Już dawno nie czekałam na żadną książkę tak jak na tę. Remigiusz Grzela umiejętnie budował napięcie postami na FB, trzymał nas w napięciu i oczekiwaniu na to wydawnictwo. A to zdjęcie pokazał, a to rzucił ciekawą anegdotę, a my jak te sieroty na powrót ojca z tułaczki czekające.
Byłam jedną z osób, która dostała egzemplarz przedpremierowy. Rzuciłam się na nią od razu, ale okazało się, że nie tak łatwo mi było się z nią zmierzyć. Z różnych powodów.
Pierwsze rozdziały to wojenna przeszłość Ireny, opisy jej brawurowych akcji jako łączniczki, bohaterska karta z czasów, kiedy była częścią Żydowskiej Organizacji Bojowej. Brała udział w dwóch warszawskich powstaniach, wyprowadzała ludzi z obozów, działała w konspiracji, co ja wam będę tłumaczyć, codziennie przecież narażała życie.
Moja ostatnia wizyta w Warszawie to w dużej mierze podążanie śladami nieistniejącej już kultury żydowskiej (a przynajmniej nieistniejącej już w takim wymiarze jak kiedyś), obecności tylu ludzi, tak ważniej części naszego polskiego społeczeństwa, którzy nagle, bo kilka lat naprzeciwko prawie dwóm tysiącom bytności Żydów w Polsce, to przecież nagle, zniknęli z naszego świata - albo ulotnili się w powietrze, albo zostali zagrzebani w gruzach, zamordowani albo wyjechali.
Wiem, że to się może wydać dziwne, przecież nie jestem pochodzenia żydowskiego, ale czasem czuję bóle fantomowe, dziwi mnie, że była ręka i jej nie ma. Stąd te moje poszukiwania, bardziej sensualne niż akademickie, chodzenie po ulicach, wyczuwanie tej energii, Słuchanie opowieści. O tak, bardzo lubię słuchać ludzi, bardziej chyba niż czytać ich wspomnienia.
Ale nie zawsze się da. Lubię zatem 'słuchać' Remigiusza Grzeli, bo on tak pięknie umie pisać, jakby siedział i opowiadał obok. A ponieważ cechuje go wielka dbałość o fakty, szczegóły, detale, to jakbym widziała jego skupioną twarz, lekkie przygarbienie sylwetki, marszczenie brwi, kiedy próbuje sobie coś dokładnie przypomnieć.
Często odkładałam tę książkę, żeby pomyśleć, pogrzebać w książkach o Kaziku i Edelmanie (a te mam tylko w bibliotece, więc musiałam czekać na niedziele). Mąż budził mnie w nocy, bo śniłam powstanie w getcie, mówiłam przez sen, skarżyłam się na odgłos wystrzałów (a to burza była), czułam swąd spalenizny. Faktycznie śniłam treść tej książki. W moim egzemplarzu przedpremierowym niestety nie było zdjęć (podobno są w tych przeznaczonych do sprzedaży), tak więc Irenę musiałam sobie wyobrazić, przypomnieć trochę z tego, co widziałam wcześniej w zapowiedziach, zanim jeszcze zobaczyłam w telewizji zdjęcia. I wiecie co, nawet mi się udało ją całkiem dobrze wizualnie wyczuć.
Potem to już była część o zapominaniu siebie, o zaprzeczeniu swoim korzeniom, o samo-unicestwianiu siebie, wymyślaniu na nowo i autodestrukcji kolejnej. Właściwie mam wrażenie, że ona niszczyła nie tylko siebie, ale i ludzi, którzy ją kochali. Jakby była ćmą i lampą wabiącą ćmy jednocześnie. Ale umiała też zjednać sobie ludzi obcych, żeby potem oni uważali się za jej przyjaciół. Ale czy ona była im przyjacielem? Takie relacje też potrafią być tylko jednostronne, wiem coś o tym i wiem, jak to boli.
Dlatego bolała mnie ta część opowieści.
