W niedzielę wieczorem, już po targowo-radiowych emocjach, przy sushi z Zielonki (kto by pomyślał jeszcze niedawno, że japońska kuchnia będzie na stole każdego, kto tego zechce), zeszło ze mnie całe napięcie ostatnich dni. Obie z Agą siedziałyśmy zwinięte trochę jak puste dętki, ona z powodu intensywnej pracy na targach, a ja z powodu intensywnego bywania na tychże, uwierzcie mi, też można się wykończyć.
Zakładałam, że w poniedziałek będzie luzik. Właściwie nic nie miałam w planach poza kilkoma spotkaniami (taki oksymoron sytuacyjny), ale nie miałam pojęcia, kto i kiedy, bo mi po prostu siadła zdolność organizacyjna. Miałam listę ludzi, z którymi chciałam się zobaczyć, ale zgrać to wszystko, nie tak łatwo. Jeden punkt programu był pewny - spotkanie we Wrzeniu Świata w związku z książką pt. 'Czterech' redaktora Grzegorza Chlasty. Aga z Czarnej Owcy nadała, że takowe się odbywa, w smartfona na listę wciągnęliśmy.
No, ale to dopiero o 19-tej. Kupa ciasa, jak mawiał ruski saper.
Rano z Agnieszką zjadłyśmy niespiesznie śniadanie. Kawa, rozmowa, ważne. Ale potem jednak musiałyśmy chybcikiem się zebrać, udawać, że się jest poza czasem, można tylko przez chwilę. Załadowałyśmy się do samochodu i w drogę do Warszawy. Nie wiem jak to wymyśliłam, nie potrafię tego teraz w czeluściach pamięci odgrzebać, że odwiedzę Tosię Kozłowską. Miałyśmy się spotkać w mieście, najlepiej w weekend, ale nie dałam rady, a w poniedziałek to była już operacja logistyczna, bo dzieci, bo szkoła, więc wpadło mi do łba, żeby pojechać do niej. Miałam nadzieję, że to na trasie do pracy Agnieszki. Wszystko wspaniale, z tym, że nie przyszło mi do głowy sprawdzić, która godzina. Najpierw miałyśmy jechać do Warszawy dopiero o 12, ale zmieniły nam się plany, o czym ja już zapomniałam.
I jak jakiś głupek niewychowany, dzwonię do Tosi i pytam, gdzież ona mieszka? Bo jadę :-)
Wytłumaczyła, okazało się, że to niedaleko punktu docelowego Agnieszki, taksówka zawiozła mnie za grosze na miejsce. Ufff. No, ale była 11. Zgroza mnie wzięła, ale już odwrotu nie było.
Antonina Kozłowska to jest absolutnie niezwykła osóbka, nasze rozmowy to była przyjemność w czystej postaci. Nasze spotkanie, jego jakość, to dowód na to, że ludzie nie mają racji, że znajomości fejsowe są gorsze lub wręcz nic nie warte. Myślę, że wszystko zależy od ludzi.
Oczywiście, jak tylko mogłam, podłączałam się komórką do sieci wifi i właśnie u Tosi połączyłam się z innymi osobami, które miałam na liście 'must see'. Nie miałam roamingu na internet, więc wiadomości odbierałam i nadawałam z doskoku, z centrów handlowych i kafejek na przykład. Wszystko wydawało się proste dopóki za oknem piękne słońce, ale kiedy wyszłam od niej, niebo zaciągnęło się chmurami. Wsiadłam do autobusu wiozącego mnie do centrum, im bliżej celu, tym ciemniej i większe chmury, aż gdy wysiadłam, weszłam wprost w rozszalałą burzę i ulewę. Wpadłam do banku, żeby przeczekać. Aż dziw, ze nie otworzyli do mnie ognia, myśląc, że to napad, bo moje wejście było z gatunku tych 'nagłych' delikatnie mówiąc. Z rozwianym włosem i wytrzeszczem oczu, założę się, bowiem strasznie boję się burzy, której na dodatek końca nie było widać.
Zadzwoniłam do Maniczytania czyli Magdy, że chyba nie uda nam się zobaczyć, bo ja się nigdzie nie mogę ruszyć. Dorota czekała na mnie pod Rotundą, ja pod Mariottem, co się wychylam, coraz gorzej leje. Byłam bez kurtki, bez parasola. Co robić? Jednakże Magda uzmysłowiła mi, że jak tylko uda mi się dopaść do podziemi, to tam znajdę przejście do tramwaju jadącego do Galerii Mokotów, ona tam dobije i wreszcie się zobaczymy.
I tak się stało, znalazłyśmy się z Dorotą, nawet nie musiałyśmy czekać na tramwaj, wyjście było trochę traumatyczne, bo wprost w ulewę, która w ogóle nie traciła na sile. Do Galerii wpadłam już jako miss mokrego podkoszulka.
Tam kolejne spotkanie z Magdą właścicielką bloga Maniaczytania. I znowu to samo, będę już nudna, mam szczęście do ludzi, do rozmów, do wymiany energii, dobrze, że się człowiek nie naładowuje prądem, bo w mokrej koszulinie to bym porażenia doznała. Taka sytuacja.
Tam też odebrałam wiadomość o możliwości jeszcze jednego spotkania, tym razem z pisarzem, z mojej listy pt. 'oszalałam, jak tylko przeczytałam' (wcale nie tak długiej, jeśli chodzi o Polaków). A mowa o autorze 'Mr.Pebble i Gruda' Mariuszu Ziomeckim (o książce piszę tu), który był tak łaskaw i się nad czytelniczką na skraju histerii pochylił.
Przeczytałam książkę już jakiś czas temu, a pamiętam, jakby wczoraj, co mi się wcale tak często nie zdarza. Czytam dużo, ale tylko nieliczne historie zostają ze mną na całe życie. Jest coś takiego, przyznajcie, że człowiek czyta i kurczę czuje każde słowo, każde zdanie, wie, co pisarz chciał powiedzieć. Percepcja wchodzi na zupełnie inny poziom, już nie oko-mózg-emocje, tylko oko-emocje-emocje-emocje-ewentualnie mózg, jeśli się w tę sferę przedrze, czyli przerabiasz to w duszy, w sercu, w każdej komórce zanim się zorientujesz, co się dzieje w ogóle. I tak było z tą opowieścią. Niech Was 900 stron nie przeraża, mogłoby ich być więcej. Po skończeniu książki, mam tak szalenie rzadko, powiedziałam na głos, excuse my French - o ja pierdolę! I zapadłam się w sobie na tydzień. Z żalu, że to już koniec.
A jak już ktoś taką książkę napisze, to ma mój nie-obiektywizm i czytelniczą miłość na zawsze. Dlatego też chciałam spotkać autora, udało nam się umówić po spotkaniu we Wrzeniu.
Zasiedziałyśmy się w Galerii Mokotów, wypadłyśmy jak opętane, wyszukałyśmy taksówkę, korki jak cholera, bo ta ulewa zablokowała miasto. Agnieszka napisała, że chyba nie dojedzie, bo gdzieś utknęła, a ja nie przyjmowałam w ogóle do wiadomości, że mogłabym na to spotkanie nie dojechać na czas. Całą drogę taksówkarz nas bawił opowieściami o misjach wojskowych, w których brał udział, o żonie, dzieciach, braterstwie krwi, ani rannych, ani martwych się nie zostawia. No i wykrakał, bo skręcił w małą uliczkę, że niby szybciej i JEB - przywalił w nas inny samochód. I to z mojej strony, byłoby w moje drzwi, ale pan przytomnie uciekł w bok tak jakoś dziwnie i dzięki temu uderzenie poszło na błotnik zaraz za linią drzwi. Byłam w szoku, pocieszona lekko, że jeśli jestem ranna to on mnie nie zostawi, ale Kalina przytomniejsza, wypadła z samochodu, podała facetowi numer telefonu, jakby trzeba było świadczyć, kto w kogo wjechał (to nie była jego wina) i w te pędy puściła się przed siebie, a my z Dorotą za nią. Dzięki temu dopadłyśmy do metra, potem tramwaju i resztę per pedes - spóźniłyśmy się tylko kilka minut. Przy czym, jak już tam wpadłyśmy, wyglądałyśmy jak ofiary gwałtu zbiorowego. Nie powiem, wejście miałyśmy wyśmienite, aż jednej babce spadł z kolan laptop.
Odrobina przesadyzacji nie zaszkodzi :-)
Książkę Grzegorza Chlasty dostałam z Czarnej Owcy dla biblioteki przed samym wyjazdem. Niezwykle ciekawy temat. Z opisu - "opowiada o dziewiczych latach powstawania służb specjalnych w nowej, demokratycznej Polsce. Jednymi z ich współtwórców byli czterej bohaterowie książki - ś.p. Konstanty Miodowicz, Bartłomiej Sienkiewicz, Wojciech Brochwicz oraz Piotr Niemczyk. Grzegorz Chlasta w wywiadach z bohaterami książki stara się dociec na czym polegał z ich strony ten skok na głęboką wodę - wejście w paszczę dotychczasowego lwa i próba uporządkowania rzeczywistości znanej tylko z twarzy opresyjnych funkcjonariuszy SB. Dotychczasowi anarchiści, pacyfiści, działacze opozycji postanowili uczestniczyć - pod okiem wielkich mistrzów - w tworzeniu struktur niezbędnych w każdym demokratycznym państwie. Dlaczego podjęli taką decyzję? Lektura książki to nie tylko zbiór anegdot. To także obraz epoki, w której większość poruszała się po omacku, a jednocześnie chciała popełnić jak najmniej błędów. Bez poznania atmosfery i wyborów tamtych czasów trudno jest zrozumieć aktualną rzeczywistość".
