie doprowadzało do rozpaczy, bo nie ma nic gorszego jak pisanie do kogoś dla nas ważnego i wiedza granicząca z pewnością, ze ta osoba nie odpisze. To jest straszny kamień w sercu i ja to czułam za nich, wraz z nimi, kurczę, i złość na tę kobietę, ze ona tak ludzi traktowała, tych dla niej najmilszych, najbardziej uważnych na jej nastroje i to, co się z nią dzieje.

Ale z drugiej strony miałam do siebie pretensje - kim ty jesteś, żeby ją oceniać, nie przeszłaś drogi w jej butach, nie wiesz, jak naznaczyła ją wojna, jej działalność, jakie blizny ta podziwiana u niej brawura, zostawiła. Z drugiej strony wielu, a nawet większość potrafiła się podźwignąć po wojnie, prowadzić normalne życie. Inna rzecz, co my tam wiemy, jakie ono było, czy normalne, czy tylko na wierzchu takie, a pod skórą ból i niekończąca się trauma?

I tak to się plecie podczas lektury tej książki - wzruszenia, podziw, złość, łzy, ciekawość, fascynacja, ale i niesmak czasem. Na pewno nikt nie pozostanie obojętny na tę historię. Każdy pewnie znajdzie coś dla siebie. Ja, jak widzicie z tej notki, bardzo przeżyłam jej czytanie. Czego i wam życzę.

sobota, 17 maja 2014

Magnolia - niby drzewo jak to drzewo, a jednak nie. Festiwalowe czytanie.

Będę szczera jak pole - zobaczyłam opis, że ucieczka, że w głuszę, że pensjonat, tyle, że facet, a nie babka i mnie zemdliło?
Znowu?
Ileż można domków, hoteli, ucieczek, tajemnic, jeszcze kufer z listami znajdzie i w ogóle się pochoruję.
Skąd u nas taka mała fantazja, że jak jedna się rozwodzi i ucieka, to zaraz cały tabun za nią? Już innych tematów nie ma?
Jakoś nie zaobserwowałam tego na Zachodzie, żeby wszyscy o tym samym pisali.
Tak sobie utyskiwałam pod nosem.
No, ale panie u mnie w bibliotece zachwycone autorką, wszystkie jej książki mamy i są rozchwytywane. Kupuję, bo mają wzięcie, ale nigdy żadnej tej autorki nie czytałam.
Dzięki festiwalowemu zadaniu, okazało się, że książka może i opis ma taki, jak inne, ale jednak udało się autorce przedstawić temat w sposób nietuzinkowy.
I to nawet nie chodzi o to, że jakoś tak specjalnie inaczej, ale po jej przeczytaniu, wrażenie cuzamen do kupy jest takie, że warto było, ba, ten świat mi pasuje, chciałabym tam wrócić, dlatego zasadzam się na drugą część, która wychodzi na dniach.

W pierwszym tomie Magnolii historia opowiada o facecie, któremu się świat wali, nie dość, że zdrowie mu szwankuje, co go dyskwalifikuje z zawodu pilota,  to i żona odchodzi i do tego chyba ma rację. Nic nie jest tak, jak powinno. Tu dla mnie trochę nierealne, ale może faktycznie ludzie tak robią, że koleś sprzedaje wszystko i jedzie przed siebie, wybierając drogę losowo. A jak już trafia w Bieszczady na pewną stację, okazuje się, że jest do kupienia pensjonat Magnolia.
I tu już miałam gorzko w gardle, myślałam, nie dam rady.
Ale w tym momencie dopiero się zaczęło dziać, i do dobrze dziać. W sensie ciekawie i już się oderwać nie mogłam.
W Magnolii bowiem spotkałam świetne babki, Czesię, zarządzającą kucharkę uwielbiającą szybką jazdę jeepem, Małgorzatę, która przychodzi na kawę dwa razy dziennie i czyta gazety przeterminowane o tydzień lub dwa (całkiem tak ja jak i jak ja podnieca się starymi aferami :-)
Dojeżdża do nich Doris, bardzo barwna postać, rowerem przybywają jeszcze dwie postacie - nastoletnia maniaczka książek i młoda żona starszego, na dodatek sparaliżowanego męża, bywa też pewien mecenas i absztyfikant Doris. Ale to nie wszystko, bo i o wsi i jej mieszkańcach co nie co się dowiadujemy.
Nie będę więcej streszczać, bo sama tego nie lubię u innych, nie po to są te zapiski, żebym Wam tu zdradzała koleje losu bohaterów.
Nic nowego, ktoś powie o treści, ale tu się nie zgodzę, albowiem Grażyna Jeromin-Gałuszka okazała się utalentowaną konstruktorką i postaci, i fabuły. Zaskoczyła mnie pozytywnie,  wciągnęła mnie w stworzony przez siebie swiat do tego stopnia, że traktuję to jakbym tam była na wakacjach i cieszę się, że jestem umówiona na kolejny pobyt w lecie.
Nawet nie potrafię powiedzieć, co mi się tam konkretnie podobało.
I to jest dla mnie wyznacznik dobrej książki, bo jak dobra kiecka, ma zachwycać i świetnie leżeć, nie trzeba nam wiedzieć, którędy wiodą szwy.
Drugi tom przeczytam na pewno. Poprzednie książki tej autorki sukcesywnie też, podoba mi się jej styl i jeśli tylko będę miała ochotę na ten rodzaj literatury, najpierw sprawdzę co też nowego wydała właśnie Grażyna Jeromin-Gałuszka.

poniedziałek, 5 maja 2014

Przekleństwo ostatniego tomu

Nie jestem dobra w czytaniu wielotomowych serii. Na pewno nie umiem ich czytać jednym ciągiem. No, ale są takie, które lepiej by było zaliczyć à la longue, szczególnie sagi rodzinne, bo człowiek jednak zapomina co i jak, kto z kim i dlaczego jeden z drugim nie rozmawia.
Cukiernia pod Amorem Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk bardzo mi się podobała, w swoim gatunku świetna. Nie podobna było ominąć spin off tej sagi, przeczytałam już tom pierwszy Podróży do miasta świateł, pora była na tom drugi


A że lato raczej sprzyja przebywaniu na zewnątrz, ostatnio też dużo przemieszczam się samochodem, egzemplarz papierowy jest rozchwytywany w bibliotece (właściwie na półce nie stoi), postanowiłam zaopatrzyć się w audiobook.
Pewnie już zauważyliście, że uwielbiam czytać uszami. Zawsze mam jedną książkę na tapecie do pochłonięcia właśnie tak. 
Obiecałam sobie, że jeśli kiedykolwiek trafi mi się książka audio czytana przez panią Annę Dereszowską, albo zrezygnuję, albo zaopatrzę się w Persen forte. 
Niestety czyta ona z nieznośną dla mnie manierą, staromodną emfazą, jęczy, głos modeluje jak gwiazda kina przedwojennego, dla mnie jest to nie do zniesienia. Przeszkadza bardzo. Już miałam to przy Carycy i tomie pierwszym Róży z Wolskich, teraz tylko się upewniłam, że nam z panią Anną nie po drodze w tej kwestii. 
Miałam momenty, że prosiłam - Boże, niech ona trochę popuści, bo ciekawa jestem co dalej, ale chyba to w diabły wyłączę. Paradoksalnie najlepiej się słuchało, kiedy pani Dereszowska była podziębiona i miała lekko przytkany nos, nie mogła tak szarżować i wtedy to było znośnie. 

Jeśli idzie o samą powieść, pani Gutowska Adamczyk przyzwyczaiła nas do tego, że jest po prostu dobra. Nikt się nie zawiedzie. Poznajemy dalsze losy Rose czy Róży, co się działo po śmierci jej ukochanego, nie chcę zdradzać, bo streszczenie odebrałoby Wam całą przyjemność śledzenia jej losów. 
Nadal są dwa plany czasowe, czyli Francja przełomu XIX i XX wieku, oraz Polska i Francja współcześnie. Po zakończeniu tej dwutomowej opowieści dochodzę do wniosku, że ten drugi plan i historia Niny, nie miała żadnego znaczenia, nie była tak ciekawa jak się na początku spodziewałam i w sumie mogłoby jej nie być. Natomiast część z przeszłości bardzo mi się podobała i najchętniej wracałam właśnie do niej. Jak to u tej pisarki dużo ciekawych i poznawczych szczególików i faktów dotyczących obyczajów, samej Francji, strojów i tym podobnych rzeczy, czyli współpraca z Martą Orzeszyną, z którą autorka konsultowała te sprawy, przyniosła fantastyczny efekt. 
Trochę mnie męczyły drobiazgowo opisywane nazwy ulic, gdzie co się znajduje i którędy tam dojść. Nie znam języka i nawarstwienie tego w tekście powodowało, że albo się gubiłam, albo niecierpliwiłam, nigdy nie byłam zwolenniczką powieści 'kartograficznych', nie miałam ambicji podążać śladami bohaterki, kiedy w Paryżu, może to stąd. Pewnie są tacy, którzy to niezwykle cenią w powieściach.
A może problem tkwi w tym, że z ostatnim tomem u mnie jest tak, że wiem, że to się coś kończy (wreszcie, bo jak pisałam nie lubię jednak historii wychodzących poza 3 tomy maks), więc pojawia się u mnie niecierpliwość, byle do końca, byle się dowiedzieć. A to znowu szkodzi czytaniu uważnemu.