Inna strona historii, chociaż ta akurat najmniej wyeksponowana (rozumiem), to relacje z córką. O ludzie, tu to ja w ogóle wysiadłam, bo bardzo mi to przypominało moje z mamą. Aż się trochę z tego pochorowałam. Znowu przychodziło mi odkładać książkę, nosiłam w sobie te toksyny, które jakoś i tam wyczuwałam.
Irena i mężczyźni - tu znowu ten syndrom ćmy i lampy. Kiedy przeczytałam list Romka do Ireny z 3 lutego 1947 roku, tak się spłakałam, że na kilka dni znowu strzeliłam focha. Tak się na nią zdenerwowałam. Nie, że nie kochała wystarczająco, nie, że nie chciała z nim być, czy jakiekolwiek tam były powody, ale, że on tak skamlał, że prosił, nawet jeśli udawał, ze nie, a ona widocznie musiała mu dawać jakieś sprzeczne sygnały, że czuł, że jest nadzieja. List Kazika z końca książki w podobnym stylu i znowu te prośby, a jej chłód, obojętność na nie. Moje wnioski tylko z domysłów, bo nie ma jej listów w odpowiedzi na te wysłane (czy niewysłane, bo Romka chyba ostatecznie nie został). W wielu z tych pism przebija właśnie prośba o odpisanie, odezwanie się, co mnie doprowadzało do rozpaczy, bo nie ma nic gorszego jak pisanie do kogoś dla nas ważnego i wiedza granicząca z pewnością, ze ta osoba nie odpisze. To jest straszny kamień w sercu i ja to czułam za nich, wraz z nimi, kurczę, i złość na tę kobietę, ze ona tak ludzi traktowała, tych dla niej najmilszych, najbardziej uważnych na jej nastroje i to, co się z nią dzieje.
Ale z drugiej strony miałam do siebie pretensje - kim ty jesteś, żeby ją oceniać, nie przeszłaś drogi w jej butach, nie wiesz, jak naznaczyła ją wojna, jej działalność, jakie blizny ta podziwiana u niej brawura, zostawiła. Z drugiej strony wielu, a nawet większość potrafiła się podźwignąć po wojnie, prowadzić normalne życie. Inna rzecz, co my tam wiemy, jakie ono było, czy normalne, czy tylko na wierzchu takie, a pod skórą ból i niekończąca się trauma?
I tak to się plecie podczas lektury tej książki - wzruszenia, podziw, złość, łzy, ciekawość, fascynacja, ale i niesmak czasem. Na pewno nikt nie pozostanie obojętny na tę historię. Każdy pewnie znajdzie coś dla siebie. Ja, jak widzicie z tej notki, bardzo przeżyłam jej czytanie. Czego i wam życzę.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą non-fiction. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą non-fiction. Pokaż wszystkie posty
niedziela, 9 listopada 2014
sobota, 5 lipca 2014
Czerwona księżniczka
Warto było się tak uganiać za tą pozycją? Dlaczego się tak uparłam?
Odpowiedź na pierwsze pytanie brzmi - TAK.
Uparłam się, bo pamiętam z dawnych czasów legendę jaką była owiana Ariadna Gierek-Łapińska. Opowieści, jak to wzrok ludziom przywracała. O tym, że gdzieś tam na Śląsku jest kobieta, która cudów dokonuje w leczeniu wad wzroku i innych schorzeń oczu.
I o tym pośrednio jest ta książka.
Ale nie tylko.
Bo widzicie, słynna lekarka najpierw weszła na sam szczyt, zawodowy, towarzyski, w hierarchii społecznej, pod każdym względem, a potem się z niego spektakularnie stoczyła, na oczach całej Polski, wymachując bielizną, poszła na dno. Całkiem niezrozumiała dla mnie sytuacja, stąd to zainteresowanie książką.
Judyta Watoła i Dariusz Korotko też pewnie byli zafascynowani postacią pani profesor, skoro podjęli ten temat. Oddali głos wszystkim - i jej samej, współpracownikom, pacjentom, rodzinie. Nie ma tam plotek, nie ma magla, każda ze stron ma szansę się wypowiedzieć, a do czytelnika należy ocena. Podoba mi się to.