Nie zdążyłam jej jeszcze przeczytać, chociaż bardzo jestem jej ciekawa. Pana Grzegorza 'znam' z poranków RDC, których czasami słucham szykując się do pracy. Tym bardziej mus było zobaczyć to spotkanie i dowiedzieć się, 'co autor miał na myśli', zanim zacznę lekturę. Cieszę się, że tam dotarłam, bo było niezwykle ciekawie, emocjonująco, najbardziej dzięki dyskusji. Nie wiem, dlaczego prowadzący skończył spotkanie w umówionym czasie, bo było jeszcze kilka osób, które chciały coś powiedzieć. Czy to mus? Czy tylko tyle może ono trwać, ile umówione z gospodarzem, w tym wypadku Wrzeniem Świata? Nie wiem, ale pozostawiło mnie to z niedosytem.
Siedziałam bokiem na okiennym parapecie z poduszkami, widziałam salę doskonale, również słuchaczy. Jeden z nich był ubrany w czarny garnitur i wyglądał trochę, może to sugestia tematem, na kogoś ze służb specjalnych. Kiedy jedna z babeczek wstała i powiedziała, że była wzruszona lekturą, bo miała wrażenie, że byliśmy w dobrych rękach i to ją niezwykle właśnie poruszyło, ten człowiek, wyglądał na twardziela, służby czy nie, miał łzy w oczach. To z kolei mnie niezwykle wzruszyło. Kto wie, może to właśnie było jedyne podziękowanie, przecież oni niczego na świeczniku nie robią i nie mają okazji do braw i fanfar, jedynie uścisk dłoni szefa. No i maślane spojrzenie jego sekretarki.
Potem to spotkanie z Mariuszem Ziomeckim, czyli powtórzę - mam szczęście do ludzi i oczywiście było niezwykle interesująco, niby nic nowego, bo ciągle piszę, że z kimś się widziałam, ale jestem zawsze wdzięczna za takie chwile w życiu, niczego nie biorę za pewnik, że mi się należy, bo to, że ktoś poświęca swój czas nieznajomemu, albo znajomemu ledwo, bo z sieci, jest zawsze dla mnie wzruszające. Nic więcej nie powiem.
Jak u Hitchcocka, zaczęło się wcale nie tak spokojnie, a potem już było coraz bardziej emocjonująco. Ciekawa byłam, kiedy mi z tych wrażeń odbierze rozum po prostu.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą targi. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą targi. Pokaż wszystkie posty
poniedziałek, 9 czerwca 2014
piątek, 6 czerwca 2014
Byłam tam, gdzie było to, o co chodzi.
Piszecie, że mieliście zadyszkę oczu czytając poprzedni wpis. Kochani, to jeszcze było spokojne targowanie. Niedziela i poniedziałek to była dopiero jazda.
Zacznę od tego, że wysiadł mi żołądek. A wszystko przez to, co miało się dopiero zadziać we wtorek, dlatego zjechałam do Warszawy, targi, chociaż chciałabym, żeby były głównym powodem przyjazdu, niestety były tylko fantastycznym dodatkiem. Taki bonus za cały ten stres, co mnie czekał.
W takich razach prawie zawsze mam objawy psychosomatyczne, różne, tym razem po prostu straszne bóle żołądka. Narastały od soboty, w niedzielę się nasiliły.
A piszę to wszystko, żeby wam uświadomić, jak targi i wszystkie spotkania były dla mnie wielką radością, gigantycznym kopem endorfin, skoro mimo wszystko, miałam naprawdę ubaw i pokonywałam tę niedogodność. Ale też nie sama, i tu pewnie mój anioł stróż zadziałał. Nie mógł mi pomóc w sposób namacalny, to mi zesłał Kazaszę, wspaniałą kobietę, którą poznałam w sieci za sprawą jej bloga o Kazachstanie. Przyszła na targi w niedzielę podpisać książkę, dosięgła mnie wiadomością na FB i udało nam się umówić. Zastała mnie na płycie głównej, siedzącą przy kubku herbaty, i tu mała dygresja - czy te kawy i herbaty na targach musiały być takie wstrętne? Woda to, czy gatunek produktu podstawowego, nie wiem. No więc siedzę nad tą udającą herbatę cieczą i mnie aż telepie, bo mi ten żołądek dokucza. Upał też, bo nie zwyczajna jestem, a w Warszawie w tym czasie średnio 30 stopni. Na zewnątrz gorąco, ja z dreszczami, musiałam włączyć cały zespół motywacyjno-optymistyczny, jakim dysponowałam, zeby się nie rozpłakać. Do tego słabo mi było.
Na to wszystko przychodzi Dorota i mi po kilku minutach rozmowy serwuje listek leku na moje dolegliwości. No powiedzcie sami, ile osób nosi w torebce tabletki akurat na to?
Anioł nie kobieta.
Do tego piękna, interesująca, wspaniała rozmówczyni. Oj, ja to mam szczęście do ludzi.
Niestety musiała uciekać, nie nagadałam się, będę odczuwać niedosyt już zawsze.
I tak mi się pięknie-nie pięknie zaczął ten dzień, który okazał się jednak bardzo, ale to bardzo udany.
W niedzielę nie byłam na targach za długo, a wszystko przez to, że wybierałyśmy się na spotkanie z cyklu Bagaże kultury do Teatru Żydowskiego. Zaczynało się to o 15, więc odpowiednio wcześniej trzeba było się przemieścić. Zdążyłam tylko pomachać z daleka kilku osobom, odwiedzić Agnieszkę na stoisku Europress Polska, gdzie niezmiennie byłam zadziwiona ilością tytułów prasy zagranicznej (w językach obcych), a najbardziej tym, że można kupić magazyn kulinarny Jamiego Oliviera na bieżąco, pojedyncze numery, a u nas tylko prenumerata. No, ale ja to wszystko mam u siebie pod ręką na co dzień, najważniejsze były znowu rozmowy, spotkania i świetne dziewczyny, które z 'moją' Agnieszką w te targi pracowały. Nigdy mi nie dosyć fajnych ludzi wokół.
Zajrzałyśmy to tu, to tam i pognałyśmy z Kaliną na plac Grzybowski. Nigdy nie zapomnę tej drogi, bo dojechałyśmy tramwajem do Nowego Światu, a potem cięłyśmy przez Świętokrzyską w remoncie, stąd kluczyłyśmy między blaszanymi płotami, musiałyśmy się cofać, bo nie raz wylądowałyśmy w 'ślepej uliczce' tego labiryntu. Upał-nagrzana blacha-żołądek-słabość ciała to była straszna mieszanka. Kiedy już dotarłyśmy do teatru, czułam się jakby to był jakiś cud świata klimatyzowany. No i mogłam wreszcie usiąść.
Ale wcześniej zachwyciłam się piękną kamienicą vis a vis teatru. Czy na zdjęciu widać, że tam są portrety na budynku?
Powiększyłam zdjęcie kosztem jakości, żebyście dojrzeli.
Spotkanie bardzo ciekawe, bezczelnie zapożyczę zdjęcie od Kaliny z jej bloga, bo nie mam takiego fajnego
Tyrmand to dla mnie niezwykle ciekawa postać. Wiele się o nim ostatnio mówi i pisze, ale tym razem było trochę inaczej, gdyż obecna na scenie była Barbara Hoff, sama w sobie ciekawa postać, a tu na dodatek żona Tyrmanda i o tej części swojego życiorysu, o nim właśnie, mówiła niezwykle ciekawie. Próbowała obalić niektóre mity z nim związane, trochę krytykowała Urbanka za jego książkę o Tyrmandzie, nie czytałam jeszcze, więc nie wiem, czy to po prostu żałość na to, że on dotknął czegoś kontrowersyjnego, co przez bliskich jest postrzegane inaczej, czy faktycznie Urbanek się tam nie popisał. Muszę to skonfrontować.
Polecam wam ten cykl spotkań, było ich już 10, a w nowym sezonie będą następne. Prowadzi je zawsze pieczołowicie przygotowany Remigiusz Grzela.
Nie miałam czasu podyskutować o tym spotkaniu z Kaliną i jej mamą, która się z nami wybrała, bo już musiałam biec do Polskiego Radia RDC na spotkanie z Teresą Drozdą w audycji Strefa Kultury, którą prowadzi w każdą sobotę i niedzielę.
Bałam się, że nie przedrę się na czas przez miasto, bo w okolicach 18, tak jak moje wejście na antenę, miał się skończyć mecz na stadionie Legii. Spodziewano się zablokowanych ulic, tłumu kibiców, wolałam nie ryzykować niedotarcia do studia.
Podawałam link do podcastu, czyli nagrania tej audycji, które jest do odsłuchania na stronie internetowej, na Facebooku, ale podam i tu, bo wiem, że mam czytelniczki bloga, które nie zaglądają w ogóle na portale społecznościowe.
http://www.rdc.pl/publikacja/strefa-kultury-hrabal-wolek-teatr-w-barach-mlecznych-i-ciekawe-lektury/
z list trzeba wybrać suwaczek drugi od dołu.
Zaproszenie do tej audycji to dla mnie wielka radość, bo bardzo sobie ją cenię i słucham co tydzień, jeśli to tylko możliwe. A jak nie na żywo, to zawsze odsłuchuję nagranych rozmów.
Z powodu wcześniejszego przybycia miałam czas odetchnąć, posiedzieć z kawą w pięknistym, słonecznym w kolorach, pokoju do tego przeznaczonym
Sama audycja - co tu dużo mówić, siebie oceniać jest trudno, ale rozmowa z Teresą to zawsze sama przyjemność, kiedy rozmówca nie pozostaje obojętny, nie jest rozkojarzony, kiedy rezonuje podczas wymiany zdań, to wszystko idzie gładko. Miłe doświadczenie, świetna atmosfera.