Podsumowując cieszę się, że przeczytałam, że znam koniec tej dawnej historii. Czekam na kolejną powieść Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk, bo jest to jedna z tych autorek, których czytam wszystko, co napiszą. Jeśli się nawet czegoś tam czepiłam, to i tak po prostu wiadomo, że to solidnie napisana powieść i nikogo nie pozostawi z niedosytem. 

sobota, 12 kwietnia 2014

Złodzieje koni zawiedli mnie na pastwiska zielone

Tak powiedziałam, autorowi, że mnie tam swoją powieścią zabrał. Do czytelniczego raju, gdzie nie trzeba się spieszyć, nie trzeba 'z kocyka wstawać', można zapomnieć o bożym świecie, bo ma się w ręku historię ciekawą, przejmującą.
Żałuję, że nie mam zwyczaju podczas lektury robić notatek. Gdyby to była książka papierowa, od razu wiedziałabym, że zostaje na mojej półce, mogłabym sobie ołówkiem pisać w niej do woli. Ale to był przedpremierowy ebook i do notatek potrzebny by mi był notesik, cokolwiek. A ja, jak już zasiadłam do czytania, minuty mi każdej było żal, nie polazłam po ten długopis, po ten brulion i mam za swoje.
Miałam kilka błyskotliwych :-) myśli, że Wam to tak przedstawię, tak opowiem, że Wam gacie opadną i ustawicie się w kolejce do księgarń 24 kwietnia. Miałam wtedy przebłysk rozsądku - idę zapisać, bo zapomnę, ale potem zaraz - eee tam, tego nie zapomnę, to jest takie superowe, że na pewno będę pamiętać.
Ale rankiem to było, do pracy spieszyłam, w biegu zbierałam klamoty, bo się oczywiście zaczytałam i co? Wyparowało ze łba jak sen jaki złoty.
Remigiusz Grzela uwiódł mnie swoimi rozmowami. Po tym jak przeczytałam Było, więc minęło , obiecałam sobie nadrobić wszystkie grzelowe zaległości i od razu zakupiłam dwa ebooki - Wolne i Hotel Europa, tyle udało mi się tylko zdobyć. Obiecałam sobie mieć oczy otwarte na resztę.
Aż tu pewnego dnia trafiła się okazja przeczytać przedpremierowo Złodziei koni.
Zasiadłam z czytnikiem, oklepałam naokoło kocyk, kawę przysunęłam bliżej, okulary na nos, reszta spraw w nosie i zapadłam w świat stworzony przez pisarza.
O-lu-dzie! Cóż to za wspaniała powieść. Cóż za język, styl! Widziałam jak się te literki i zdania ładnie układają w treść, czułam jak te naoliwione tryby wsuwają elementy machiny na swoje miejsca, jak to wszystko pięknie gra. Konstrukcja misterna, niejeden by poległ, gdzieś się obsunął w przepaść chaosu, ale nie ON, nie Grzela.
Nasunęło mi się porównanie do koronek klockowych. Widzieliście kiedyś, jak to się robi? Tutaj krótki filmik, obejrzyjcie proszę, minutę zaledwie, a będziecie wiedzieli, o co mi chodzi.
Wątki opowieści jak te nitki, cieniutkie, ale dużo, Grzela sprawnie klockami operuje, zawija, krzyżuje, cofa, podnosi, prostuje, już widzisz wzór, ale on się jeszcze bardziej komplikuje i dowiadujesz się, że to, co Ci się wydawało clue, jest zaledwie elementem czegoś większego, bardziej skomplikowanego.
A co może być bardziej skomplikowane i złożone od ludzkich losów, rodzinnych historii, szczególnie kiedy przypadają one na czasy powojenne - Stanisław, czasy wczesnokomunistyczne aż do przełomu współcześnie - Jerzy, aż do przedstawiciela obecnego pokolenia, nieświadomego przeszłości, nie mającego wystarczającej wyobraźni, żeby zrozumieć, wejść w skórę ludzi, którzy swoją księgę zaczęli zapisywać przed nim - Kamil.
Trzech mężczyzn, dwóch ojców, dwóch synów i dziadek. Z czego dziadek nie zna wnuka, ba, nawet nie zna syna. Ojciec zna syna, ale go nie zna. Syn zna ojca, ale go nie rozumie. Siostra odkrywa, że ma brata. Dziadek nagle ma możliwość przejścia przez życie swojej niedoszłej żony.
Trzech mężczyzn, różne czasy, wojna, która nie dla wszystkich skończyła się w '45, trudne decyzje, postawy, które dla jednych są oczywiście wspaniałe, dla innych całkiem na odwrót. Geny. Jaka siła w nich tkwi. Nie da się ich oszukać, ale można wytworzyć w sobie mechanizmy, które pozwolą uniknąć błędów poprzedników w rodzinie. Trzeba zrozumieć, może wybaczyć? Da się w ogóle?
W tym wszystkim kobiety, matki, żony, córka. Naturalnie towarzyszą mężczyznom, nikt przecież nie chce być sam, każdy szuka miłości, towarzysza na życie. Nie zawsze to jest oczywiste, kto z kim i dlaczego tak to się potoczyło.
W tej powieści najpierw te nitki się plączą, ale wraz z końcową stroną powieści, chociaż w przypadku czytnika to był po prostu biały ekran - dostajemy kompletny, zachwycający wzór. Wpatrywałam się w tę nicość na ekranie i nie potrafiłam się rozstać z tą powieścią. Wracałam do pojedynczych scen, do smaczków, które jeszcze nie zostały zapomniane przez kubki smakowe w mojej głowie. Tęsknię do niej. Nie potrafiłam sięgnąć po nic innego, od kilku dni czytam prasę, blogi, odmawiam rozstania się z nią na dobre.
To jest jedna z tych powieści, która pozostaje z człowiekiem na dobre. Myślałam, że teraz już nikt tak nie pisze. Że literatura idzie w stronę ozdobników językowych, które biorą górę nad treścią. Albo ucieka w trywializm. Albo zabiera ludzi do wyidealizowanego świata, którego nie ma. Albo odwrotnie, do bagna, gdzie brud, smród i jeden kolorowy motyl siedzi.
A tu mięsista historia par excellence. Język w zależności od potrzeby subtelny, ale chuje też latają. Bez ściemniania. Uwielbiam. Ledwo skończyłam, a już stała się jedną z moich ulubionych powieści ever.
Mam nadzieję, że ktoś zdecyduje się ją kiedyś nakręcić.
Czy muszę dodawać, że polecam?

sobota, 8 lutego 2014

Między wariatami - czyli jak zrobić dziecko za pomocą worka z 20 kg truskawek i czy Patentex Oval mógł zmienić bieg historii ?

Z felietonami to jest tak, że czyta się jeden i od razu wiadomo, czy autor(ka) nam pasuje, czy nie. Nie chodzi tu o pióro czyli styl, ale bardziej o to samo, co się czuje, kiedy spotyka się kogoś po raz pierwszy i wiadomo, czy możemy się zaprzyjaźnić, czy nic z tego nie będzie.
Rodzaj chemii jaka ma miejsce między przyjaciółmi na życie.

Inna rzecz, że ja się na felietonach chowałam. Mama miała zbiór Słonimskiego i podczytywałam w ukryciu. Podłoga sypialni zasłana była często płachtami Polityki (kiedyś były wydawane jako wielka gazeta, a nie kolorowy tygodnik), a tam felietony KTT i Passenta, które namiętnie zaliczałam, chociaż teraz nie jestem pewna, co z tego rozumiałam. Zawsze miałam jakiegoś ulubionego felietonistę, a to Pilcha, a to Tyma, żadnego ich tekstu nie ominęłam, nie przegapiłam.
Kiedy przyjechałam na Zieloną Wyspę ulubiłam sobie Roisin Ingle i jej felietony w Magazynie The Irish Times. No i nie bez znaczenia pewnie jest, że sama przez wiele lat pisałam felietony, chociaż nie w tak prestiżowych tytułach, no i nie tak genialne, chociaż gdyby sądzić po ocenie czytelników, również nie bez znaczenia.
Z polskich tygodników czytam najchętniej Newsweeka, a tam od czasu pojawienia się Marcina Mellera, jego felietony. Wcześniej publikował je też gdzie indziej i ja tak za nim podążam, gdziekolwiek nie idzie. Mam nadzieję, że nie przejdzie do Wędkarza polskiego, bo ten chyba nie ma elektronicznej wersji, a papierowej tutaj nie kupię.

Ucieszyłam się, kiedy zobaczyłam, że wydał książkę. Nie stawiałam sobie pytania, czy ją kupić, bo to było jasne, ale problem był w wyborze nośnika - analog czyli papier, ebook czy audiobook? Okazało się, że lektorem wersji audio jest Wojciech Mecwaldowski, a wiadomo wszystkie Wojtki to fajne chłopaki, a Mecwaldowskiego lubię szczególnie, wybór więc padł na uszatą wersję.

Co ja Wam będę mówić, to było jak rozmowa z kumplem, którego dawno nie widziałam. On opowiada, ja piję i rechoczę jak żaba na wiosnę. Aż mi głupio czasem było, bo słuchawka dyskretnie w uchu, gdzieś w autobusie, a ja nagle zanoszę się śmiechem, jakbym rozum postradała. Jazda samochodem, normalnie uwielbiam słuchać książek przy tej okazji, okazała się niebezpieczna w takim towarzystwie. Sprzątanie, no cóż, można sobie narobić jeszcze więcej roboty, zasłuchałam się i wlazłam w wiadro, wylałam i musiałam ratować się przed tego skutkami.

Marcin Meller pisze na różne tematy. Też o trudnych podróżach w rejony ogarnięte wojną albo biedne. O tym wszystkim można pisać na kolanach, można poważnie uczulać czytelników na to, co tam się dzieje, ale można też napisać o tym w sposób lżejszy, jednocześnie nie ujmujący tematowi powagi.
No i bardziej osobisty, co mnie akurat odpowiada szczególnie, bo nie lubię, kiedy w treści nie widzę człowieka.