Tylko, czy można z perspektywy dzisiejszych czasów oceniać lekarkę, która zaczynała i największe triumfy zawodowe odnosiła w czasach głębokiej komuny? Oczywiście wszyscy uważają, ze wszystko zawdzięcza rodzinie i sławnemu, wpływowemu teściowi, ale przecież sami wiemy, że czasem to pomaga, a czasem wręcz przeciwnie, a jak to się wszystko rozsypało, to już na pewno nie było plusem dodatnim, jak mawiali w przemówieniach panowie w tamtych czasach. Poza tym zawiść ludzka jest tym większa im ktoś wyżej zaszedł, więc też nie jest łatwo.
Inna rzecz to charakter bohaterki, której daleko było do spolegliwej osóbki. I to ją pewnie tak wciągnęło na szczyt, ale jak mówię, na szczycie przeważnie jest zimno, wietrznie i pusto. Nie ma czego zazdrościć w wielu przypadkach.
Stąd pewnie i kłopoty z alkoholem, doły psychiczne.
Jest to niezwykle ciekawe studium człowieka niejednoznacznego, umykającego ocenie, trudnego do zaklasyfikowania.
Czyta się świetnie, do tego dużo zdjęć. Uderzające, jak podobna do Adama Gierka (jednocześnie do sławnego dziadka Edwarda też, bo Adam to skóra zdjęta z ojca) jest jego córka, właściwie wygląda jak Gierek w długich włosach. Silne geny.
Adam Gierek od czasu do czasu wypływa w polityce, niedawno chyba kandydował do parlamentu europejskiego. No, ale w tym kontekście nie jest on ważny, bo nie utrzymywał z żoną, ani córką, kontaktów po rozwodzie.
Życie Ariadny Gierek-Łapińskiej było pełne wzlotów i upadków, wspaniałe i czasem smutne, tak jak nas wszystkich, tyle, ze ona przy okazji była ważna dla tysięcy pacjentów. O tym nie można zapomnieć. Może współpracownicy mieli do niej jakieś żale, ale ona dużo wywalczyła dla kliniki, lubiła leczyć ludzi. A, że przy okazji była nietuzinkowa, lubiła dobrze się ubrać, dobrze pachnieć, była zawsze 'zrobiona', dla jednych było wyrazem zadbania, dla innych noszenia wysoko nosa (w tych szarych czasach szczególnie), dla jeszcze innych fanaberią. Na pewno była wielobarwna i to w tej książce widać.
Polecam.
Autorzy "Czerwonej księżniczki": Judyta Watoła (z lewej) i Dariusz Kortko z bohaterką swojej książki prof. Ariadną Gierek-Łapińską (w środku). - Powiedziała nam: Napisaliście prawdę, nie mam o nic pretensji - podkreśla Kortko. (fot. Bartłomiej Barczyk) - zdjęcie pochodzi ze strony Poranny.pl
sobota, 8 lutego 2014
Między wariatami - czyli jak zrobić dziecko za pomocą worka z 20 kg truskawek i czy Patentex Oval mógł zmienić bieg historii ?
Z felietonami to jest tak, że czyta się jeden i od razu wiadomo, czy autor(ka) nam pasuje, czy nie. Nie chodzi tu o pióro czyli styl, ale bardziej o to samo, co się czuje, kiedy spotyka się kogoś po raz pierwszy i wiadomo, czy możemy się zaprzyjaźnić, czy nic z tego nie będzie.
Rodzaj chemii jaka ma miejsce między przyjaciółmi na życie.
Inna rzecz, że ja się na felietonach chowałam. Mama miała zbiór Słonimskiego i podczytywałam w ukryciu. Podłoga sypialni zasłana była często płachtami Polityki (kiedyś były wydawane jako wielka gazeta, a nie kolorowy tygodnik), a tam felietony KTT i Passenta, które namiętnie zaliczałam, chociaż teraz nie jestem pewna, co z tego rozumiałam. Zawsze miałam jakiegoś ulubionego felietonistę, a to Pilcha, a to Tyma, żadnego ich tekstu nie ominęłam, nie przegapiłam.