No i siedziałam w tym samym fotelu, co Jan Wołek. Może metodą kropelkową, dotykową, siedzeniową czy jakkolwiek, przyswoiłam trochę jego wrażliwości i mądrości :-)
Z Myśliwieckiej (Papryczko! tam jest stoisko Trójkowe w korytarzu, cóż za gadżety) odebrała mnie Agnieszka, wracała z targów i mnie zgarnęła, żeby zabrać mnie do siebie, do Wołomina. A tam znowu rozmowy, pyszne sushi (pierwszy raz jadłam je nie z surową rybą, a w tempurze). Jednym zdaniem to, co pamięta się całe życie, takie spotkania są bezcenne.
A w poniedziałek to się dopiero działo :-)
Zacznę od tego, że wysiadł mi żołądek. A wszystko przez to, co miało się dopiero zadziać we wtorek, dlatego zjechałam do Warszawy, targi, chociaż chciałabym, żeby były głównym powodem przyjazdu, niestety były tylko fantastycznym dodatkiem. Taki bonus za cały ten stres, co mnie czekał.
W takich razach prawie zawsze mam objawy psychosomatyczne, różne, tym razem po prostu straszne bóle żołądka. Narastały od soboty, w niedzielę się nasiliły.
A piszę to wszystko, żeby wam uświadomić, jak targi i wszystkie spotkania były dla mnie wielką radością, gigantycznym kopem endorfin, skoro mimo wszystko, miałam naprawdę ubaw i pokonywałam tę niedogodność. Ale też nie sama, i tu pewnie mój anioł stróż zadziałał. Nie mógł mi pomóc w sposób namacalny, to mi zesłał Kazaszę, wspaniałą kobietę, którą poznałam w sieci za sprawą jej bloga o Kazachstanie. Przyszła na targi w niedzielę podpisać książkę, dosięgła mnie wiadomością na FB i udało nam się umówić. Zastała mnie na płycie głównej, siedzącą przy kubku herbaty, i tu mała dygresja - czy te kawy i herbaty na targach musiały być takie wstrętne? Woda to, czy gatunek produktu podstawowego, nie wiem. No więc siedzę nad tą udającą herbatę cieczą i mnie aż telepie, bo mi ten żołądek dokucza. Upał też, bo nie zwyczajna jestem, a w Warszawie w tym czasie średnio 30 stopni. Na zewnątrz gorąco, ja z dreszczami, musiałam włączyć cały zespół motywacyjno-optymistyczny, jakim dysponowałam, zeby się nie rozpłakać. Do tego słabo mi było.
Na to wszystko przychodzi Dorota i mi po kilku minutach rozmowy serwuje listek leku na moje dolegliwości. No powiedzcie sami, ile osób nosi w torebce tabletki akurat na to?
Anioł nie kobieta.
Do tego piękna, interesująca, wspaniała rozmówczyni. Oj, ja to mam szczęście do ludzi.
Niestety musiała uciekać, nie nagadałam się, będę odczuwać niedosyt już zawsze.
I tak mi się pięknie-nie pięknie zaczął ten dzień, który okazał się jednak bardzo, ale to bardzo udany.
W niedzielę nie byłam na targach za długo, a wszystko przez to, że wybierałyśmy się na spotkanie z cyklu Bagaże kultury do Teatru Żydowskiego. Zaczynało się to o 15, więc odpowiednio wcześniej trzeba było się przemieścić. Zdążyłam tylko pomachać z daleka kilku osobom, odwiedzić Agnieszkę na stoisku Europress Polska, gdzie niezmiennie byłam zadziwiona ilością tytułów prasy zagranicznej (w językach obcych), a najbardziej tym, że można kupić magazyn kulinarny Jamiego Oliviera na bieżąco, pojedyncze numery, a u nas tylko prenumerata. No, ale ja to wszystko mam u siebie pod ręką na co dzień, najważniejsze były znowu rozmowy, spotkania i świetne dziewczyny, które z 'moją' Agnieszką w te targi pracowały. Nigdy mi nie dosyć fajnych ludzi wokół.
Zajrzałyśmy to tu, to tam i pognałyśmy z Kaliną na plac Grzybowski. Nigdy nie zapomnę tej drogi, bo dojechałyśmy tramwajem do Nowego Światu, a potem cięłyśmy przez Świętokrzyską w remoncie, stąd kluczyłyśmy między blaszanymi płotami, musiałyśmy się cofać, bo nie raz wylądowałyśmy w 'ślepej uliczce' tego labiryntu. Upał-nagrzana blacha-żołądek-słabość ciała to była straszna mieszanka. Kiedy już dotarłyśmy do teatru, czułam się jakby to był jakiś cud świata klimatyzowany. No i mogłam wreszcie usiąść.
Ale wcześniej zachwyciłam się piękną kamienicą vis a vis teatru. Czy na zdjęciu widać, że tam są portrety na budynku?
Powiększyłam zdjęcie kosztem jakości, żebyście dojrzeli.
Spotkanie bardzo ciekawe, bezczelnie zapożyczę zdjęcie od Kaliny z jej bloga, bo nie mam takiego fajnego
Tyrmand to dla mnie niezwykle ciekawa postać. Wiele się o nim ostatnio mówi i pisze, ale tym razem było trochę inaczej, gdyż obecna na scenie była Barbara Hoff, sama w sobie ciekawa postać, a tu na dodatek żona Tyrmanda i o tej części swojego życiorysu, o nim właśnie, mówiła niezwykle ciekawie. Próbowała obalić niektóre mity z nim związane, trochę krytykowała Urbanka za jego książkę o Tyrmandzie, nie czytałam jeszcze, więc nie wiem, czy to po prostu żałość na to, że on dotknął czegoś kontrowersyjnego, co przez bliskich jest postrzegane inaczej, czy faktycznie Urbanek się tam nie popisał. Muszę to skonfrontować.
Polecam wam ten cykl spotkań, było ich już 10, a w nowym sezonie będą następne. Prowadzi je zawsze pieczołowicie przygotowany Remigiusz Grzela.
Nie miałam czasu podyskutować o tym spotkaniu z Kaliną i jej mamą, która się z nami wybrała, bo już musiałam biec do Polskiego Radia RDC na spotkanie z Teresą Drozdą w audycji Strefa Kultury, którą prowadzi w każdą sobotę i niedzielę.
Bałam się, że nie przedrę się na czas przez miasto, bo w okolicach 18, tak jak moje wejście na antenę, miał się skończyć mecz na stadionie Legii. Spodziewano się zablokowanych ulic, tłumu kibiców, wolałam nie ryzykować niedotarcia do studia.
Podawałam link do podcastu, czyli nagrania tej audycji, które jest do odsłuchania na stronie internetowej, na Facebooku, ale podam i tu, bo wiem, że mam czytelniczki bloga, które nie zaglądają w ogóle na portale społecznościowe.
http://www.rdc.pl/publikacja/strefa-kultury-hrabal-wolek-teatr-w-barach-mlecznych-i-ciekawe-lektury/
z list trzeba wybrać suwaczek drugi od dołu.
Zaproszenie do tej audycji to dla mnie wielka radość, bo bardzo sobie ją cenię i słucham co tydzień, jeśli to tylko możliwe. A jak nie na żywo, to zawsze odsłuchuję nagranych rozmów.
Z powodu wcześniejszego przybycia miałam czas odetchnąć, posiedzieć z kawą w pięknistym, słonecznym w kolorach, pokoju do tego przeznaczonym
Sama audycja - co tu dużo mówić, siebie oceniać jest trudno, ale rozmowa z Teresą to zawsze sama przyjemność, kiedy rozmówca nie pozostaje obojętny, nie jest rozkojarzony, kiedy rezonuje podczas wymiany zdań, to wszystko idzie gładko. Miłe doświadczenie, świetna atmosfera.
No i siedziałam w tym samym fotelu, co Jan Wołek. Może metodą kropelkową, dotykową, siedzeniową czy jakkolwiek, przyswoiłam trochę jego wrażliwości i mądrości :-)
Z Myśliwieckiej (Papryczko! tam jest stoisko Trójkowe w korytarzu, cóż za gadżety) odebrała mnie Agnieszka, wracała z targów i mnie zgarnęła, żeby zabrać mnie do siebie, do Wołomina. A tam znowu rozmowy, pyszne sushi (pierwszy raz jadłam je nie z surową rybą, a w tempurze). Jednym zdaniem to, co pamięta się całe życie, takie spotkania są bezcenne.
A w poniedziałek to się dopiero działo :-)
poniedziałek, 2 czerwca 2014
I co dalej? I co dalej?
To już norma, że kiedy jestem w Warszawie i latamy z dziewczynami jak opętane po mieście, wracamy z Dorotą do jej domu późno, rodzina dawno w pieleszach, a my zaczynamy się tłuc po ścianach, a bo herbatka, a jeszcze włączę laptopa, zobaczę oferty na publio, a co jutro na targach będziemy zaliczać itd. Niby ciemna noc, a dla nas dopiero początek. W piątek poszłyśmy spać chyba o 3. Taka sytuacja.
Do soboty na targach trzeba się było przygotować. Najbardziej naładowany atrakcjami dzień. Sama nie wiedziałam, czy nastawić się na zaliczanie kolejnych spotkań z pisarzami, czy na luzie się przechadzać, czy polować na znajomych, czy sobie w łeb strzelić, bo klęska urodzaju zaczęła mnie przerastać.
Leciałam z nóg, ale jeszcze nochala wsadziłam w gazetkę targową i próbowałam bez okularów dojść, kto gdzie i o której. Nie zawsze czytam ubrana w szkła, ale ta gazetka jest wydrukowana (pewnie ze względu na masę tej informacji) tak małą czcionką, że potrzebne mi nie tylko okulary, ale dodatkowo jakieś szkło powiększające by się przydało, takie kupowane przez starszych ludzi do czytania etykiet na lekarstwach.