Poglądy - tak się składa, że mamy z autorem te same, czytam i co chwila mam ochotę 'stuknąć się z nim kielichem' (dziwne, że ja tak ciągle o tym piciu, nie pijąc alkoholu prawie wcale), pewnie nie bez znaczenia jest fakt, że jesteśmy to samo pokolenie, prawie ten sam rok urodzenia nawet, czyli te same filmy, te same książki na różnych etapach nam towarzyszyły. Podoba mi się to, że jest gdzieś ktoś, kto mówi również w moim imieniu.
Też lubię czytać przy jedzeniu, chociaż tego nie robię, bo musiałam nauczyć dzieci dobrego zachowania przy stole :-), ale w toalecie kto mi zabroni? Cieszę się, że nie ja jedna mam tam podręczną biblioteczkę.
Lubię to, że Marcin Meller nikogo i niczego w tych felietonach nie udaje. Szczerze pisze o tym, co go zachwyca czy wkurza. Czasem dosadnie. Też lubię czasem 'kurwą' zarzucić. Walczę z tym u siebie, ale niestety bezskutecznie, bywa, że inaczej się nie da,  dosadnie trzeba coś wyrazić.
Trochę mnie denerwowało, że  te teksty są zebrane tak chaotycznie, bez ładu bez składu czasem, po wariacku, ale tytuł w końcu zobowiązuje.




wtorek, 4 lutego 2014

Przewrotnie dobra

Zacznę od gawędy przy ognisku (u mnie kominek ogniem bucha, bo znowu wichura).
Na Festiwalu Literatury Kobiecej spotkałam wiele pisarek. Przebywanie wśród nich przypominało bycie wśród kilkudziesięciu matek rozkochanych w swoich dzieciach i bardzo z nich dumnych, a rozmowy o literaturze, czyli tych dzieciach właśnie, czasem było jak chodzenie po potłuczonym szkle, spadek koncentracji i już masz kilka dziur w stopach. I tak być powinno, twórca ma być dumny, a czytelnik uważny w ocenie. Ale szczery. Tak to widzę. Inaczej to wszystko, te całe blogi, nie mają sensu.
Najtrudniejsza sytuacja dla blogera książkowego jest wtedy, kiedy otrzymuje powieść od autora. Szczególnie, kiedy dzieje się to osobiście. Moment, kiedy moja ręka dotyka książki, a ręka autorki jeszcze jej nie puściła, przepływ energii, spojrzenie w oczy, a w tym wszystkim wymieszane uczucia obu osób - 'mam nadzieję, że ona ją doceni' - 'mam nadzieję, że książka będzie dobra, bo co napiszę jeśli nie nie?'
Tak właśnie było w przypadku 'Przewrotności dobra'. Jolanta Kwiatkowska wręczyła mi ją ze słowami - chcę żebyś mi szczerze powiedziała, co o niej myślisz.
Gdyby wzięła nóż w rękę i wbiła mi w czoło, byłoby to tożsame.
Co robić? Co robić? Patrzyłam na książkę z lękiem, bo autorkę zdążyłam już polubić i po prostu nie przeżyłabym zawodu i tego, że trzeba by o tym powiedzieć.
Jeśli nie wiesz, co robić, na razie nie rób nic. Tego uczy pobyt w Irlandii i mentalność wyspiarzy (mam jeszcze kilka innych rad w zanadrzu). Położyłam na oczach i postanowiłam poczekać.
Aż przyszedł dzień, że ta książka mnie zawołała. Poważnie. Leżała sobie w środku stosu i magnetycznie zaczęła na mnie oddziaływać, aż nadszedł taki moment, że nie mogłam się jej oprzeć i zaczęłam czytać, natychmiast. Czas niedobry, koncentracja nie ta, wszystko nie sprzyjało czytaniu, nie mogłam się na niczym skupić, a tu książka woła i nie chce przestać.

Wzięłam do ręki pod wieczór i przepadłam. Wciągnęło mnie, takim wirem jak z Gwiezdnych wrót, w świat Doroty Cichockiej. Rozpęd jest krótki, kilka stron zaledwie, jeszcze człowiek nie wie, czego się spodziewać i nagle wpada w obłędne koło zdarzeń, uczuć, myśli, czytelnik wrażliwy traci tożsamość, staje się Dorotą. Niesamowite, dawno mi się to nie przytrafiło.
Nazajutrz myślałam tylko o tym, żeby znowu zacząć czytać. Do pracy mało się nie spóźniłam, po południu, gdyby nie syn, zawaliłabym wizytę u lekarza, bo o niej zapomniałam. Czekałam niecierpliwie na wieczór, żeby tylko móc wrócić do lektury.
Czytam w każdej wolnej chwili, ale nie po nocach. Pewnie to 'starość', ale przychodzi północ i lektura zaczyna mnie usypiać. Na leżąco to już w ogóle. Wiedziałam o tym, więc usadziłam się w fotelu moim czerwoniastym, przykryłam kocem, zaopatrzyłam w talerz jabłek pokrojonych na cieniutkie plasterki, w kubek herbaty wielkości wiadra i mogłam nie wracać do świata realnego przez kilka godzin. Skończyło się na tym, że grubo po drugiej skończyłam, o trzeciej myłam łeb, żeby być gotową na rano do pracy. Nigdy tej nocy nie zapomnę i tej powieści też.

Już dawno nie miałam do czynienia z tak złożoną bohaterką, treścią, która razi jak piorun, a przy tym czyta się tak lekko, po prostu płynie ta opowieść jak Niagara i jak Niagara nie daje się zatrzymać.
Dorota - czy ona jest dobra, czy wręcz przeciwnie? Czy to ofiara czy jednak bardziej kat? Czy to, co ją spotkało, może tłumaczyć to, co spotykało innych od niej? Pytania się mnożą, ale odpowiedzi daremnie szukać, czytelnik musi je znaleźć w sobie, w swoim sumieniu, w swoim poczuciu moralności. O Dorocie rzecz ta jest, a jednak o każdym z nas też. I o dobru i złu braciach rodzonych. A może syjamskich nawet?
Przeszłość determinuje przyszłość, całe życie, można jednak się z tym zmierzyć, próbować przynajmniej. Można też przejąć kontrolę, stać się Królową Manipulacji, a jednocześnie pozostać małym dzieckiem zamkniętym w sobie jak w ciemnej szafie.
Trudno jest napisać o trudnych sprawach tak, żeby czytanie nie było traumą. Tutaj to się udało.
Co ja mówię udało, Jolanta Kwiatkowska to sprawiła i bardzo jej gratuluję tej książki.
Tak się cieszę, że miałam okazję ją przeczytać. I pomyśleć, że mogłam na tę powieść nigdy nie trafić.

'Przewrotność dobra' jest świetnym przykładem na literaturę środka.
Jest cholernie dobra, pozostawia ślad na zawsze, a jeśli nie, to na pewno na długo po zakończeniu lektury. Jestem przekonana, że gdyby Jolanta Kwiatkowska pisała w języku angielskim, gdyby trafiła na dobrego agenta, tą powieścią podbiłaby rynek i teraz tłumaczono by ją na sto języków, a w Polsce zachwycalibyśmy się złożonością postaci i oryginalnością pomysłu.
A tak kogo nie spytam, to jej nie zna.
Nie szkodzi, będę wszystkim o niej mówić, a jak nie przeczytacie, to nie gadam z wami. O!


wtorek, 31 grudnia 2013

Spięłam klamrą dwie daty w moim życiu, a wszystko dzięki dwóm książkom

Kiedy byłam dzieckiem, święta zawsze były dla nas czasem kupowania sobie książek, wiadomo było, że będzie więcej czasu na ich czytanie, wszak nie było internetu, tylu kanałów telewizyjnych, odtwarzaczy video, dvd, usb i tak dalej. W ten czas zawsze towarzyszyło mi radio, mój fotel i nowa powieść.
Teraz książka musi konkurować z tyloma nośnikami przyjemności, rozpraszaczami, że jak się nad tym bardziej zastanowić, aż dziw, że ludzie czytają.
Dlatego moje postanowienie na 2014 rok jest takie, żeby bardziej świadomie selekcjonować kanały nadające do mnie treści, żeby nie siedzieć w sieci niezliczone godziny bez poczucia upływającego czasu. W zamian nadrobić trochę książkowych i recenzyjnych zaległości.

Skąd te przemyślenia nagle tak? Nie podsumowuję roku, nie liczę, co i ile czytałam, nie lubię tego robić i wybaczcie, nie czytam też takich wpisów u innych. Przemyślenia wynikają z dzisiejszej notki, miało być o jednej książce, ale okazało się, że będzie o dwóch. I o tym, jak jedna opowieść prowadzi do drugiej i spina klamrą czyjeś życie, a rozpiętość tej klamry to 33 lata.

Kiedy wzięłam do ręki powieść Barbary Kosmowskiej 'Niebieski autobus', już po pierwszych stronicach zorientowałam się, że atmosfera tej powieści przypomina mi inną. Pamiętałam dokładnie okładkę, tytuł też, jednego nie wiedziałam - czy mam ją nadal na półce? Po gorączkowych poszukiwaniach okazało się, że tak.
Wróciłam spokojnie do lektury Niebieskiego autobusu, w duchu obiecując sobie, że koniecznie muszę wrócić do tej starszej, czyli do 'Córka tego, co tramwaje jego' Honoraty Chróścielewskiej.
Nie zrobiłam tego jeszcze, ale na pewno nadrobię niedługo.



Niebieski autobus to powrót do czasów PRL-u, dla niektórych bardzo biednych. Miśka dorasta w rodzinie, której daleko od pospolitej - ojciec ma 'swój rozum', a najbardziej dumy jest z głowy do 'interesów' i produkcji bimbru. Wuj, oprócz tego, że łamie serca kobiece, nader często łamie też prawo, co go wciąż wpędza w kłopoty. Matka marzy o nowoczesnej meblościance i pozbyciu się staroświeckiego kredensu, za którego niejeden teraz pewnie by fortunę zapłacił. Babka, niezwykle ceniona w dniu wypłaty emerytury, ma zawsze swoje trzy grosze to wtrącenia, ale słuchają jej tylko wtedy, kiedy jest przy kasie. Sąsiedzi, nauczyciele, przyjaciele rodziców, oni wszyscy wręcz żyją przed oczami w trakcie czytania.
Wspaniała galeria postaci, Barbara Kosmowska ma niezwykłą łatwość i dużą umiejętność przywoływania do życia ciekawych ludzi, takich, których chce się odwiedzać w kolejne wieczory.
Miśka to rezolutne dziewczę, opisuje świat swoimi oczami, a już do nas należy wyciąganie wniosków i zobaczenie tego, czego młody człowiek nie rozumie, ale naiwnie zauważa i opisuje.
I to właśnie łączy obie te powieści, 'Niebieski autobus' i 'Córka tego, co tramwaje jego' oraz pewnie wiele innych podobnych, że widzimy świat dorosłych jakby ostrzej i w krzywym zwierciadle.
Pamiętam, że to mnie właśnie urzekło w tej drugiej książce, dawno, ponad 33 lata temu, kiedy miałam zaledwie 13 lat i byłam niezwykle dumna, że dostałam do czytania 'dorosłą' książkę od mamy.
Inna rzecz, że Miśka, bohaterka Niebieskiego autobusu, to też imię mojej córki, dlatego tak blisko poczułam się związana z tą bohaterką.
Jej pragnienia, marzenia, dążenie do lepszego życia, do osiągnięcia czegoś, czasy PRL-u to też moje doświadczenia (o czerwonych i niebieskich 'okrąglutkich' autobusach nie wspominając), moje życie, tylko rodzina inna, a przez to może tak dla mnie to wszystko ciekawe.
O tej 'staruszce' Honoraty Chróścielewskiej nie napiszę dziś w szczegółach, zresztą nigdy tego nie robię, bo nie lubię streszczać książek, pamiętam z niej tylko to, że dzieje się wśród mieszkańców z łódzkiej czynszówki, a ich życie opisane jest oczami dziecka. Nie mam pamięci fabularnej, ale zbieram w sercu wrażenia i pojedyncze sceny, pamiętam niektóre rzeczy, jak na przykład to, że rozdziały mają fajne tytuły (O naszym dyngusie i pupie pani Olbińskiej np), pamiętam jej niezwykły język (jak na przykład - przez okiennice widać trochę widna). Na pewno do niej wrócę, często o niej myślałam przez te lata, wspominałam i jestem wdzięczna 'Niebieskiemu autobusowi' i autorce Barbarze Kosmowskiej za przypomnienie mi o niej jeszcze raz.