Kiedy przyjechałam na Zieloną Wyspę ulubiłam sobie Roisin Ingle i jej felietony w Magazynie The Irish Times. No i nie bez znaczenia pewnie jest, że sama przez wiele lat pisałam felietony, chociaż nie w tak prestiżowych tytułach, no i nie tak genialne, chociaż gdyby sądzić po ocenie czytelników, również nie bez znaczenia.
Z polskich tygodników czytam najchętniej Newsweeka, a tam od czasu pojawienia się Marcina Mellera, jego felietony. Wcześniej publikował je też gdzie indziej i ja tak za nim podążam, gdziekolwiek nie idzie. Mam nadzieję, że nie przejdzie do Wędkarza polskiego, bo ten chyba nie ma elektronicznej wersji, a papierowej tutaj nie kupię.
Ucieszyłam się, kiedy zobaczyłam, że wydał książkę. Nie stawiałam sobie pytania, czy ją kupić, bo to było jasne, ale problem był w wyborze nośnika - analog czyli papier, ebook czy audiobook? Okazało się, że lektorem wersji audio jest Wojciech Mecwaldowski, a wiadomo wszystkie Wojtki to fajne chłopaki, a Mecwaldowskiego lubię szczególnie, wybór więc padł na uszatą wersję.
Co ja Wam będę mówić, to było jak rozmowa z kumplem, którego dawno nie widziałam. On opowiada, ja piję i rechoczę jak żaba na wiosnę. Aż mi głupio czasem było, bo słuchawka dyskretnie w uchu, gdzieś w autobusie, a ja nagle zanoszę się śmiechem, jakbym rozum postradała. Jazda samochodem, normalnie uwielbiam słuchać książek przy tej okazji, okazała się niebezpieczna w takim towarzystwie. Sprzątanie, no cóż, można sobie narobić jeszcze więcej roboty, zasłuchałam się i wlazłam w wiadro, wylałam i musiałam ratować się przed tego skutkami.
Marcin Meller pisze na różne tematy. Też o trudnych podróżach w rejony ogarnięte wojną albo biedne. O tym wszystkim można pisać na kolanach, można poważnie uczulać czytelników na to, co tam się dzieje, ale można też napisać o tym w sposób lżejszy, jednocześnie nie ujmujący tematowi powagi.
No i bardziej osobisty, co mnie akurat odpowiada szczególnie, bo nie lubię, kiedy w treści nie widzę człowieka.
Poglądy - tak się składa, że mamy z autorem te same, czytam i co chwila mam ochotę 'stuknąć się z nim kielichem' (dziwne, że ja tak ciągle o tym piciu, nie pijąc alkoholu prawie wcale), pewnie nie bez znaczenia jest fakt, że jesteśmy to samo pokolenie, prawie ten sam rok urodzenia nawet, czyli te same filmy, te same książki na różnych etapach nam towarzyszyły. Podoba mi się to, że jest gdzieś ktoś, kto mówi również w moim imieniu.
Też lubię czytać przy jedzeniu, chociaż tego nie robię, bo musiałam nauczyć dzieci dobrego zachowania przy stole :-), ale w toalecie kto mi zabroni? Cieszę się, że nie ja jedna mam tam podręczną biblioteczkę.
Lubię to, że Marcin Meller nikogo i niczego w tych felietonach nie udaje. Szczerze pisze o tym, co go zachwyca czy wkurza. Czasem dosadnie. Też lubię czasem 'kurwą' zarzucić. Walczę z tym u siebie, ale niestety bezskutecznie, bywa, że inaczej się nie da, dosadnie trzeba coś wyrazić.
Trochę mnie denerwowało, że te teksty są zebrane tak chaotycznie, bez ładu bez składu czasem, po wariacku, ale tytuł w końcu zobowiązuje.