Chociaż nie powiem, upojenie piwem smakowym nieznacznie pomogło, w tym zakresie, że mi było wszystko jedno i jak tylko załapałam dwie pierwsze litery, zakładałam, że to PAwlikowska Beata na przykład. Nie dochodząc czy to nie przypadkiem PAwlak Romek. Po długości nazwiska koncypowałam.
Oczywiście pierwsze minuty na targach w sobotę zweryfikowały moje chcenia i niechcenia. Wiedziałam, że mam do zaliczenia trzy zdarzenia - spotkanie z Mariuszem Szczygłem, który podpisywał książki na stoisku Czarnego, zakupienie i podpisanie u autora najnowszej powieści Piekary dla mojej córki, a potem po 16 spotkanie z Markiem Dannerem prowadzone przez Remigiusza Grzelę. Reszta czasu była zaklasyfikowana - zobaczymy, co się da, co się zdarzy.
Na takich imprezach trzeba zachować zimną krew. To się po prostu w pale nie mieści, ile tam się dzieje i od razu trzeba się pogodzić z faktem, że nie zaliczy się wszystkiego. Priorytety trzeba określić, a reszta jak Bóg da.
I tak też się stało. Od wejścia pognałam kurcgalopkiem do Mariusza Szczygła. Ustawiłam się w kolejce zrozpaczona, że taka długa, bałam się, że nie zdążę do Piekary po podpis na książce dla Miśki, a to było równie ważne. Dorota mnie postanowiła wesprzeć, chociaż sama miała listę długą jak spektakle Lupy. Ustawiła się pod stoiskiem Olesiejuka, które gościło pisarzy z Fabryki Słów. Okazało się jednak, że pan Piekara był chory i wylądował w szpitalu. Żal. Oczywiście życzymy mu zdrowia, ale nie mogłam się oprzeć natrętnemu poczuciu ściemy, bo raptem kilka godzin wcześniej ukazała się na FB informacja, że Charlotte Link nie przyjedzie na targi, bo jest w szpitalu. A wcześniej inna pisarka, tym razem polska, też ciężko chora odwołała. Rozumiem, że to się mogło zbiec w czasie, ale jak się dostaje takie informacje jedną po drugiej to kojarzy się z tłumaczeniami związanymi z absencją na klasówce z matematyki (umarł mi dziadek - to ile Ty masz tych dziadków Jasiu?)
Tyle dobrego, że mogłam sobie spokojnie do tego Szczygła w kolejce czekać.
Gdybym miała pisać, za co cenię tego człowieka, musiałabym tu strzelić esej na kilka tysięcy słów, powiem więc tylko tyle - każdy z jego fanów, który podszedł do jego stolika, usiadł do podpisania książki, dostał od niego w tym momencie, w tej minucie czy trzech, maksimum uwagi. Już wiem, zawsze wiedziałam, ale to kolejny dowód, dlaczego ludzie mu ufają i pewnie dają się wciągnąć w rozmowę, zwierzenia, może nawet sami się z tym pchają, bo jak tylko się człowiek znajdzie w polu rażenia Szczygła, natychmiast ma ochotę rozebrać się do rosołu emocjonalnie. Wszystko mu powiedzieć. W sumie to przerażające.
Nie jestem osobą, która umie dojrzeć aurę u innych. Ale gdybym widziała, założę się, że u Mariusza Sczygła byłaby ona w kolorach najlepszych i najpiękniejszych - jakaś złoto-niebiesko-brzoskwiniowa. I jak się człowiek znajduje w jej zasięgu, to wszystko takie się właśnie staje - ciepłe, słoneczne, niebieskie jak letni dzień i aksamitne jak skórka greckiej brzoskwini. Taki jest Mariusz Szczygieł.
Na dodatek mądry i utalentowany.
Monopolista.
Dostałam i ja swoje kilka minut z czasu Pana Mariusza, piękny autograf do kajeciku (specjalny na ten cel przeznaczony Moleskine z kremowymi stronicami), ciepła rozmowa, szkoda, że tak krótko.
Po odejściu od stolika, zygzakami odeszłam w siną dal, całkiem nie wiedząc, co dalej. Już mi przestało na czymkolwiek zależeć. Poważnie.
I dobrze, bo wokół było pandemonium, najazd Hunów na stoiska, nie można było przejść alejką. Z jednej strony świetnie, bo to oznacza, że ludzie czytają, twórców kochają i w ogóle jest świetnie, tylko statystyki kłamią.
No i niech, w ten weekend zajmować się mizerią czytelnictwa i kłopotami wydawnictw niepodobna, w każdy inny dzień, tydzień roku tak, ale nie pod koniec maja.
Dalej na stoisku Zwierciadła znalazłam Ałbenę Grabowską-Grzyb, nie dość, że piękną, to jeszcze utalentowaną pisarkę, która promowała swoją nową powieść Lot nisko nad ziemią. Zachwyciła mnie jej powieść Coraz mniej olśnień (udany tytuł na dodatek) i mam nadzieję na równie udaną lekturę, tym bardziej, że dostałam tę książkę od autorki, niezwykle cenię sobie takie gesty.
A wraz z nią spotkałam tam inną, równie piękną i mądrą pisarkę Agnieszkę Walczak - Chojecką.
Od razu pożałowałam, że nie mam dwuczłonowego nazwiska, jak widać to pomaga pisać :-)
Miło mi było je zobaczyć, uściskać, porozmawiać chwilę. Ałbena była zajęta, ale przekazała mnie w ręce Pani Anny, specjalisty od sprzedaży w Grupie Zwierciadło.
Nawet nie wie, jaką mi przysługę uczyniła. Niezwykle cenię sobie rozmowę z mądrymi ludźmi, którzy słuchają, rezonują, podejmują ciekawą dyskusję, rozumieją w pół słowa i ja ich łapię w lot. Nic nie zgrzyta, nic nie uwiera jak drzazga pod paznokciem, nie ma zniecierpliwienia, nie ma granatów zaczepnych. Swoboda i czysta przyjemność z rozmowy.
I dużo wody, bo tam był niestety upał.
Nie zdziwicie się pewnie, kiedy powiem, że przesiedziałam i przegadałam tam dwie godziny, w ogóle nie czując upływu czasu i już trzeba było iść na spotkanie z Markiem Dannerem. Miałam też nadzieję na kilka minut rozmowy z Remigiuszem Grzelą.
Spotkanie było niezwykle ciekawe, nie znałam książki o masakrze w El Mazote w Salwadorze, ale słyszałam o niej i miałam nadzieję dowiedzieć się czegoś więcej, zanim po nią sięgnę.
Jak się potem okaże, takich spotkań zanim coś przeczytam, będzie więcej.
Autor okazał się niezwykle ciekawym opowiadaczem, to wcale nie jest takie oczywiste. Wprawdzie mówił po angielsku, ale miał fantastycznego tłumacza, który konsekutywnie przekazał wszystko to, co Mark Danner chciał, niezwykle dokładnie, nawet w tym samym stylu. Żałuję, że nie znam nazwiska, bo bym tu imiennie pochwaliła.
Dla mnie to było trochę trudne do przejścia, bo świetnie znam angielski i musiałam wszystkiego słuchać dwukrotnie, ale po jakimś czasie się rozluźniłam i w czasie, kiedy była wersja polska, miałam czas na rozglądanie się po sali.
Dwa rzędy przede mną siedziała kobieta, która mnie fascynowała swoim zachowaniem. Jakoś takie dziwne pozy przyjmowała. Raz myślałam, że zasnęła, raz, że umarła, a ona na koniec powstała i wypięła się na mnie prawie gołym tyłkiem, jedynie ubranym w niebieskie stringi. Nie wiem, jak ona to uczyniła, że jej się spódnica do pasa przylepiła.
Tak mnie to zaskoczyło, bo tu rozmowa o torturach, masakrze, o tym, jak kobieta widziała śmierć swoich dzieci, czyli mrozi krew w żyłach, a nagle prawie goła dupa. Aż wyrwało mi się bluźniercze w tej sytuacji - o Boże! Magda z Kącika z książkami też to zauważyła i zaczęła się obok mnie śmiać. I odbyło się to na zasadzie - nie patrz na Magdę, uspokój się, nie patrz na Magdę. A ona - nie patrz na Kaśkę, uspokój się, nie patrz na Kaśkę. Bo wyobraźcie to sobie, Mark Danner mówi o takich poważnych sprawach, a my, chyba na zasadzie odreagowania, dostajemy głupawki nie do opanowania na widok czyjegoś tyłka.
W rzędzie przede mną, lekko na lewo siedziała kobieta, która próbowała odwalić show pod tytułem - jestem człowiekiem walczącym i wywalę kawę na ławę. Miała w sobie coś z szaleńca, dopuszczono ją do głosu, ale szybko się zorientowali, że zacznie łapać figury i Remigiusz Grzela zgrabnie sobie z nią poradził. I elegancko, co nie było łatwe w tej sytuacji.
Niestety nie udało mi się porozmawiać z autorem Złodziei koni, trudno. Nie można mieć wszystkiego.
Po tym spotkaniu pognałyśmy na Grochów do Kici Koci na spotkanie blogerów. A tam znowu to samo, czyli osiemset piw smakowych z niezależnych browarów. Dobrze, że ja nie mieszkam w kraju, bo bym musiała na gruponie kupić pakiet na spotkania AA.
Poznałam fajnych ludzi, niektórych pierwszy raz, blogów nie znałam, a niektórzy to byli moi blogowi idole - Kasia Sawicka z Mojej Pasieki i Ela z Kombajnu Zakurzonej. Wzruszyłam się bardzo.
Jak to na takich spędach, trudno było ze wszystkimi pogadać. Tym bardziej, że one szybko poszły i tyle ich widział. Potem doszły dwie super laski, blogerki Iw-od nowa i Inwentaryzacja krotochwili. Więc otarłam łzy. Oczywiście byli też inni ważni dla nas, w tej grupie książkowej, wspomniana Magda i Agnieszka z Książkowo, Iza z Czytadełka. A także pisarki, ale chyba już wymieniać nie będę, bo się na tym na pewno wyłożę. Wiem, że wielu pominęłam, wybaczcie.