Ale nie myślcie, że jedna drugą naśladuje, jedynie zamysł jest podobny, Niebieski autobus ma swój rytm, urok i jest na pewno jedną z tych pozycji, które zawsze będę u mnie na półce, bo a nuż zechcę za lat kilkadziesiąt do niej wrócić?

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Obława - bezpieka wobec pisarzy

Dygresja tytułem wstępu.
W moim domu rodzinnym, za czasów PRL, w ogóle nie mówiło się o polityce, o działaniach bezpieki, o Katyniu, ale też nie sławiło się komuny. Po prostu życie toczyło się tak, jakbyśmy żyli w nicości politycznej. Oczywiście tylko dla mnie, bo jak się okazuje, co wychodzi teraz po latach, gdzieś za kulisami sceny, którą była moja młodość, była rozpacz i tęsknota za zabitym w Katyniu bratem i synem. Był wuj, który został odcięty w Londynie, była inwigilacja ojca (pewnie z powodu jednego brata zamordowanego, a drugiego 'na wolności' w UK), generalnie kicha, ale ja o tym nie wiedziałam nic.
Moja szkoła lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych to panie nauczycielki po linii partyjnej, harcerstwo (nieupolitycznione, ale też i nie opozycyjne), dużo sportu (pan od wu-ef łapiący za cycki, kiedy przeskakiwałyśmy przez kozła) i czytanie książek. Żyłam sobie jak pantofelek polityczny, nic a nic nie wiedziałam, co się dzieje, pełna naiwność i wiara, że  Telerankowa niewidzialna ręka odmieni świat.
Nie moja wina, chociaż teraz mi głupio, że jakoś wcześniej na oczy nie przejrzałam.

Kiedy dostałam od Kariny, fejsowej koleżanki, kod do Audioteki na książkę do posłuchania, nie miałam pojęcia, co sobie za niego sprawić. Osiołkowi w żłoby dano i te sprawy. To mniej więcej tak, jak z pytaniem o ulubioną książkę, normalnie mogłabym tygodniami rozmawiać o tym, ale jak pytają - ciemność widzę.
Aż tu nagle objawiła mi się audioksiążka - Obława Joanny Siedleckiej. Oczy mi się zaświeciły jak u królika Duracella i już wiedziałam, że nic innego mnie nie ucieszy bardziej.

Joanna Siedlecka napisała tę książkę w formie zbioru reportaży o kilkunastu pisarzach z tamtego okresu. Nie jestem polonistką, ale moja mama studiowała ten kierunek i wiele się za dziecka nasłuchałam o różnych pisarzach czy poetach. Dorastałam w gąszczu tych nazwisk i otoczona ich książkami. Mama miała pokaźną bibliotekę, dość dobrze wyposażoną i ja tam całymi godzinami siedziałam, grzebałam i podczytywałam. Co z tego rozumiałam, to już inna rzecz.

Podobała mi się ta książka. Dla osoby, która w ogóle nic nie wie o inwigilacji i prześladowaniach pisarzy w tamtym czasie, jest to ciekawy materiał. Czułam się 'jak w domu', kiedy słuchałam o Szaniawskim i jego kłopotach z podupadającym majątkiem, o Jasienicy i jego żonie donosicielce (ta historia była mi akurat znana wcześniej), o Iredyńskim i o tym jak go wrobili w gwałt i skandal obyczajowy tak skutecznie, że przesiedział 6 lat, o Kornackim, mężu Heleny Boguszewskiej, którego wielotomowe dzienniki, które nazwał Kamieniołomy (bo pisanie ich przypominało mu pracę w tychże) go zgubiły, o Wańkowiczu, Grzędzińskim, Bąku i harcmistrzu Łosiu, który okazał się lubić młodych chłopców, co go dodatkowo zgubiło.
Przewijają się wszyscy najważniejsi tamtego okresu, bo mowa przecież o całym środowisku, więc jest między innymi i o Iwaszkiewiczu, Putramencie, Andrzejewskim, Auderskiej, Kowalskiej, Hłasce, pośrednio o Mazowieckim, Michniku, Olszewskim, czyli ówczesnej opozycji.

Wiem, że badacze mogliby się czepić tego czy owego fragmentu, czy zdjęcie pochodzi z tego okresu, czy późniejszego, znawcy pewnie kręcili nosem na jedną czy drugą tezę, ale dla mnie ten temat jest całkiem nowy i materiał zawarty w tej książce otworzył oczy.
Zachęciło mnie to do grzebania dalej, do sięgnięcia do większej ilości źródeł i opracowań, przecież o to chodzi między innymi, kiedy wydaje się takie tytuły, żeby były one zawleczką do granatu poznania, zaczątkiem dalszego grzebania w innych materiałach.

Zawsze wydawało mi się, że pisarz to ma klawe życie, bo kto by go poważnie traktował za komuny. Okazuje się, że inwigilacja na wszelki wypadek rozgałęziała się na wszystkie środowiska, bo nigdy nie wiadomo, co gdzie i jakim kwiatem zakiełkuje.

Niedawno, dzięki wpisowi u Remigiusza Grzeli na blogu, dowiedziałam się o filmie nadawanym przez TVP Historia "Współpracowałem z TW Ewa-Max", zaledwie półgodzinny dokument, a tak mną wstrząsną, że do tej pory mi oko lata. Historia zakochanej kobiety, której nie przeszkadzało to donosić na męża, a wcześniej partnera (wierzę, że Nena kochała Jasienicę) jest poruszająca sama w sobie, ale zobaczyć emerytowanego esbeka, który przechadza się po mieście i wspomina, w domyśle, stare dobre czasy, jest w jakiś sposób skandalicznie "obsceniczna". Zagląda on do miejsc, gdzie przyjmował raporty, odwiedza córkę Jasienicy z siatą pełną słodkich upominków, bo tak został wychowany, że się do kogoś idzie z czekoladą Goplany cholera, zapalający znicz na grobie Jasienicy i Neny - to jak bieganie po mieście i rozchylanie płaszcza zboka przed niewinnymi pannicami. 
Facet aż podrygiwał z emocji, gwiazdorzył aż mdliło, kiedy chodził po Warszawie śladami dawnych lokali kontaktowych, miejsc spotkań, kiedy wspomina swoją pracę i życie zawodowe. Zadbany, z nienagannymi sztucznymi zębami, widać, że nadal ma dobrą opiekę i dobrą emeryturę, kto wie, może nawet leczy się tam, gdzie nasz prezydent i premier. Wygląda na to, ze w żaden sposób nie zapłacił za swoją wcześniejszą działalność, a teraz za cenę naszego poznania, dodatkowo czuje się odgrzebaną po latach gwiazdą. 
Te myśli przywołują u mnie mdłości, nie umiem się jakoś w tym odnaleźć. Za mało o tym wiedziałam wcześniej i to mnie teraz ze zdwojoną siłą uderza. 
Zajawkę tego dokumentu można zobaczyć na You Tube TU

czwartek, 21 listopada 2013

Coraz mniej olśnień - na szczęście nie tym razem

Czasami, kiedy nie jestem wystarczająco uważna w wyborze lektur, albo mam narzucone do czytania tytuły, wydaje mi się, że mógłby to być podtytuł mojego bloga. Świetny jest, czyż nie?
Na szczęście to uczucie nie towarzyszy mi zbyt często, jeśli chodzi o książki, więc kraść go nie będę, natomiast opowiem Wam o jednym z największych zdziwień ostatnich miesięcy, jeśli nie ostatniego roku.

Otóż dostałam książkę do biblioteki naszej polskiej, wysłała ją autorka, napisała nawet piękną dedykację. Mam zwyczaj czytać otrzymane tytuły, chyba, że wiem, że całkiem nie są w moim guście. Dodatkowo ta książka była nominowana przez wydawcę do Festiwalu Pióro i Pazur, a byłam jedną z blogerek oceniających książki, więc tym bardziej się za nią zabrałam.
Zobaczyłam okładkę i oczekiwałam czegoś zupełnie nie dla mnie, w stylu młoda, drapieżna, znalazła faceta i zasmakowała w rodzicielstwie; albo szuka, szuka, nieszczęśliwa, gdzie jest to upragnione wspaniałe życie; albo szczęście tak, ale na moich warunkach, praca i rodzina muszą być doskonale zbilansowane; albo dostała dom i jedzie uporządkować swoje życie...
Czyli należało zmówić modlitwę, żeby mnie szlag podczas czytania nie trafił, bo po prostu już nie zdzierżę więcej.
A tu taka niespodziewanka.
Trzy bohaterki, trzy historie, chwilami się przeplatające. To już było, szczególnie w literaturze anglosaskiej jest to niezwykle modna konstrukcja. Na szczęście tutaj nie wydaje się niczym tuzinkowym, wręcz przeciwnie, dzięki twistowi w akcji, zaczyna nas fascynować to połączenie trzech światów i koniecznie chcemy wiedzieć, po co to wszystko, co się stanie, jak w finale się to wszystko spotka i czy w ogóle tak będzie?