Rodzaj chemii jaka ma miejsce między przyjaciółmi na życie.
Inna rzecz, że ja się na felietonach chowałam. Mama miała zbiór Słonimskiego i podczytywałam w ukryciu. Podłoga sypialni zasłana była często płachtami Polityki (kiedyś były wydawane jako wielka gazeta, a nie kolorowy tygodnik), a tam felietony KTT i Passenta, które namiętnie zaliczałam, chociaż teraz nie jestem pewna, co z tego rozumiałam. Zawsze miałam jakiegoś ulubionego felietonistę, a to Pilcha, a to Tyma, żadnego ich tekstu nie ominęłam, nie przegapiłam.
Kiedy przyjechałam na Zieloną Wyspę ulubiłam sobie Roisin Ingle i jej felietony w Magazynie The Irish Times. No i nie bez znaczenia pewnie jest, że sama przez wiele lat pisałam felietony, chociaż nie w tak prestiżowych tytułach, no i nie tak genialne, chociaż gdyby sądzić po ocenie czytelników, również nie bez znaczenia.
Z polskich tygodników czytam najchętniej Newsweeka, a tam od czasu pojawienia się Marcina Mellera, jego felietony. Wcześniej publikował je też gdzie indziej i ja tak za nim podążam, gdziekolwiek nie idzie. Mam nadzieję, że nie przejdzie do Wędkarza polskiego, bo ten chyba nie ma elektronicznej wersji, a papierowej tutaj nie kupię.
Ucieszyłam się, kiedy zobaczyłam, że wydał książkę. Nie stawiałam sobie pytania, czy ją kupić, bo to było jasne, ale problem był w wyborze nośnika - analog czyli papier, ebook czy audiobook? Okazało się, że lektorem wersji audio jest Wojciech Mecwaldowski, a wiadomo wszystkie Wojtki to fajne chłopaki, a Mecwaldowskiego lubię szczególnie, wybór więc padł na uszatą wersję.
Co ja Wam będę mówić, to było jak rozmowa z kumplem, którego dawno nie widziałam. On opowiada, ja piję i rechoczę jak żaba na wiosnę. Aż mi głupio czasem było, bo słuchawka dyskretnie w uchu, gdzieś w autobusie, a ja nagle zanoszę się śmiechem, jakbym rozum postradała. Jazda samochodem, normalnie uwielbiam słuchać książek przy tej okazji, okazała się niebezpieczna w takim towarzystwie. Sprzątanie, no cóż, można sobie narobić jeszcze więcej roboty, zasłuchałam się i wlazłam w wiadro, wylałam i musiałam ratować się przed tego skutkami.
Marcin Meller pisze na różne tematy. Też o trudnych podróżach w rejony ogarnięte wojną albo biedne. O tym wszystkim można pisać na kolanach, można poważnie uczulać czytelników na to, co tam się dzieje, ale można też napisać o tym w sposób lżejszy, jednocześnie nie ujmujący tematowi powagi.
No i bardziej osobisty, co mnie akurat odpowiada szczególnie, bo nie lubię, kiedy w treści nie widzę człowieka.
Poglądy - tak się składa, że mamy z autorem te same, czytam i co chwila mam ochotę 'stuknąć się z nim kielichem' (dziwne, że ja tak ciągle o tym piciu, nie pijąc alkoholu prawie wcale), pewnie nie bez znaczenia jest fakt, że jesteśmy to samo pokolenie, prawie ten sam rok urodzenia nawet, czyli te same filmy, te same książki na różnych etapach nam towarzyszyły. Podoba mi się to, że jest gdzieś ktoś, kto mówi również w moim imieniu.
Też lubię czytać przy jedzeniu, chociaż tego nie robię, bo musiałam nauczyć dzieci dobrego zachowania przy stole :-), ale w toalecie kto mi zabroni? Cieszę się, że nie ja jedna mam tam podręczną biblioteczkę.