Siedzieliśmy w ogrodzie i dobrze Jolanta Kwiatkowska zauważyła, że to całkiem jak na działce u znajomych.
No i znowu powrót do domu Doroty, znowu ten sam rytuał, herbata, coś do jedzenia, plany na drugi dzień, prawie świt nas zastał. A w niedzielę to dopiero się działo.
Do soboty na targach trzeba się było przygotować. Najbardziej naładowany atrakcjami dzień. Sama nie wiedziałam, czy nastawić się na zaliczanie kolejnych spotkań z pisarzami, czy na luzie się przechadzać, czy polować na znajomych, czy sobie w łeb strzelić, bo klęska urodzaju zaczęła mnie przerastać.
Leciałam z nóg, ale jeszcze nochala wsadziłam w gazetkę targową i próbowałam bez okularów dojść, kto gdzie i o której. Nie zawsze czytam ubrana w szkła, ale ta gazetka jest wydrukowana (pewnie ze względu na masę tej informacji) tak małą czcionką, że potrzebne mi nie tylko okulary, ale dodatkowo jakieś szkło powiększające by się przydało, takie kupowane przez starszych ludzi do czytania etykiet na lekarstwach.
Chociaż nie powiem, upojenie piwem smakowym nieznacznie pomogło, w tym zakresie, że mi było wszystko jedno i jak tylko załapałam dwie pierwsze litery, zakładałam, że to PAwlikowska Beata na przykład. Nie dochodząc czy to nie przypadkiem PAwlak Romek. Po długości nazwiska koncypowałam.
Oczywiście pierwsze minuty na targach w sobotę zweryfikowały moje chcenia i niechcenia. Wiedziałam, że mam do zaliczenia trzy zdarzenia - spotkanie z Mariuszem Szczygłem, który podpisywał książki na stoisku Czarnego, zakupienie i podpisanie u autora najnowszej powieści Piekary dla mojej córki, a potem po 16 spotkanie z Markiem Dannerem prowadzone przez Remigiusza Grzelę. Reszta czasu była zaklasyfikowana - zobaczymy, co się da, co się zdarzy.
Na takich imprezach trzeba zachować zimną krew. To się po prostu w pale nie mieści, ile tam się dzieje i od razu trzeba się pogodzić z faktem, że nie zaliczy się wszystkiego. Priorytety trzeba określić, a reszta jak Bóg da.
I tak też się stało. Od wejścia pognałam kurcgalopkiem do Mariusza Szczygła. Ustawiłam się w kolejce zrozpaczona, że taka długa, bałam się, że nie zdążę do Piekary po podpis na książce dla Miśki, a to było równie ważne. Dorota mnie postanowiła wesprzeć, chociaż sama miała listę długą jak spektakle Lupy. Ustawiła się pod stoiskiem Olesiejuka, które gościło pisarzy z Fabryki Słów. Okazało się jednak, że pan Piekara był chory i wylądował w szpitalu. Żal. Oczywiście życzymy mu zdrowia, ale nie mogłam się oprzeć natrętnemu poczuciu ściemy, bo raptem kilka godzin wcześniej ukazała się na FB informacja, że Charlotte Link nie przyjedzie na targi, bo jest w szpitalu. A wcześniej inna pisarka, tym razem polska, też ciężko chora odwołała. Rozumiem, że to się mogło zbiec w czasie, ale jak się dostaje takie informacje jedną po drugiej to kojarzy się z tłumaczeniami związanymi z absencją na klasówce z matematyki (umarł mi dziadek - to ile Ty masz tych dziadków Jasiu?)
Tyle dobrego, że mogłam sobie spokojnie do tego Szczygła w kolejce czekać.
Gdybym miała pisać, za co cenię tego człowieka, musiałabym tu strzelić esej na kilka tysięcy słów, powiem więc tylko tyle - każdy z jego fanów, który podszedł do jego stolika, usiadł do podpisania książki, dostał od niego w tym momencie, w tej minucie czy trzech, maksimum uwagi. Już wiem, zawsze wiedziałam, ale to kolejny dowód, dlaczego ludzie mu ufają i pewnie dają się wciągnąć w rozmowę, zwierzenia, może nawet sami się z tym pchają, bo jak tylko się człowiek znajdzie w polu rażenia Szczygła, natychmiast ma ochotę rozebrać się do rosołu emocjonalnie. Wszystko mu powiedzieć. W sumie to przerażające.
Nie jestem osobą, która umie dojrzeć aurę u innych. Ale gdybym widziała, założę się, że u Mariusza Sczygła byłaby ona w kolorach najlepszych i najpiękniejszych - jakaś złoto-niebiesko-brzoskwiniowa. I jak się człowiek znajduje w jej zasięgu, to wszystko takie się właśnie staje - ciepłe, słoneczne, niebieskie jak letni dzień i aksamitne jak skórka greckiej brzoskwini. Taki jest Mariusz Szczygieł.
Na dodatek mądry i utalentowany.
Monopolista.
Dostałam i ja swoje kilka minut z czasu Pana Mariusza, piękny autograf do kajeciku (specjalny na ten cel przeznaczony Moleskine z kremowymi stronicami), ciepła rozmowa, szkoda, że tak krótko.
Po odejściu od stolika, zygzakami odeszłam w siną dal, całkiem nie wiedząc, co dalej. Już mi przestało na czymkolwiek zależeć. Poważnie.
I dobrze, bo wokół było pandemonium, najazd Hunów na stoiska, nie można było przejść alejką. Z jednej strony świetnie, bo to oznacza, że ludzie czytają, twórców kochają i w ogóle jest świetnie, tylko statystyki kłamią.
No i niech, w ten weekend zajmować się mizerią czytelnictwa i kłopotami wydawnictw niepodobna, w każdy inny dzień, tydzień roku tak, ale nie pod koniec maja.
Dalej na stoisku Zwierciadła znalazłam Ałbenę Grabowską-Grzyb, nie dość, że piękną, to jeszcze utalentowaną pisarkę, która promowała swoją nową powieść Lot nisko nad ziemią. Zachwyciła mnie jej powieść Coraz mniej olśnień (udany tytuł na dodatek) i mam nadzieję na równie udaną lekturę, tym bardziej, że dostałam tę książkę od autorki, niezwykle cenię sobie takie gesty.
A wraz z nią spotkałam tam inną, równie piękną i mądrą pisarkę Agnieszkę Walczak - Chojecką.
Od razu pożałowałam, że nie mam dwuczłonowego nazwiska, jak widać to pomaga pisać :-)
Miło mi było je zobaczyć, uściskać, porozmawiać chwilę. Ałbena była zajęta, ale przekazała mnie w ręce Pani Anny, specjalisty od sprzedaży w Grupie Zwierciadło.
Nawet nie wie, jaką mi przysługę uczyniła. Niezwykle cenię sobie rozmowę z mądrymi ludźmi, którzy słuchają, rezonują, podejmują ciekawą dyskusję, rozumieją w pół słowa i ja ich łapię w lot. Nic nie zgrzyta, nic nie uwiera jak drzazga pod paznokciem, nie ma zniecierpliwienia, nie ma granatów zaczepnych. Swoboda i czysta przyjemność z rozmowy.
I dużo wody, bo tam był niestety upał.
Nie zdziwicie się pewnie, kiedy powiem, że przesiedziałam i przegadałam tam dwie godziny, w ogóle nie czując upływu czasu i już trzeba było iść na spotkanie z Markiem Dannerem. Miałam też nadzieję na kilka minut rozmowy z Remigiuszem Grzelą.
Spotkanie było niezwykle ciekawe, nie znałam książki o masakrze w El Mazote w Salwadorze, ale słyszałam o niej i miałam nadzieję dowiedzieć się czegoś więcej, zanim po nią sięgnę.
Jak się potem okaże, takich spotkań zanim coś przeczytam, będzie więcej.
Autor okazał się niezwykle ciekawym opowiadaczem, to wcale nie jest takie oczywiste. Wprawdzie mówił po angielsku, ale miał fantastycznego tłumacza, który konsekutywnie przekazał wszystko to, co Mark Danner chciał, niezwykle dokładnie, nawet w tym samym stylu. Żałuję, że nie znam nazwiska, bo bym tu imiennie pochwaliła.
Dla mnie to było trochę trudne do przejścia, bo świetnie znam angielski i musiałam wszystkiego słuchać dwukrotnie, ale po jakimś czasie się rozluźniłam i w czasie, kiedy była wersja polska, miałam czas na rozglądanie się po sali.
Dwa rzędy przede mną siedziała kobieta, która mnie fascynowała swoim zachowaniem. Jakoś takie dziwne pozy przyjmowała. Raz myślałam, że zasnęła, raz, że umarła, a ona na koniec powstała i wypięła się na mnie prawie gołym tyłkiem, jedynie ubranym w niebieskie stringi. Nie wiem, jak ona to uczyniła, że jej się spódnica do pasa przylepiła.
Tak mnie to zaskoczyło, bo tu rozmowa o torturach, masakrze, o tym, jak kobieta widziała śmierć swoich dzieci, czyli mrozi krew w żyłach, a nagle prawie goła dupa. Aż wyrwało mi się bluźniercze w tej sytuacji - o Boże! Magda z Kącika z książkami też to zauważyła i zaczęła się obok mnie śmiać. I odbyło się to na zasadzie - nie patrz na Magdę, uspokój się, nie patrz na Magdę. A ona - nie patrz na Kaśkę, uspokój się, nie patrz na Kaśkę. Bo wyobraźcie to sobie, Mark Danner mówi o takich poważnych sprawach, a my, chyba na zasadzie odreagowania, dostajemy głupawki nie do opanowania na widok czyjegoś tyłka.