Na skrzydełku książki czytam, że są trzy bohaterki - Lena stylistka z magazynu 'stajlowego', Maria dziennikarka i Alina, kucharka w barze mlecznym. Ja dodałabym jeszcze jedną - Ślepellę - niewidomą poetkę po straszliwych przejściach, w których to własnie straciła wzrok.

Zaczyna się od Leny. Od razu zachwyciło mnie to, że język tej powieści nie jest szczebiotliwy, nie jest też 'pochylony z troską na losem kobiety', nie ma udawania. Jeśli słuchamy monologów wewnętrznych, to są one takie, jakby człowiek sam sobie szczerze coś powiedział - o sytuacji, o kimś innym, o tym, co obserwuje. Czasem złośliwe, czasem rażąco niepoprawne obyczajowo, politycznie itp, ale czy tak właśnie nie jest, czy nie myślimy - o Boże, jakie tamta babka ma straszne kudły na głowie, taka teraz moda?
Ałbena Grabowska-Grzyb potrafi poza tym pisać o seksie. Nie jest to łatwe, niejeden się na tym wyłożył. Albo wychodzi sztucznie, albo jak w pornolu klasy D, albo jak w rozprawce na temat życia w rodzinie. Tutaj po prostu jest, jak jest.
A scena gwałtu to po prostu majstersztyk. Czuć upodlenie kobiety, wiadomo, co się działo, aż mi dech zaparło, kiedy czytałam, co było z dziewczyną po, jak ona sobie z tym poradziła, ale nie ma epatowania traumą, nie ma przesady, jest wszystko poza histerią i głupim gadaniem w kółko jakie to straszne. Szacun.

Lena to mężczyzna w spódnicy, tak by można rzec. Ale znaczy to tylko tyle, że łamie stereotyp kobiety i zachowuje się dokładnie tak, jakby miała mózg i wolę faceta, robi co chce, używa swojego ciała do czego chce, nie znaczy to, ze jej z tym dobrze, ale z drugiej strony źle też nie. Nie roztkliwia się, nie rozdziela włosa na czworo, jest zadaniowa i wie do czego dąży. W miłości też, nie miękną jej nogi na widok pierwszych lepszych spodni. Ale serce ma.

Maria to inna para kaloszy. Kiedyś bardzo popularna dziennikarka, jeden błąd (czy to w ogóle był błąd, może głupie zrządzenie losu?) przekreśla jej karierę. Sypie się wszystko, odchodzi mąż, ginie w wypadku jej przyjaciółka. Chociaż Maria uważa, ze to niemożliwe, czepia się tej myśli i stara ustalić fakty. W końcu to umie robić najlepiej. Maria podobała mi się najmniej, ale to nie znaczy, że nie interesowało mnie to, co się z nią dzieje.

Alina - zaniedbana, przygarbiona, mistrzyni pasztetów i pierogów w barze mlecznym. Napisałam i sama się dziwię, jak mleczny to nie pasztety. A wydawało mi się cholerka, że mleczny. Samotna, małomówna, wiadomości o niej trzeba wyrywać z kartek na siłę, wydłubywać ze zdań pincetą, ale warto, bo co szczegół, to zaskoczenie.

Poetka to czwarta kobieta, o której właśnie nic na skrzydełku nie było, bonus czyli. Równie ciekawa, równie ważna w tej opowieści, z tajemnicą, ale nie w kufrze, nie na strychu i nie w zapomnianym kartonie na pawlaczu. Po prostu z tajemnicą i już. Nie chcę za wiele o nich pisać, zeby niczego nie zdradzić.

Podoba mi się, że nic w tej książce nie jest sztampowe, chociaż by się mogło takie wydawać, chociażby zasugerowane przez okładkę, która niestety nie oddaje ducha powieści.
Styl Ałbeny Grabowskiej-Grzyb jest świetny, babski w najlepszym tego słowa znaczeniu, babski babskością najlepszej jakości, gdzie trzeba dosadnie, gdzie trzeba delikatnie, gdzie należy niedopowiedziany, a gdzie się nie da inaczej - po męsku, kawa na ławę.

Czekam z niecierpliwością na kolejną powieść dla dorosłych (jest też seria dla dzieci tej autorki, również bajka terapeutyczna dla dzieci z epilepsją), już wiem, że będę czytać każda kolejną pozycję tej autorki. Takiego głosu w literaturze popularnej mi trzeba było. To jest dowód na to, że tzw. rozrywka w powieści nie musi być ani ckliwa, ani głupia, ani szczebiotliwa i nie trzeba od razu robić słoików i wyjeżdżać na wieś (nie ma nic do takich książek, ale co za dużo, to nie zdrowo), żeby było kobieco w dobrym stylu.
Poproszę o więcej.





sobota, 16 listopada 2013

Było, więc trzeba pamiętać

Lubię słuchać Remigiusza Grzeli w radio. Ciekawie opowiada o ludziach i o książkach. Nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego do tej pory nie przeczytałam żadnej jego książki. Jakoś się nie złożyło - zwykle w takich razach mówimy - ale raczej powinno się mówić - mea culpa - bo jak się coś chce, to się robi, a tu widocznie chęci i impulsu zabrakło. Do nadrobienia na szczęście.

"Było, więc minęło. Joanna Penson - dziewczyna z Ravensbruck, kobieta Solidarności, lekarka Wałęsy" stała się dla mnie książką szczególną. W zapętleniu w codziennych obowiązkach, w gonitwie za tym i owym, łatwo zapomnieć, jakie dobre życie wiedziemy. Oczywiście nie pozbawione trosk, nie zawsze wydaje nam się dobre i szczęśliwe, ale to tylko dlatego, że trudno pamiętać, że we wcale nie tak dawnych czasach, dla innych, bywało ono naprawdę nieznośne. Trudno ubrać w słowa, jak bardzo.

Bałam się trochę tej książki, że o Wałęsie będzie dużo, że w takich czas (film), więc komercyjnie i na kolanach. Mogło tak być, sami przyznacie. Wszak to przyjaciółka samego Pana Prezydenta była ciągnięta za język przez Remigiusza Grzelę.
Tak, dobrze zrozumieliście, ciągnięta za język. Zgodziła się na tę książkę, ale zaraz potem próbowała odwieźć od tego projektu jego pomysłodawcę. Uśmiechałam się szeroko, czytając o tym, jak próbuje przepędzić młodzieńca (bo od niego znacznie starsza), zniechęcić, wprawdzie elegancko i uprzejmie, ale jednak. Dobrze, że jej się nie udało, bo rozmowa okazała się niezwykle ciekawa i poznawcza.

I wcale nie tak o Wałęsie, a już na pewno nie na kolanach. Ale zanim o nim i o czasach Solidarności, całkiem sporo tam o rodzinie pani Penson, mamie, tacie, dziadkach. Zaraz potem wstrząsający zapis obozowego życia w Ravensbruck. Dla mnie tym bardziej emocjonalne przeżycie, że tam byłam, zwiedzałam obóz i słuchałam opowieści o nim. Szłam tym samym brukiem, którym goniono do pracy dziewczyny z obozu, oglądałam zdjęcia i film o tym, jak przeprowadzano tam eksperymenty medyczne na zdrowych kobietach. To wszystko mną wstrząsnęło,  miałam wtedy kilkanaście lat, byłam harcerką na wycieczce w Niemczech. Teraz mam, hm hm, 40+ i nadal pod powiekami te obrazy, w pamięci złą energię tamtego miejsca.
Czytałam i łzy lałam strumieniami, ale nie dlatego, że Pani Penson epatuje tragedią, chyba bardziej dlatego, że w taki normalny sposób o tym opowiada, o życiu tam, o tym, jak przyjaźnie ratowały obozowe  dziewczyny od utraty nadziei, pomieszania zmysłów, ułatwiały przejście na drugi brzeg wreszcie, bo i takie sytuacje były, że przed śmiercią pocieszały się nawzajem.

Potem przychodzi czas wyzwolenia (?), studia medyczne, życie zawodowe, małżeństwo i macierzyństwo. Wydawałoby się, że sielanka, po tak strasznych czasach już nic człowieka nie może gorszego spotkać. Ale wiemy z historii, że czasy powojenne, rozgrywki partyjne, akcje antysemickie, to wszystko potrafiło ludziom dokopać gorzej niż okupant, bo tam przynajmniej wiadomo, kto był wrogiem.
Solidarność. Dowiadujemy się o roli Pani Penson w opozycji, o tym, kim jest dla niej Lech Wałęsa, jak my to widzimy i jak ona rozumie to, kim jest i co dla kraju zrobił. I jakim jest szefem :-)

Książka ciekawa niezwykle, nic dziwnego, bo Joanna Penson to niezwykła postać, nie tylko ze względu na historię swojego życia, ale i sposób jak ona je postrzega, bystrość obserwacji, mądrość tychże, poczucie humoru, ale co najważniejsze - przebijające przez wypowiedzi wielkie poczucie wolności wewnętrznej. Mam wrażenie, że cokolwiek się w życiu nie działo, jakkolwiek nisko nie musiała zginać karku, zawsze była wewnętrznie silna swoją wolnością człowieka mądrego i niezłomnego.
Jeśli ona nawet tego tak nie postrzega, to ja to widzę i czerpię z tej lektury siłę.
Ciężko w obecnych czasach o autorytety, jestem przekonana, że gdybyśmy się znały, gdybym miała szczęście żyć w jej środowisku, byłaby dla mnie autorytetem na pewno. Tak się cieszę, że dzięki Remigiuszowi Grzeli mogłam ją poznać chociaż tak, choć trochę.



wtorek, 3 września 2013

Eli i Charlie na Dzikim Zachodzie czyli bracie gdzie jesteś?