Lubię to, że Marcin Meller nikogo i niczego w tych felietonach nie udaje. Szczerze pisze o tym, co go zachwyca czy wkurza. Czasem dosadnie. Też lubię czasem 'kurwą' zarzucić. Walczę z tym u siebie, ale niestety bezskutecznie, bywa, że inaczej się nie da, dosadnie trzeba coś wyrazić.
Trochę mnie denerwowało, że te teksty są zebrane tak chaotycznie, bez ładu bez składu czasem, po wariacku, ale tytuł w końcu zobowiązuje.
poniedziałek, 2 grudnia 2013
Obława - bezpieka wobec pisarzy
Dygresja tytułem wstępu.
W moim domu rodzinnym, za czasów PRL, w ogóle nie mówiło się o polityce, o działaniach bezpieki, o Katyniu, ale też nie sławiło się komuny. Po prostu życie toczyło się tak, jakbyśmy żyli w nicości politycznej. Oczywiście tylko dla mnie, bo jak się okazuje, co wychodzi teraz po latach, gdzieś za kulisami sceny, którą była moja młodość, była rozpacz i tęsknota za zabitym w Katyniu bratem i synem. Był wuj, który został odcięty w Londynie, była inwigilacja ojca (pewnie z powodu jednego brata zamordowanego, a drugiego 'na wolności' w UK), generalnie kicha, ale ja o tym nie wiedziałam nic.
Moja szkoła lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych to panie nauczycielki po linii partyjnej, harcerstwo (nieupolitycznione, ale też i nie opozycyjne), dużo sportu (pan od wu-ef łapiący za cycki, kiedy przeskakiwałyśmy przez kozła) i czytanie książek. Żyłam sobie jak pantofelek polityczny, nic a nic nie wiedziałam, co się dzieje, pełna naiwność i wiara, że Telerankowa niewidzialna ręka odmieni świat.
Nie moja wina, chociaż teraz mi głupio, że jakoś wcześniej na oczy nie przejrzałam.
Kiedy dostałam od Kariny, fejsowej koleżanki, kod do Audioteki na książkę do posłuchania, nie miałam pojęcia, co sobie za niego sprawić. Osiołkowi w żłoby dano i te sprawy. To mniej więcej tak, jak z pytaniem o ulubioną książkę, normalnie mogłabym tygodniami rozmawiać o tym, ale jak pytają - ciemność widzę.
Aż tu nagle objawiła mi się audioksiążka - Obława Joanny Siedleckiej. Oczy mi się zaświeciły jak u królika Duracella i już wiedziałam, że nic innego mnie nie ucieszy bardziej.
Joanna Siedlecka napisała tę książkę w formie zbioru reportaży o kilkunastu pisarzach z tamtego okresu. Nie jestem polonistką, ale moja mama studiowała ten kierunek i wiele się za dziecka nasłuchałam o różnych pisarzach czy poetach. Dorastałam w gąszczu tych nazwisk i otoczona ich książkami. Mama miała pokaźną bibliotekę, dość dobrze wyposażoną i ja tam całymi godzinami siedziałam, grzebałam i podczytywałam. Co z tego rozumiałam, to już inna rzecz.
Podobała mi się ta książka. Dla osoby, która w ogóle nic nie wie o inwigilacji i prześladowaniach pisarzy w tamtym czasie, jest to ciekawy materiał. Czułam się 'jak w domu', kiedy słuchałam o Szaniawskim i jego kłopotach z podupadającym majątkiem, o Jasienicy i jego żonie donosicielce (ta historia była mi akurat znana wcześniej), o Iredyńskim i o tym jak go wrobili w gwałt i skandal obyczajowy tak skutecznie, że przesiedział 6 lat, o Kornackim, mężu Heleny Boguszewskiej, którego wielotomowe dzienniki, które nazwał Kamieniołomy (bo pisanie ich przypominało mu pracę w tychże) go zgubiły, o Wańkowiczu, Grzędzińskim, Bąku i harcmistrzu Łosiu, który okazał się lubić młodych chłopców, co go dodatkowo zgubiło.