W rzędzie przede mną, lekko na lewo siedziała kobieta, która próbowała odwalić show pod tytułem - jestem człowiekiem walczącym i wywalę kawę na ławę. Miała w sobie coś z szaleńca, dopuszczono ją do głosu, ale szybko się zorientowali, że zacznie łapać figury i Remigiusz Grzela zgrabnie sobie z nią poradził. I elegancko, co nie było łatwe w tej sytuacji.
Niestety nie udało mi się porozmawiać z autorem Złodziei koni, trudno. Nie można mieć wszystkiego.
Po tym spotkaniu pognałyśmy na Grochów do Kici Koci na spotkanie blogerów. A tam znowu to samo, czyli osiemset piw smakowych z niezależnych browarów. Dobrze, że ja nie mieszkam w kraju, bo bym musiała na gruponie kupić pakiet na spotkania AA.
Poznałam fajnych ludzi, niektórych pierwszy raz, blogów nie znałam, a niektórzy to byli moi blogowi idole - Kasia Sawicka z Mojej Pasieki i Ela z Kombajnu Zakurzonej. Wzruszyłam się bardzo.
Jak to na takich spędach, trudno było ze wszystkimi pogadać. Tym bardziej, że one szybko poszły i tyle ich widział. Potem doszły dwie super laski, blogerki Iw-od nowa i Inwentaryzacja krotochwili. Więc otarłam łzy. Oczywiście byli też inni ważni dla nas, w tej grupie książkowej, wspomniana Magda i Agnieszka z Książkowo, Iza z Czytadełka. A także pisarki, ale chyba już wymieniać nie będę, bo się na tym na pewno wyłożę. Wiem, że wielu pominęłam, wybaczcie.
Siedzieliśmy w ogrodzie i dobrze Jolanta Kwiatkowska zauważyła, że to całkiem jak na działce u znajomych.
No i znowu powrót do domu Doroty, znowu ten sam rytuał, herbata, coś do jedzenia, plany na drugi dzień, prawie świt nas zastał. A w niedzielę to dopiero się działo.
sobota, 31 maja 2014
Potargowe stoses of shame
Obiecywałam sobie, że nie zaszaleję, nawet głównego bagażu nie kupiłam, wszystko po to, żeby chronić konto, mój kręgosłup przy targaniu walizy, no i honor czytelnika, który jednak więcej kupuje niż przerabia. A jak już czytam, to ciągle coś 'zawodowo'.
Wkleję trochę zdjęć, będę się chwalić, ale notki to wiecie, nie obiecuję szybko, bo moje wybory krętymi ścieżkami chodzą, a do tego czuję, że teraz co innego mnie bardziej zajmie niż czytanie. No i festiwalowe lektury cały czas są priorytetem.
Te książki nie zmieściły się w walizce i będę dosłane pocztą
Lot nisko nad ziemią Ałbeny Grabowskiej Grzyb od niej samej, niezwykle cenię sobie takie gesty i na pewno przeczytam z ciekawością, tym bardziej, że Ałbenę cenię jako pisarkę, zdecydowanie nie zaliczam jej do nurtu popularnego, chociaż może się też wpisać i ten gatunek.
Chwalipięta - rozmowy córki Anny z ojcem Jane Sztaudyngerem, panowie ze stoiska Wydawnictwa Literackiego ściągnęli to dla mnie, bo na stoisku nie było. Wspaniała obsługa, jak zwykle panowie i jedna pani (więcej nie widziałam), stanęli na wysokości zadania (czyli śmiali się z moich dowcipów).
Andrzej Mikołaj Grabowscy podarunek od Pani Anny z Grupy wydawniczej Zwierciadło. Pięknie wydana, ciekawa, bo już podczytałam, o braciach, których uwielbiam, każdego za coś innego.
Rozmowy z Martinem Scorsese - podarunek od Izusr z Czytadełka, czyli Izy, która pamiętała, że mi obiecała, a ja już zapomniałam, więc radość i niespodzianka duża. Iza!!! zapomniałam Ci piwo postawić. Dostałam od niej równiez Pożegnania Dygata, gdzieś tam na innym zdjęciu będą.
Dariusz Michalski - Starszy Pan A. opowieść o Jerzym Wasowskim. Tak się cieszę, że był dodruk i udało mi się to kupić. W ogóle stoisko wydawnictwa Iskry to było jedno z moich największych 'wodopojów'
Ja, kabareciarz. Marian Hemar. Od Lwowa do Londynu - Anny Mieszkowskiej. Zakup Allegrowy z wydawnictwa Muza, że okładka z wystawy. Ale dobry egzemplarz, więc się cieszę, bo nie była droga. A jak pięknie wydana!
Poniżej zdobycze Allegrowe, zbierane u znajomych w Polsce (bo tam przesyłki szły) przez ponad pół roku. Mąż odebrał i heroicznie przewiózł.
Drugie życie i Czas i miejsce Jurija Trifonowa
Miałam dar zachwytu Irena Szymańska, wspomnienia wydawcy
Wszystko przez wspomnienia STS-owe Jarosława Abramowa Newerlego - musiałam kupić wspomnienia Andrzeja Drawicza i Anny Prucnal też.
A po lewej zdjęcie stareńkiego wydania Herkulesów Stawińskiego, książki bardzo nie ten tego, słabej i komunistycznej, ale nie mogłam się oprzeć, bo takie rodzynki mnie rajcują.
Dalej książka o Barei Król krzywego zwierciadła i Życie w Przekroju Kominka, a na samym dole tomiszcze Czyżewskiego o Hłasce. Omnomnom.
Na niektóre polowałam wytrwale miesiącami, na wspomnienia pani Ireny latami.
Po prawe kilka pozycji Fleszarowej Muskat, moje guilty pleasure. Starotki w nowym wydaniu, a jedna naprawdę stara. Dorota mi odebrała z Allegro, a te trzy małe kupiła w Matrasie w jakiejś wyprzedaży po 5 za sztukę.
Marek Nowakowski niedawno zmarł. Był ulubionym pisarzem mojej mamy, pamiętam jego zbiory opowiadań u niej na stoliku. Nie mam tamtych książek, kupiłam tę, w czasie, kiedy jego zabrakło, u mnie go przybyło. Będę czytać. Wydawnictwo Iskry wydało kilka jego książek, w tym zapiski wspomnieniowe. Mam je w formie ebooka, tej ostatniej jeszcze nie, ale jedną chociaż chciałam mieć papierową.
Od dołu, Pokolenia od autorki dostałam, przekazana przez redaktorkę Teresę Drozdę z Polskiego Radia RDC. Tak coś czuję, że powieść Katarzyny Drogiej będzie mi droga.
Ludzie Philippe Labro kupione na stoisku Sonia Draga, bardzo mi się podoba opis na okładce, jakże mogłam ją przegapić wcześniej?
Czerwone niebo nad Wołyniem i Maria, dwa tomy opowieści Barbary Iskry Kozińskiej. Trudne karty historii w tle, to lubię.
Pożegnania Dygata od Izy
Listy Raszewskiego do Musierowicz
Starotka Jabłko granatu Auderskiej w wymianki LC, na którą pognała moja koleżanka, a ja skorzystałam.
Od Czarnej Owcy wydębiłam (no dobra, znowu tak błagać nie musiałam, bo Agnieszka ma miękkie serce) wspaniałą książkę, którą już podczytałam i której szukałam wszędzie, tylko nie na stoisku tego wydawnictwa, bo mi się kojarzyło głównie z kryminałami.
Bardzo polecana przez Filipa Bajona w Drugim śniadaniu mistrzów, poczytałam o niej dodatkowo i faktycznie warta uwagi.
Na deser moje największe miłości czytelnicze plus Michaśka, który/a musi sobie jeszcze na to zasłużyć. Ale lubię go bardzo, jeno nie kocham tak jak Pilcha, Karpowicza i Kisielewskiego. Jest jeszcze trzech panów, do których na kolanach, jak do Częstochowy, ale jeden nic ostatnio nie napisał, jeden w ogóle ze mną nie chciał gadać (ale jego książki i tak mi się podobają), a trzeci jest obecny w późniejszych relacjach.
Sońkę i Zbrodniarza i dziewczynę dostałam od Tosi Kozłowskiej, trafiła w dychę :-) Sońki sobie odmówiłam z bólem serca, bo bagaż. A tak, przed faktem dokonanym i musiała już jakoś przejechać.
I to by było na tyle. Ktoś w ogóle tu dotarł? Jeśli tak pokażę jeszcze wspaniały podarunek od redakcji Książek, nie wiem, ile osób dostało coś takiego, ale ja czuję się wyróżniona bardzo, ukochana wręcz. Nie wiem, czy pomysłodawca, wykonawca czy grupa, w ogóle sobie zdają sprawę, jakie to dla nas było miłe.
O targach napiszę w kolejnym wpisie, ten i tak już jest za długi.
Wkleję trochę zdjęć, będę się chwalić, ale notki to wiecie, nie obiecuję szybko, bo moje wybory krętymi ścieżkami chodzą, a do tego czuję, że teraz co innego mnie bardziej zajmie niż czytanie. No i festiwalowe lektury cały czas są priorytetem.
Te książki nie zmieściły się w walizce i będę dosłane pocztą
Lot nisko nad ziemią Ałbeny Grabowskiej Grzyb od niej samej, niezwykle cenię sobie takie gesty i na pewno przeczytam z ciekawością, tym bardziej, że Ałbenę cenię jako pisarkę, zdecydowanie nie zaliczam jej do nurtu popularnego, chociaż może się też wpisać i ten gatunek.