Kiedy byłam mała, mój tata na widok jakiegoś marnego zespołu wokalnego złożonego z pań, które nieudolnie śpiewały po angielsku , ironicznie komentował - Siostry Sisters śpiewają. Zawsze mnie to bawiło.
Zobaczyłam tytuł 'Bracia Sisters' i od razu uśmiechnęłam się do wspomnień. Wróciły do mnie też czasy świąteczne, kiedy zajadając pieczonego indyka na zimno, siedząc na podłodze, oglądałam westerny. Lubiłam ten gatunek, oczywiście zawsze chciałam być Indianką. A jak przybył na białym koniu Winetou to już w ogóle byłam kupiona.

Potem długie lata traktowałam ten gatunek jako wymarły, nadający się do cyklu 'w starym kinie amerykańskim', ale nie kontynuowanym więcej. Jakie było moje zdziwienie, kiedy obejrzałam Księżyc Komanczów i oszalałam na punkcie współcześnie robionych filmów czy miniseriali tego gatunku. Przede mną lektura 'Na południe od Brazos' ale w między czasie w ręce wpadła mi książka Patricka DeWitta.


Opowiada ona historię braci z Oregonu, płatnych morderców na szlaku, którzy podróżują przez kraj w celu wykonania kolejnego zadania. 
Jest koniec XIX w, gorączka złota, wiemy czym to pachnie.
Panowie podróż mają przed sobą długą, raz śpią pod gołym niebem, raz w hotelu, raz wystarczy koc pod głową, raz pod sobą mają jakąś dziwkę. Bardziej Charlie, bo Eli to idealista, wierzy w miłość, tęskni za matką i spokojnym życiem, nawet do konia, lekko niewydarzonego Baryłki, ma specjalne podejście. Co mu nie przeszkadza zabijać, okradać i robić wszelkie straszne rzeczy, które się wtedy wyprawiało. 
Na szlaku spotykają feerię barwnych postaci, człowiek aż czeka na kolejne zdarzenie. 
To jest powieść drogi, jak w takim przypadku, człowiek idzie do celu, ale też i w tym dążeniu odnajduje siebie. 
Nudno nie jest, to pewne. 
Podobał mi się styl powieści, lekko ironiczny, gawędziarski, ale kiedy trzeba dosadny. Jest też trochę wspomnień, rozważań natury osobistej, o związkach międzyludzkich, z kobietami, ale i między braćmi. Eli jest bardziej refleksyjny i niejednoznaczny, taki trochę współczesny. Charlie to 'wzorzec metra z Sevres' jeśli idzie o gatunek, klasyka, głośny, bezmyślny, pije, kobiety traktuje instrumentalnie, morduje bez zastanowienia. Połączenie dwóch charakterów braci stanowi tło psychologiczne, ciekawe. 
Są też momenty magiczne, nierealne, nie bez kozery mówią o tej książce, że widać wpływy Tarantino i Braci Coen, a że akurat lubię ich wszystkich, ta powieść wpasowała mi się w gusta jak robiona na miarę rękawiczka. 
Ma ona jeszcze jedną zaletę, jej treść i klimat to coś świeżego, chociaż wydaje się nihil novi, po prostu najrzadziej, jeśli w ogóle, czytamy o Dzikim Zachodzie. Świetna odmiana, tym bardziej, że książka autentycznie dobra. Polecam

Na koniec podrzucam link do trailera Księżyca Komanczów (nie wiem, czy w Polsce to nie było pod tytułem Czas Komanczów?), to jest prequel 'Na południe od Brazos', miniserial trzy odcinkowy. Świetna obsada i jak nakręcony! Warto zobaczyć












               

wtorek, 27 sierpnia 2013

O kolekcjonerkach śrub lewoskrętnych, o Frycu, co mówi jak Bartoszewski, o sensie ścisłym i narratorze, który duchem się zdaje

Wiele demonów mną targało, ale takich dobrych demonów, zbuntowanych rzecz by można, mną targało. Słuchałam powieści Jerzego Pilcha i było to dla mnie takie przeżycie, że sama nie wiedziałam, co mam ze sobą począć w tych chwilach? Nieczęsto mnie takie uczucie ogarnia. To jest jak nieopisana euforia czytelnicza, która powoduje, że się człowiek na równe nogi zrywa i biega bez ładu i składu, a przynajmniej ma na to ochotę, żeby te emocje, które od środka rozpierają, jakoś zminimalizować, ułożyć w środku potrząsając, jak workiem z orzechami, które się ledwo mieszczą.

Wiem, że w polskim radio czyta tę powieść Maciej Stuhr, ale ja miałam wydanie z Jerzym Radziwiłowiczem i nie żałuję. Jeśli mi kiedyś wpadnie w ręce to drugie nagranie, posłucham jeszcze raz, bo książka jest znakomita.

W tej powieści Pilch wraca na Śląsk Cieszyński do Sigły. Uwielbiam powieści dziejące się w małych miastach. W dużych aglomeracjach powstają książki o tym, jak człowiek jest samotny i zagubiony w tłumie, w małych miastach mamy do czynienia z utworami o tym, jak nic się przed ludźmi ukryć nie udaje. Chociaż to jest złudne, bo już po kilku miesiącach mieszkania w Warszawie zorientowałam się, że jednak to nie jest taki tlum i ciągle spotyka się tych samych ludzi, a i oni wiedzą o nas więcej niż by się zdawało, ze to możliwe. Ciągle ktoś okazywał się znjaomym kogoś, kogo i my znamy i tworzyły się kręgi, a to sąsiedzkie, a to koleżeńskie, ktore się z czasem zacieśniały do obrazu wielu małych miast w dużym mieście.
Znowu w małym mieście potrafi wrzeć od skrywanych tajemnic i tylko mucha na ścianie, latająca z domu do domu, pod warunkiem, że jej nikt nie utłucze, może zebrać te wszystkie tajemnice i wieści do kupy.

W nowej powieści Pilcha mamy do czynienia ze wszechwiedzącym narratorem, który jak duch jakiś, przemieszcza się wśród ludzi, domów, zdarzeń, widzi wszystko, komentuje, ale nie zdradza za wiele przed czasem. To było jak powrót do czasów młodzieńczych, do prozy Marqueza, do włoskich czy francuskich filmów, do realizmu magicznego, a przede wszystkim do poczucia, że w sztuce wszystko jest możliwe, że wszelkie progi logiki, fizyki, 'zdrowego rozsądku', tego, co można, czego nie można, są przekraczalne i dowiadujemy się ciągle czegoś nowego, wciąż doświadczamy naiwnego zaskoczenia, że coś wydawało się inne niż w rzeczywistości.

Nad tym wszystkim unosił się przewspaniały, bogaty językowo, zaskakujący, chociaż przecież niezaskakująco wyczekiwany, styl Pilcha. Za każdym razem, kiedy słyszałam 'w sensie ścisłym' czy powiedzieć... to nic nie powiedzieć, uśmiechałam się szeroko, bo było tak, jakbym spotkała dawno nie widzianego przyjaciela, który ma tylko sobie właściwe kody językowe i za to przecież go kochamy, na to czekamy.

Opowieść ta jest po prostu cudna. Słów brak na to, jak bardzo. Zaczyna się od przyjazdu siostry Mrakówny do Sigły w towarzystwie, o zgrozo!, katolika. Czy ojciec, luterański pastor Mrak powinien, czy może, czy to wypada ją wpuścić? A może przegnać? Ale jak przegnać, skoro to jedyna córka, jaka mu została? Co robić?
No właśnie, jedyna córka, bo druga kilka lat temu zniknęła w niewyjaśnionych okolicznościach.
Wracamy do tamtych zdarzeń, zaraz przed i po zniknięciu. Tajemnicze osoby i wiadomości pojawiają się na scenie, dziwne zachowanie córki, która nie zniknęła. Trumna pana Wzmożka, która nie chce dać się wyprowadzić z domu, wizyta Gońca (przewspaniały opis tejże), tajemniczy mężczyzna w czarnym overolu, pusty dom doktora Nieobadanego, wszędzie nas tam narrator zabiera, zaglądamy do głów bohaterów, jesteśmy w środku wydarzeń, unosimy się nad Sigłą, nie ma dla nas granic poznania.

A do tego Jerzy Radziwiłowicz. Wiem, że wszyscy chwalą Stuhra, ale nie mam porównania i nawet nie chcę porównywać, pan Jerzy jest po prostu fantastyczny. Bardzo rozbawiło mnie to, że Fryc Moitschek jest czytany tak, jakby to mówił Władysław Bartoszewski, ze wszystkimi cechami jego wymowy, włącznie z nadprodukcją śliny. Myślę, że jest to przypadek, ale tak to słyszałam i dodatkowo mnie to w świetny humor wprawiło.

A tak już najsam koniec, pewnie dla wielu to nie ma znaczenia, ale dla mnie było dodatkowo przyjemne - nazwiska pilchowych bohaterów są po prostu nie do podrobienia, w sensie ścisłym.
Powiedzieć, że ta książka mi się podobała, to nic nie powiedzieć.
Kocham Pana panie Pilch (za de-florecistki też)

sobota, 27 lipca 2013

Nie jestem cwaniarą czyli o tym, czego się dowiecie, chociaż nie zawsze byście chcieli