Przewijają się wszyscy najważniejsi tamtego okresu, bo mowa przecież o całym środowisku, więc jest między innymi i o Iwaszkiewiczu, Putramencie, Andrzejewskim, Auderskiej, Kowalskiej, Hłasce, pośrednio o Mazowieckim, Michniku, Olszewskim, czyli ówczesnej opozycji.
Wiem, że badacze mogliby się czepić tego czy owego fragmentu, czy zdjęcie pochodzi z tego okresu, czy późniejszego, znawcy pewnie kręcili nosem na jedną czy drugą tezę, ale dla mnie ten temat jest całkiem nowy i materiał zawarty w tej książce otworzył oczy.
Zachęciło mnie to do grzebania dalej, do sięgnięcia do większej ilości źródeł i opracowań, przecież o to chodzi między innymi, kiedy wydaje się takie tytuły, żeby były one zawleczką do granatu poznania, zaczątkiem dalszego grzebania w innych materiałach.
Zawsze wydawało mi się, że pisarz to ma klawe życie, bo kto by go poważnie traktował za komuny. Okazuje się, że inwigilacja na wszelki wypadek rozgałęziała się na wszystkie środowiska, bo nigdy nie wiadomo, co gdzie i jakim kwiatem zakiełkuje.
W moim domu rodzinnym, za czasów PRL, w ogóle nie mówiło się o polityce, o działaniach bezpieki, o Katyniu, ale też nie sławiło się komuny. Po prostu życie toczyło się tak, jakbyśmy żyli w nicości politycznej. Oczywiście tylko dla mnie, bo jak się okazuje, co wychodzi teraz po latach, gdzieś za kulisami sceny, którą była moja młodość, była rozpacz i tęsknota za zabitym w Katyniu bratem i synem. Był wuj, który został odcięty w Londynie, była inwigilacja ojca (pewnie z powodu jednego brata zamordowanego, a drugiego 'na wolności' w UK), generalnie kicha, ale ja o tym nie wiedziałam nic.
Moja szkoła lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych to panie nauczycielki po linii partyjnej, harcerstwo (nieupolitycznione, ale też i nie opozycyjne), dużo sportu (pan od wu-ef łapiący za cycki, kiedy przeskakiwałyśmy przez kozła) i czytanie książek. Żyłam sobie jak pantofelek polityczny, nic a nic nie wiedziałam, co się dzieje, pełna naiwność i wiara, że Telerankowa niewidzialna ręka odmieni świat.
Nie moja wina, chociaż teraz mi głupio, że jakoś wcześniej na oczy nie przejrzałam.
Kiedy dostałam od Kariny, fejsowej koleżanki, kod do Audioteki na książkę do posłuchania, nie miałam pojęcia, co sobie za niego sprawić. Osiołkowi w żłoby dano i te sprawy. To mniej więcej tak, jak z pytaniem o ulubioną książkę, normalnie mogłabym tygodniami rozmawiać o tym, ale jak pytają - ciemność widzę.
Aż tu nagle objawiła mi się audioksiążka - Obława Joanny Siedleckiej. Oczy mi się zaświeciły jak u królika Duracella i już wiedziałam, że nic innego mnie nie ucieszy bardziej.
Joanna Siedlecka napisała tę książkę w formie zbioru reportaży o kilkunastu pisarzach z tamtego okresu. Nie jestem polonistką, ale moja mama studiowała ten kierunek i wiele się za dziecka nasłuchałam o różnych pisarzach czy poetach. Dorastałam w gąszczu tych nazwisk i otoczona ich książkami. Mama miała pokaźną bibliotekę, dość dobrze wyposażoną i ja tam całymi godzinami siedziałam, grzebałam i podczytywałam. Co z tego rozumiałam, to już inna rzecz.