Chwalipięta - rozmowy córki Anny z ojcem Jane Sztaudyngerem, panowie ze stoiska Wydawnictwa Literackiego ściągnęli to dla mnie, bo na stoisku nie było. Wspaniała obsługa, jak zwykle panowie i jedna pani (więcej nie widziałam), stanęli na wysokości zadania (czyli śmiali się z moich dowcipów).
Andrzej Mikołaj Grabowscy podarunek od Pani Anny z Grupy wydawniczej Zwierciadło. Pięknie wydana, ciekawa, bo już podczytałam, o braciach, których uwielbiam, każdego za coś innego.
Rozmowy z Martinem Scorsese - podarunek od Izusr z Czytadełka, czyli Izy, która pamiętała, że mi obiecała, a ja już zapomniałam, więc radość i niespodzianka duża. Iza!!! zapomniałam Ci piwo postawić. Dostałam od niej równiez Pożegnania Dygata, gdzieś tam na innym zdjęciu będą.
Dariusz Michalski - Starszy Pan A. opowieść o Jerzym Wasowskim. Tak się cieszę, że był dodruk i udało mi się to kupić. W ogóle stoisko wydawnictwa Iskry to było jedno z moich największych 'wodopojów'
Ja, kabareciarz. Marian Hemar. Od Lwowa do Londynu - Anny Mieszkowskiej. Zakup Allegrowy z wydawnictwa Muza, że okładka z wystawy. Ale dobry egzemplarz, więc się cieszę, bo nie była droga. A jak pięknie wydana!
Poniżej zdobycze Allegrowe, zbierane u znajomych w Polsce (bo tam przesyłki szły) przez ponad pół roku. Mąż odebrał i heroicznie przewiózł.
Drugie życie i Czas i miejsce Jurija Trifonowa
Miałam dar zachwytu Irena Szymańska, wspomnienia wydawcy
Wszystko przez wspomnienia STS-owe Jarosława Abramowa Newerlego - musiałam kupić wspomnienia Andrzeja Drawicza i Anny Prucnal też.
A po lewej zdjęcie stareńkiego wydania Herkulesów Stawińskiego, książki bardzo nie ten tego, słabej i komunistycznej, ale nie mogłam się oprzeć, bo takie rodzynki mnie rajcują.
Dalej książka o Barei Król krzywego zwierciadła i Życie w Przekroju Kominka, a na samym dole tomiszcze Czyżewskiego o Hłasce. Omnomnom.
Na niektóre polowałam wytrwale miesiącami, na wspomnienia pani Ireny latami.
Po prawe kilka pozycji Fleszarowej Muskat, moje guilty pleasure. Starotki w nowym wydaniu, a jedna naprawdę stara. Dorota mi odebrała z Allegro, a te trzy małe kupiła w Matrasie w jakiejś wyprzedaży po 5 za sztukę.
Marek Nowakowski niedawno zmarł. Był ulubionym pisarzem mojej mamy, pamiętam jego zbiory opowiadań u niej na stoliku. Nie mam tamtych książek, kupiłam tę, w czasie, kiedy jego zabrakło, u mnie go przybyło. Będę czytać. Wydawnictwo Iskry wydało kilka jego książek, w tym zapiski wspomnieniowe. Mam je w formie ebooka, tej ostatniej jeszcze nie, ale jedną chociaż chciałam mieć papierową.
Od dołu, Pokolenia od autorki dostałam, przekazana przez redaktorkę Teresę Drozdę z Polskiego Radia RDC. Tak coś czuję, że powieść Katarzyny Drogiej będzie mi droga.
Ludzie Philippe Labro kupione na stoisku Sonia Draga, bardzo mi się podoba opis na okładce, jakże mogłam ją przegapić wcześniej?
Czerwone niebo nad Wołyniem i Maria, dwa tomy opowieści Barbary Iskry Kozińskiej. Trudne karty historii w tle, to lubię.
Pożegnania Dygata od Izy
Listy Raszewskiego do Musierowicz
Starotka Jabłko granatu Auderskiej w wymianki LC, na którą pognała moja koleżanka, a ja skorzystałam.
Od Czarnej Owcy wydębiłam (no dobra, znowu tak błagać nie musiałam, bo Agnieszka ma miękkie serce) wspaniałą książkę, którą już podczytałam i której szukałam wszędzie, tylko nie na stoisku tego wydawnictwa, bo mi się kojarzyło głównie z kryminałami.
Bardzo polecana przez Filipa Bajona w Drugim śniadaniu mistrzów, poczytałam o niej dodatkowo i faktycznie warta uwagi.
Na deser moje największe miłości czytelnicze plus Michaśka, który/a musi sobie jeszcze na to zasłużyć. Ale lubię go bardzo, jeno nie kocham tak jak Pilcha, Karpowicza i Kisielewskiego. Jest jeszcze trzech panów, do których na kolanach, jak do Częstochowy, ale jeden nic ostatnio nie napisał, jeden w ogóle ze mną nie chciał gadać (ale jego książki i tak mi się podobają), a trzeci jest obecny w późniejszych relacjach.
Sońkę i Zbrodniarza i dziewczynę dostałam od Tosi Kozłowskiej, trafiła w dychę :-) Sońki sobie odmówiłam z bólem serca, bo bagaż. A tak, przed faktem dokonanym i musiała już jakoś przejechać.
I to by było na tyle. Ktoś w ogóle tu dotarł? Jeśli tak pokażę jeszcze wspaniały podarunek od redakcji Książek, nie wiem, ile osób dostało coś takiego, ale ja czuję się wyróżniona bardzo, ukochana wręcz. Nie wiem, czy pomysłodawca, wykonawca czy grupa, w ogóle sobie zdają sprawę, jakie to dla nas było miłe.
O targach napiszę w kolejnym wpisie, ten i tak już jest za długi.
Etykiety:
dzienniki/biografie,
guilty pleasure,
niespodzianki,
podarunki,
prasa,
prezenty,
saga,
smaki życia,
stare ale jare,
stosy,
targi,
ulubione książki,
Wydawnictwo Iskry,
Wydawnictwo Literackie
sobota, 23 czerwca 2012
Tu, Tu, Tu ...
Urodziłam się w czasach, kiedy do domu zapraszało się czasem dopiero co poznanych ludzi, prawie, że z ulicy, a już na pewno z domu innych znajomych. Wystarczyło, że coś między jednym człowiekiem a drugim zatrybiło i już była okazja do zjedzenia wspólnie śledzia i wypicia połówki.
I mnie się zdarzyło przywlec do domu kiedyś Włochów, dopiero co poznanych w pociągu. Małżon mało zawalu z zazdrości nie dostał i na nic były tłumaczenia, że to przecież takie fajne chłopaki i warto zacieśniać międzynarodowe więzi. Owszem, ugoszczeni zostali, większe grono znajomych się zebrało u nas w ogrodzie na nocne polsko-włoskie rozmowy (nie mam pojęcia, jak się dogadywaliśmy, bo wprawdzie była z nimi Polka mówiąca co nie co po włosku, ale z tego, co pamiętam słabo), ale do tej pory małżon mi to wypomina, a to już ponad 20 lat.
Kilka dni temu wzięłam na tapetę najnowszą płytę Miki Urbaniak - więcej piszę o tym na moim Co-Dzienniku Tu i Tu. Tak mnie zachwyciła, że natychmiast pożeglowałam do półki po książkę jej mamy, a jak już otworzyłam pierwszą stronę, to mimo posiadania w czytaniu fantastycznej powieści, nie mogłam się oderwać od tych wspominków i doczytałam do końca.
Ten przydługi wstęp jest po to, żebyście zrozumieli, co czułam, kiedy czytałam książkę Urszuli Dudziak.
A mianowicie miałam takie uczucie, że nie czytam wcale żadnej książki, a mam okazję i wielkie szczęście poznać i gościć u siebie panią Ulę. Wpadła do kuchni jak wicher, zarządziła coś zdrowego do jedzenia, coś tam sobie pijemy, a ona wymachując rękami (nie wiem, czy to robi, kiedy coś opowiada, ale tak sobie ją wyobrażam), opowiada to o tym, to o czymś innym, rzuca nazwiskami, kipi dobra energią, wesołością i wszystko jest wspaniałe, zachwycające, niesamowity, cudowne...
Nie ma w Urszuli Dudziak żadnej złości, żali, ani rozdrapywania ran, a przecież pewnie dużo miała w życiu też ciężkich chwil. Pisze o tym, ale już to przepracowała, więc nie ma w tych opowieściach elementu toksycznego, po prostu - było, minęło, idę dalej.
Ta książka cały czas 'śpiewa', szkoda, że nie ma do niej dołączonej płyty z tymi wszystkimi piosenkami, które są motywem przewodnim kolejnych rozdziałów. Chętnie bym zapłaciła więcej, byleby słyszeć też to, co w tytułach zaproponowane.
Dużo się działo 'w mojej kuchni' podczas czytania jej wspomnień. One są niechronologiczne, tak jak właśnie rozmowa z ludźmi, co ci się przypomni, to im opowiadasz - dygresje, sub-anegdoty, wracanie do głównego wątku - ja też tak opowiadam (co czasami ludzi do rozpaczy doprowadza), więc znam ten rytm i układ przekazywania opowieści i niczemu się nie dziwię, nie niecierpliwię, tylko spokojnie popijam zieloną herbatę i słucham. Śmieję się tam, gdzie jest do śmiechu, oczy mi się szklą, gdzie jest smutno, uśmiecham szeroko, kiedy mowa o ludziach, których 'znam', a ciekawie nastawiam ucha przy opowieściach o ludziach, o których wcześniej słyszałam tylko tyle, że są
Część o Jerzym Kosińskim tak pięknie skomponowana, że nic dodać, nic ująć. Bardzo pięknie, z umiarem informacyjnym, a jednak wszystko, co chcielibyśmy wiedzieć, co możemy wiedzieć, tam jest.
Zszokowała mnie informacja, że ..., nie, postanowiłam Wam nie zdradzać jaka, sami przeczytajcie.