Wiedziałam, że jeśli jej nie przeczytam uszami, to nie przeczytam wcale, gdyż ta powieść reprezentuje sobą wszystko to, czego nie lubię, a raczej nie chcę wiedzieć, że istnieje.
Drugą rzeczą, która mnie od tej książki odstręczała to autorka. Nie znam, nic do niej nie mam, ale się boję tej babki. Zawsze jak występuje w telewizji, czy to w Hali Odlotów, czy innych programach, niepokoi mnie jej spojrzenie, różowa grzywka i jakiś taki diaboliczny wzrok. Poza tym jest napastliwa, jeśli jej się interlokutor niekompatybilny okazuje.
Tak jak bym nie chciała nigdy wejść w dyskusję z panią Chutnik (chociaż jest błyskotliwa i niewątpliwie inteligentna) , tak jej bohaterek nigdy nie chciałabym w tramwaju spotkać. Ani nigdzie. Czytam czyli słucham i nabywam przy okazji przeświadczenia, że ze mnie jest straszna gułowata pierdoła, co ani nożem, ani kopem, ani pieścią, ani w ogóle niczym nikogo nie załatwi (uwielbiam zasadę wielokrotnego zaprzeczenia w języku polskim, czyż to nie dodaje mocy stwierdzeniu?).
Ani palca w oczodół bym nikomu nie włożyła, ani noża pod żebra, ani delikwenta do bagażnika bym nie zapakowała w celu zmiękczenia, ani nie podpaliła hochsztaplera, ani nie zemściła na kolesiu, który za mną gwizdnął na ulicy, taka beznadziejna jestem.
A bohaterki 'Cwaniar' wszystko to potrafią, a nawet więcej.
To wrażenie pierwsze.
Ale jak się tak człowiek zasłucha, to przecież widzi, że pod tym bandyckim płaszczem, jest wrażliwość taka, jak każdej kobiety, która chce być kochana, ceniona, jest czuła, umie być przyjaciółką na śmierć i życie, dobrą córką, matką, rozpacza po śmierci partnera. Tylko chamstwa  zdzierżyć nie może. I niesprawiedliwości, jej serce po stronie uciskanych. A środki do minimalizowania czy karania tychże ma takie jakie ma. Bo sprawiedliwości musi być, bo porządek musi być, a że przy tym logika lekko pokrętna, to już mój problem, nie ich.
Oprócz dziewczyn z miasta, samo miasto jest też bohaterem. I tu widać, że Sylwia Chutnik kocha to miejsce na mapie, ale czasem go nie lubi, bo ono trudne jest, wymagające
Audiobooka czyta Maria Seweryn. Jest rewelacyjna. Nie tylko świetnie radzi sobie z tekstem, ale jest wartością dodaną książki, ona jest Cwaniarą, to wszystko wychodzi u niej z trzewi, z serca, nie ogranicza się do bycia ustami druku jedynie. Myślę, że zasługę, że mimo wszystkich przeciwności pokochałam tę książkę i to bardzo, można przypisać na równi lektorce, co pisarce.
Sylwia Chutnik ma świetne pióro, bardzo czułe na melodię języka, na rytm, ani na chwilę nie gubi stylu cwaniary, a ponadto pięknie wplotła w słowa bicie serca Warszawy. Polecam, chociaż momentami łatwo nie będzie, za to bywa śmiesznie i wzruszajaco. Zakończenie rewelacyjne.
No i czyż okładka nie jest równie udana?

środa, 24 lipca 2013

O mieście, którego nie znam, o czasach, w których nie dane mi było żyć

Taki jestem cwaniutek, że z tym wpisem czekałam specjalnie na urodziny autorki, to już jutro, a także na czas bliższy wydania drugiego tomu, bowiem wielkimi krokami zbliża się jego premiera zapowiedziana na jesień (połowa października).

Małgorzatę Gutowską-Adamczyk pokochałyśmy z córką od pierwszego czytania jej powieści młodzieżowych. Za każdym razem powtarzam, że one są familijne i nadają się do czytania przez dorosłych i ich dzieci. 'Sto dziesięć ulic' i 'Niebieskie nitki' - nigdy nie zapomnę tych dwóch tytułów, od których zaczęła się nasza przygoda z twórczością tej autorki, jak również wspólne czytanie tych samych książek z córzydłem :-)

Pomstowałam trochę, że taka fajna pisarka, a nic dla dorosłych nie ma, bo wiadomo, człowiekowi zawsze mało. Ledwo pomyślałam, zaczęła wydawać również i dla mnie, zaraz córka dorosła i teraz znowu dla nas :-)

Cukiernia pod Amorem podbiła serca wielu czytelników, nie wiem jak Wy, ale ja dobrze zapamiętałam romans Róży z hrabią Zajezierskim i sprawę portretu, więc kiedy dowiedziałam się, że nowa powieść to taki 'spin off'* Cukierni, bardzo się ucieszyłam.

Tak, jak w Cukierni, akcja Podróży do miasta świateł rozgrywa się w dwóch planach czasowych - współcześnie i w Paryżu czasów belle époque.
Dowiadujemy się, co dzieje się z Igą Toroszyn, troszkę też o innych, ale są i nowe postacie - poznajemy Ninę, wykładającą historię sztuki, która na prośbę (powiedzmy, bo mama Niny o nic nie prosi, raczej rozkazuje) jedzie do Gutowa pochować ciotkę. Mimo, że dużo mniej o niej w tym akurat tomie, polubiłam Ninę i jej historię, a także uwiodły mnie zawirowania, które pozostawiają nas w niedosycie na koniec tomu pierwszego. Nina zostaje poproszona przez Igę o sprawdzenie, czy obraz, który wisi na ścianie hotelu jest autentyczny, czy może pochodzić spod pędzla Rose de Vallenord. Tak się mieszają losy tych dwóch kobiet i trzeciej - Róży Wolskiej, której czasy to inna bajka, bo akcja  dzieje się w dziewiętnastowiecznym Paryżu. Jej historię zaczynamy poznawać od dzieciństwa, kiedy to z matką jedzie do Paryża zamieszkać z wujem, ojciec pozostaje na zesłaniu na Syberii.
Matka Róży jest kobietą oschłą, pełną zahamowań, hołdującą konwenansom, niby umie się przystosować, a jednak nie, musi czasem polegać na córce, nawet już wtedy, gdy była mała. 
Oj dzieje się, dzieje. Mała Róża nie mówi (nie wiadomo dlaczego), ale jest uważnym obserwatorem. Jej oczami widzimy dawny Paryż, śledzimy obyczaje, jak to miasto się zmienia. Zaglądamy na salony, ale i do biednych kamienic czynszowych. Przechodzimy od ptasiego mleka do kromki suchego chleba na cały dzień. Trochę polityki też tu jest. Wszystko doskonale zbalansowane, a przede wszystkim ciekawe. Poza wartościami poznawczymi, to jest po prostu świetna powieść obyczajowa.

 Lubię, kiedy książka mnie poruszy, kiedy wstrzymuję oddech, albo sobie zapłaczę nawet. Tutaj emocji było co nie miara. Czytałam ją w zeszłym roku, u koleżanki wynalazłam audiobooka, wymieniłyśmy się płytami i postanowiłam jej posłuchać, odświeżyć przed drugim tomem. Czytała Anna Dereszowska, niestety nigdy się do niej, jako lektorki książek, nie przekonam. Już mi przy Carycy podpadła. Strasznie jęczy i ma tendencje do czytania dialogów tak, jak by nikt ich nie powiedział. Trochę robi to tak, jak w starym kinie, ze staromodną emfazą. Książce to nie zaszkodziło, ale mnie jako słuchacza wkurzało.


Lubię u Gutowskiej-Adamczyk to, że przybliża mi czasy i miejsca, których nie dane mi było przeżyć i zobaczyć. Przynajmniej nie tak, jak ona to widzi, bo co z tego, że byłam w Paryżu, jak niezaznajomiona z miastem, chodziłam tam, gdzie wszyscy, czyli do Luwru, pod wieżę, zobaczyć słynne dzielnice, coś tam zjeść, ale nie łudzę się, że poznałam to miasto od podszewki. Poza tym Paryż mnie nigdy nie fascynował, może to 'bluźnierstwo', ale nie. Teraz poznaję go poprzez powieść, poprzez książkę napisaną z Martą Orzeszyną, zadziwia mnie, interesuje, zostałam zarażona bakcylem.



*spin off - utwór np. serial, książka, w którym wykorzystuje się postać drugoplanową innego utworu, czyniąc ją pierwszoplanowym bohaterem. Może to być też miejsce, przedmiot, nie tylko osoba, mniej ważna gdzie indziej, w nowym utworze nabiera cech głównego bohatera

poniedziałek, 15 lipca 2013

Uderzyła mi woda sodowa do głowy

Pierwszy raz mi się to zdarzyło - skończyłam książkę i zaraz zaczęłam od nowa.
Po pierwsze dlatego, że kończy się ona tak, że jak się wróci do początku, to jest on ciągiem dalszym końca, a potem oderwać się nie można i człowiek czyta dalej, chociaż rozum mówi - babo odłóż wreszcie tę powieść. Po drugie dlatego, że nie chciałam się rozstawać z Eleonorą i jej rodziną, nie i już. No, ale mogę sobie nogą tupać, a historia dobiegła końca i żebym nawet jak ten chomik w kołowrotku czytała i czytała, fakt pozostaje faktem, skończyło się i basta.

Wyskoczyła mi ta książka jak królik z kapelusza. Nie znałam wcześniej autorki, niewiele słyszałam o książce. Okładka jest cudna, jedna z bardziej udanych na polskim rynku, a do tego adekwatna do treści, więc graficzka - Elżbieta Chojna - spisała się na medal. Mam nadzieję, że to nie jest przykład na dobranie czegoś z szablonów dla wydawnictw, jak to było ujawnione w jakimś artykule.
A jak okładka udana, to ilekroć gdzieś człowiek zahaczy wzrokiem, zapada w pamięć i po jakimś czasie chce się poznać treść powieści. W tym wypadku ze mną tak było.
Kupiłam ją na Kindla w jakiejś promocji Wydawnictwa MG, za kilka złotych. Promocje ebookowe czasem powalają na kolana i człowiek kupuje bez opamiętania. Po co piraty, skoro Ości Karpowicza można kupić za 9.90?
No, ale wracając do powieści.
Nigdy, ale to nigdy nie byłam o nic zazdrosna. Taki mam charakter, że mogę sobie powiedzieć - tez bym tak chciała - ale mnie krew na nowy samochód sąsiada nie zalewa.
Ale tutaj muszę się uderzyć w pierś i rzec szczerze - zazdrościłam tego, że autorka - Dorota Cembrzyńska-Nogala umie tak pisać.Tak z trzewi, z przepony i z całego serca zazdrościłam.