Podobała mi się ta książka. Dla osoby, która w ogóle nic nie wie o inwigilacji i prześladowaniach pisarzy w tamtym czasie, jest to ciekawy materiał. Czułam się 'jak w domu', kiedy słuchałam o Szaniawskim i jego kłopotach z podupadającym majątkiem, o Jasienicy i jego żonie donosicielce (ta historia była mi akurat znana wcześniej), o Iredyńskim i o tym jak go wrobili w gwałt i skandal obyczajowy tak skutecznie, że przesiedział 6 lat, o Kornackim, mężu Heleny Boguszewskiej, którego wielotomowe dzienniki, które nazwał Kamieniołomy (bo pisanie ich przypominało mu pracę w tychże) go zgubiły, o Wańkowiczu, Grzędzińskim, Bąku i harcmistrzu Łosiu, który okazał się lubić młodych chłopców, co go dodatkowo zgubiło.
Przewijają się wszyscy najważniejsi tamtego okresu, bo mowa przecież o całym środowisku, więc jest między innymi i o Iwaszkiewiczu, Putramencie, Andrzejewskim, Auderskiej, Kowalskiej, Hłasce, pośrednio o Mazowieckim, Michniku, Olszewskim, czyli ówczesnej opozycji.
Wiem, że badacze mogliby się czepić tego czy owego fragmentu, czy zdjęcie pochodzi z tego okresu, czy późniejszego, znawcy pewnie kręcili nosem na jedną czy drugą tezę, ale dla mnie ten temat jest całkiem nowy i materiał zawarty w tej książce otworzył oczy.
Zachęciło mnie to do grzebania dalej, do sięgnięcia do większej ilości źródeł i opracowań, przecież o to chodzi między innymi, kiedy wydaje się takie tytuły, żeby były one zawleczką do granatu poznania, zaczątkiem dalszego grzebania w innych materiałach.
Zawsze wydawało mi się, że pisarz to ma klawe życie, bo kto by go poważnie traktował za komuny. Okazuje się, że inwigilacja na wszelki wypadek rozgałęziała się na wszystkie środowiska, bo nigdy nie wiadomo, co gdzie i jakim kwiatem zakiełkuje.
Niedawno, dzięki wpisowi u Remigiusza Grzeli na blogu, dowiedziałam się o filmie nadawanym przez TVP Historia "Współpracowałem z TW Ewa-Max", zaledwie półgodzinny dokument, a tak mną wstrząsną, że do tej pory mi oko lata. Historia zakochanej kobiety, której nie przeszkadzało to donosić na męża, a wcześniej partnera (wierzę, że Nena kochała Jasienicę) jest poruszająca sama w sobie, ale zobaczyć emerytowanego esbeka, który przechadza się po mieście i wspomina, w domyśle, stare dobre czasy, jest w jakiś sposób skandalicznie "obsceniczna". Zagląda on do miejsc, gdzie przyjmował raporty, odwiedza córkę Jasienicy z siatą pełną słodkich upominków, bo tak został wychowany, że się do kogoś idzie z czekoladą Goplany cholera, zapalający znicz na grobie Jasienicy i Neny - to jak bieganie po mieście i rozchylanie płaszcza zboka przed niewinnymi pannicami.
Facet aż podrygiwał z emocji, gwiazdorzył aż mdliło, kiedy chodził po Warszawie śladami dawnych lokali kontaktowych, miejsc spotkań, kiedy wspomina swoją pracę i życie zawodowe. Zadbany, z nienagannymi sztucznymi zębami, widać, że nadal ma dobrą opiekę i dobrą emeryturę, kto wie, może nawet leczy się tam, gdzie nasz prezydent i premier. Wygląda na to, ze w żaden sposób nie zapłacił za swoją wcześniejszą działalność, a teraz za cenę naszego poznania, dodatkowo czuje się odgrzebaną po latach gwiazdą.
Te myśli przywołują u mnie mdłości, nie umiem się jakoś w tym odnaleźć. Za mało o tym wiedziałam wcześniej i to mnie teraz ze zdwojoną siłą uderza.
Zajawkę tego dokumentu można zobaczyć na You Tube TU
Subskrybuj:
Posty (Atom)