Książka składa się z kilku rozdziałów. Wstęp to teraźniejszość, tzn. rok 2008, potem cofamy się do narodzin prawie stuletniej bohaterki powieści - Eleonory, przemykamy przez dwie wojny, ale bez martyrologii, bo one jakoś tak bokiem przeszły dla niej, czasy powojenne to własne biznesy, przaśna komunistyczna rzeczywistość, małżeństwo Eleonory, inne miłostki, znajomi, przyjaciele, sąsiedzi, afery, zawirowania - wiadomo, jak to w życiu. W ciekawym życiu, a tego Eleonorze odmówić nie można, nudzić się nie dała, ani sobie, ani innym. Jak się człowiek już do niej przywiąże jak psiak, to następuje kolejny rozdział i jest już o jej wnuczce Sarze, a przez pryzmat jej związku z dziadkiem, mężem Eleonory, także o dzieciach nestorki.
Strzeliłam focha, bo nagle mi Eleonora na drugi plan zeszła i smutno mi było, ale chwilę tylko, bo Sara to niezwykle wdzięczna bohaterka, a Józef wcale nie mniej interesujący. I cóż za galeria koleżków i ludzi z miasta. A w tle oczywiście dzieje się i to dużo.
Przyzwyczaiłam się do Sary, a tu trach, koniec dłuuugiego rozdziału i następuje kolejny, tym razem dzieje się współcześnie, już na tapecie są prawnuki Eleonory, dorosła, zamężna Sara i sama starsza pani, która z nimi zamieszkuje. O Bogu, i znowu mnie autorka złapała na haczyk, od razu polubiłam wszystkie osoby dramatu, sąsiadki, ludzi wokół, rodzinę powiększoną, foch mi szybko minął i wpadłam jak śliwka w kompot. A jak o kompocie mowa, to kulinaria grają tu niebagatelną rolę, ale przepisów się nie spodziewajcie, raczej ferii smaków, zapachów, hedonistycznego mlaskania z błogim uśmiechem i opisów nietuzinkowych, jak na przykład - smakował nalewkę, jej napięcie. Cudne

Dorota Combrzyńska-Nogala pisze pięknym językiem, żywym, czasem przeklnie, czasem Lenie, już bardzo wiekowej, na progu śmierci  można powiedzieć, włączają się wiejskie słowa, jakieś regionalizmy, to wszystko jest niejednostajne, ale spójne, nie sterczy w oku. A ileż emocji! Kiedy jeden z młodzianów zginął tragicznie na polu (cóż za scena, cóż za pomysł!), to ja w nocy krzyczeć zaczęłam, zerwałam się z łóżka, popłakałam czytając dalej, mąż się obudził, zagroził rozwodem, bo mu mało serce nie siadło. Śniło mi się to wszystko w nocy, bardzo przeżyłam.
Zdarza mi się to, ale teraz już rzadziej, może za dziecięcych i młodych lat częściej, że się zżywam z książką, że nie chcę jej kończyć, trzymam się pazurami ostatnich zdań, nie zgadzam się na odchodzenie bohaterów, tak jak nie zgadzamy się na umieranie bliskich.
Niektórzy się skarżą, że nie wszystkie tajemnice są wyjaśnione, że pozostajemy w niedosycie w jednej czy dwóch kwestiach, ale tak to już jest, że czasem ludzie zabierają ze sobą do grobu pewne informacje, nie uważają, żeby wyjaśnienie czegoś zrobiło dobrze rodzinie czy danej osobie, że są sprawy, które lepiej trzymać już na zawsze przy sobie. Podoba mi się, że autorka nie pokusiła się o wygładzenie wszystkich fałd na obrusie, że tu i ówdzie coś zostało niedopowiedziane.
Chociaż żal mi, że akurat ta powieść nie ma kontynuacji, ale co począć.
Nie mogę sobie miejsca znaleźć.

czwartek, 4 lipca 2013

Prof. Mikołejko i jego atrakcyjny traktor

Od dziecka lubię rozmowy z ciekawymi ludźmi, jestem wampir na życiową wiedzę, na nowe spojrzenie na świat, na cudzą perspektywę. Uważam, że nie ma lepszej rzeczy od spotkania na swojej drodze mądrego człowieka, który zechce podzielić się z nami swoimi myślami. Zdarza się to coraz rzadziej, przynajmniej mnie.
Kiedy dostałam do ręki książkę prof. Zbigniewa Mikołejki i Doroty Kowalskiej - 'Jak błądzić skutecznie', mało o nim wiedziałam. Znany mi był jedynie z tego, że naraził się 'wózkowym', które go w jakichś programach lżyły, głównie zaocznie. W internecie wylała się taka fala nienawiści, że musiałam zajrzeć do tekstu, który to wywołał, w ten sposób matki furiatki przyczyniły się do mojego spotkania z niezwykłym człowiekiem. Tekst trafił do mnie. Jestem matką, w pewnym momencie życia oczywiście biegałam z wózkiem, ale 'wózkową' się nie czuję, bo nigdy nie byłam taka, jak te kobiety, o których on mówi. Matką jestem, ale to nie czyni mnie ślepą na dziwne zjawiska z macierzyństwem związane, wiele z nich razi i mnie, bo macierzyństwo wielu kobietom nie odbiera normalnego spojrzenia na świat, widzenia rzeczy złych, głupich czy po prostu idących w co najmniej dziwnym kierunku. Nie zabolało mnie więc to, co napisał, natomiast zachwyciło, że można tak bezkompromisowo wyrazić swoje myśli, jednocześnie uzasadniając je na tyle jasno, że czy się człowiek zgadza, czy nie, zgodzić się musi, że nie jakiś głupi frustrat to napisał.
Nic więcej o profesorze nie słyszałam, aż któregoś dnia dostałam paczkę z Agory, w której przybyły 'Wilczyce' na konkurs, a książka 'Jak błądzić skutecznie' jako bonus. Długo będę wdzięczna pani Joannie za ten dodatek, czasem takie gesty są więcej niż trafione, one po prostu uderzają w człowieka jak piorun oświecenia (odrobina przesadyzacji :-) nie zaszkodzi).


Na okładce fantastyczne zdjęcie. Patrzymy w oczy człowieka niemłodego, którego twarz jest usiana zmarszczkami, koleiny życia wydrążyły mapę na twarzy, są i zmarszczki śmieszki, ale i te marsowe, są takie od myślenia, ale i zmartwienia, a na dodatek magnetyzujące, mądre, uważne oczy. Od pierwszego zdania czytelnik łapie kontakt wzrokowy z autorem. Dorota Kowalska, przepraszam tę Panią, pełni tu rolę rozmówcy, ale mniej znaczącego, po prostu chodzi o to, żeby prof. Mikołejko do siebie nie gadał, bo to trochę jak picie do lustra.
Co ja Wam będę mówić, utonęłam w tych wywodach, chłonęłam każde słowo, już sama nie wiedziałam czy robić notatki na marginesach, zakreślać, czy po prostu uważnie czytać? A, że targałam tę książkę w różne miejsca, czasem nie było jak mieć ze sobą czegoś do pisania, a czasem po prostu nie chciało mi się przerywać tego 'intymnego' kontaktu z rozmówcą, też chciałam być uważnym słuchaczem, czasem mam wrażenie, że te wszystkie mazaki i ołówki zaburzają percepcję.
Pod koniec wracałam do przeczytanych już fragmentów i sobie zakreślałam. Nie chodziło mi o jakieś milowe myśli, raczej też o takie, które sama kiedyś tam wykoncypowałam i ucieszyło mnie, że ktoś jeszcze to widzi, tak samo myśli. Jak na przykład tę o osobie, która kogoś skrzywdzi, a potem nie ma innego wyjścia, musi ją wykończyć=usunąć z pola widzenia, bo jest chodzącym wyrzutem sumienia.


 albo coś takiego, przecież to oczywiste, nosiłam tę wiedzę w sobie od lat, a tu mi się zmaterializowała w zdaniu:


Aż miałam ochotę zerwać się na równe nogi, zakrzyknąć - czyż nie jest tak właśnie!?





Dużo prof. Mikołejko pisze o ludziach, których spotkał na swojej drodze - rodzinie, przyjaciołach, studentach, tych, którym pomógł, którzy mu pomogli, albo naznaczyli jego życie cierpieniem. Jest szczery, ale nie jest przy tym sensatem ani kombatantem, po prostu opisuje rzeczywistość i jak ona go kształtowała. To jedna strona książki.
Druga to rozważania o życiu, śmierci, kobietach, uczuciach, wierze, miejscach, starości, trochę o polityce, o życiu zawodowym, wszystko to z wielką mądrością, trochę filozoficznie, trochę na tle historii tej dawniejszej i całkiem świeżej, w odniesieniu do wzorców kulturowych, a każdy rozdział ma przypisany obraz, który znamionuje temat i  nadaje kierunek rozmowie.
Książka ta daje czytelnikowi materiał do rozważań w samotności, ale też do ciekawych rozmów. Treści najpierw się przyjmuje do siebie, a potem one pączkują i koniecznie chce się z kimś o tym porozmawiać. Jeśli myślicie, że to książka nie dla Was, mylicie się. Podczas cotygodniowego spotkania w naszej polskiej bibliotece, gdzie zbierają się ludzie z różnym wykształceniem, wielu zawodów i wielorakimi doświadczeniami, opowiedziałam, co czytam i wywiązała się niezwykle ciekawa i emocjonująca rozmowa. Musiałam obiecać, że zakupię tę książkę do biblioteki. Swojej nie oddam, o nie, jest zbyt droga memu sercu, żebym się miała jej pozbyć.
Strasznie żałuję, że nie było mi dane nigdy prof. Mikołejki spotkać na swojej drodze, że na przykład nie był moim wykładowcą, albo nie jestem na uniwersytecie trzeciego wieku, gdzie on też się udziela. Tym bardziej się cieszę, że taka książka się ukazała. Jest to niezwykle cenna i wartościowa pozycja, a jednocześnie dla każdego, nie tylko dla intelektualistów. Ma jeszcze jedną fantastyczną zaletę - zmusza do zwolnienia, wręcz zatrzymania się w biegu, to zastanowienia nad kilkoma sprawami, ale nie takiego bolesnego, raczej radośnie poznawczego.
Dziękuję pani Joannie z wydawnictwa Agora, że o mnie pomyślała, dziękuję Panu profesorowi, że zgodził się z Dorotą Kowalską porozmawiać. Słów mi brak, żeby wyrazić radość z przeczytania tej książki. Na pewno nie raz do niej wrócę.
Panie profesorze, bardzo podoba mi się pański traktor (kto przeczyta, będzie wiedział, o czym mówię).