Uderzyło mnie wielkie uczucie Urszuli Dudziak (inne, ale nadal uczucie) do byłego męża Michała Urbaniaka. Niemal od pierwszych stron króluje Michaś, Michał, Misiek. Pewnie niezamierzenie, pewnie dlatego, że był i jest ważnym elementem jej życia, ale wszędzie go pełno. Ciekawe, czy w jego książce, która już na moim stoliku nocnym czeka (Ja(zz) Urbanator Makowieckiego), jest też tak wiele o byłej żonie?
Książka jest pięknie wydana przez Kayax, ma wiele zdjęć, jakieś rysuneczki, leży świetnie w dłoni i aż się chce ją w rękach dzierżyć. Na moim zdjęciu widnieje wraz z nią krem Perfecta, który sobie z Polski przywiozłam. Używam kremów tej marki (Dax-Cosmetics) i je uwielbiam. Coraz to nowe kupuje, bo coraz to nowe robią. Jeden skończę i natychmiast rozglądam się za kimś, kto jedzie do Polski i może mi kupić kolejny. A piszę o tym tutaj, bo ta marka towarzyszy tej książce. Pani Urszula jest jej ambasadorką, a hasło Perfecty - 'Łączy nas piękno'.
Chcę wierzyć, że łączy nas piękno, mnie i panią Ulę, nie to fizyczne, bo ona dużo ładniejsza, ale to wewnętrzne. Chciałabym być taka, jak ona, nie chować urazy, nie trzymać w sobie toksyn, emanować energią i radością. Wspaniała kobieta i wspaniała książka. Bardzo polecam.
A skąd ten tytuł posta? Też znajdziecie w książce :-)
sobota, 2 czerwca 2012
Skowronkiem wylatam, żeby Wam wreszcie dalej relację zdać
Wstałam dzisiaj godzinę wcześniej niż zamierzałam, bo mi wyrzuty sumienia nie dały spokoju, że Was tak zaniedbałam i nic dalej nie opowiadam. Nie żebym myślała, że ktoś czeka i wargi przygrywa, ale gdyby jednak taka osoba była, to nie fair tak milczeć.
Tłumaczyć nie będę za długo, wiadomo, życie nie daje miejsca na przyjemności, a obowiązków kupa (kupą mości panowie).
Puściłam sobie Rumer, słucham, za oknem ptaki dodatkowo trelują, popijam kompot rabarbarowy wymieszany z wiśniowym kiślem (wymysł małżona, który świetnie sprawdza się w lecie) i oddaję się wspomnieniom targowym.
Skłamałabym, że Targi to głównie blogerzy, pisałam o tym, że ważni, ale przecież nie mogłam poprzestać na rozmowach z nimi, książki i pisarze czekali na mnie. Może nie na mnie, ale na czytelników takich jak ja.
No właśnie, pisarze. Widziałam gdzieś dyskusje, czy warto do nich chodzić i w kolejkach wystawać, że to 'macanie' się ze słynnymi ludźmi nie ma sensu i takie tam. Nigdy nie biegałam po autografy do muzyków, nie polowałam na ulicy czy podczas festiwalu na podpisy aktorów, nie dopadam znanych ludzi w pociągu, restauracji czy sklepie, nie w moim to stylu, ale na targach pisarze się niejako też wystawiają i pewnie bardziej boją się tego, że nikt nie przyjdzie, niż tego, że przyjdzie fanów za dużo. Do wszystkich nie biegam, tylko dlatego, że znam z twarzy, poszłam tylko do tych, którzy mnie zachwycają, których lubię albo cenię za ostatnią książkę na przykład. Nie do wszystkich mi się udało dotrzeć, bo jak stałam gdzieś w kolejce do jednego, to inny też akurat podpisywał, albo zwyczajnie przegapiłam, bo za późno przyszłam (Passent), albo nie wiedziałam, ze podpisuje po raz drugi (Enerlich i Kalicińska), albo przegapiłam w masie nazwisk i zupełnie nie wiedziałam o tym, że się spotyka z czytelnikami (tak jak o mało nie zdarzyło się to z Krystyną Nepomucką).
Miałam też przykazanie od córki, znaleźć Jarosława Grzędowicza i Pilipiuka i tak też zrobiłam, byli pierwszymi, do których się udałam.
Nigdy wcześniej nie widziałam pana Grzędowicza na oczy, nie wiem, dlaczego szukałam raczej kogoś w stylu Pilipiuka, haha. Nie wiedziałam też, że Maja Lidia Kossakowska jest żoną mistrza Lodowego Ogrodu, stałam w tej kolejce i oburzona myślałam - jak jej musi być przykro, że do niego dłuuuuuga kolejka, a do niej niewiele osób podchodzi, jak wydawnictwo mogło ich razem posadzić, co za brak wyczucia... i tak dalej w ten deseń. Oczywiście pognałam do niej, chociaż nic nie czytałam, zależało mi, żeby nie czuła się źle przy tym stoliku. Od razu się im przyznałam, że ja to jeszcze nie czytałam, ale córka i mąż są wielkimi fanami Pana Lodowego Ogrodu i ja też na pewno przeczytam. Wiem, ze nie jestem modelowym fanem tej dwójki, czyli powinnam mieć w oczach miłość i oddanie absolutne, ale doceniam to, nie omieszkałam powiedzieć, że ktoś napisał książkę, która jest czytana przez kobiety i mężczyzn, w każdym wieku, od 15-60 albo i dalej, i każdy po przeczytaniu pozostaje oczadziały. Już dawno bym sięgnęła po tę serię, ale córka mnie odstraszyła (chwilowo), że za brutalna dla mnie, że takie opisy, nie dam rady. Jestem zdecydowana zaryzykować.
W emocjach, już w domu, podpisując autografy, bo niektórzy maziaja zrobią, a potem bądź człowieku mądry, kto zacz - zrobiłam z Jarosława Jakuba. Sorry.
Tutaj z Panią Ireną Matuszkiewicz, miłe spotkanie. Lubię jej książki, chociaż na niektóre jestem za stara, ale jej kryminały w lekkim stylu mi się podobały. Ma styl, który pamiętam z książek podkradanych mamie, takie lata 70/80-te. Bez urazy, to komplement.
W Pałacu Kultury było tak gorąco, a każdy ubrany cieplej, bo na zewnątrz chłodnawo i deszcz, że wszyscy czytelnicy lądujący u stolika pisarza, po przebrnięciu przez tłumy, wyglądali na zmęczonych, czerwoni i spoceni jak knury, okropne. Do tego emocje, adrenalina, u niektórych naprawdę wielka, też dodawały rumieńców. Dlatego nie będę za wielu moich zdjęć pokazywać, żeby sobie obciachu oszczędzić.
Do Urszuli Dudziak kolejka była długaśna, ale cierpliwie czekałam, bo kupiłam właśnie jej wspomnieniową książkę i ciekawa byłam autorki na żywo. Czas zleciał szybko, bo w kolejce, jak to w takich bywa, spotkałam dwie przemiłe panie i sobie gawędziłyśmy. Wcześniej podczytałam fragmenty Ja(zz) Urbanatora Makowieckiego, o Dudziakowym byłym mężu, Michale Urbaniaku, i chociaż nie miałam w planach kupna tej książki, tak się zachwyciłam tym, co tam wyczytałam, że od razu ją nabyłam. Mam teraz dwie o ciekawych latach jazzu, muzycznych w ogóle, w Polsce i na świecie, a to wszystko widziane oczami byłej pary.
Pani Urszula świeciła jak elektrownia atomowa i tyleż od niej energii biło. Jest piękna, jeszcze bardziej niż w TV, włosy do pozazdroszczenia, zmarszczek nie brak, ale jakie piękne to zmarszczki. Zresztą jej uroda wynika z tej energii od niej bijącej i pozytywnego nastawienia do świata. Ktoś mógłby powiedzieć, że jak człowiek odnosi sukces i ma pieniądze to nic dziwnego, ze taki hurra optymistyczny. Hmm, trzeba pamiętać, że każdy ma swoje problemy i niepowodzenia, nawet bogacze i gwiazdy.
Zajrzałam też do Marii Ulatowskiej, podziękować za wysłanie wygranych u niej książek, nie czytałam jeszcze, ale bardzo się cieszę na spotkanie z Panią Eustaszyną i bohaterkami Domku nad Morzem. Pewnie teraz w lato takie lektury smakują najlepiej. Chociaż gdzieś czytałam, że właśnie w lecie powinno się czytać lektury trudniejsze, a zimą te lżejsze. Pewnie najlepszym wyborem jest sięgać po to, na co akurat człowiek ma ochotę.
Pani Eustaszyno, uwaga nadchodzę
A tak w ramach anegdoty, okazało się, że Pani Maria mieszka w bloku, w którym ja też mieszkałam w Warszawie, 4 piętra niżej zaledwie, całkiem możliwe, że się rano w windzie spotykałyśmy. Jak to człowiek nigdy nie wie, z kim ...
Ten autograf powinien być na końcu, bo go zdobyłam ostatnim rzutem na taśmę, i to tylko i wyłącznie dzięki przyjaciółce Agnieszce, która przyszła na Targi mnie stamtąd odebrać i w drodze do wyjścia zwróciła mi uwagę, że na stoisku Akapit Press jest właśnie Krystyna Nepomucka. A mnie, jak na złość, skończyło się miejsce na karcie pamięci w aparacie, glupio mi było przy niej przeglądać i szukać, co wyrzucić, a z emocji zapomniałam, ze mam przy sobie dwie komórki z aparatami i to całkiem niezłymi. I nie mam zdjęcia. A tak kocham Panią Krystynę. Od czasów młodzieńczych, kiedy to sięgałam po mamine zbiory, a tam Nepomucka i Fleszarowa-Muskat na poczesnym miejscu. Jej seria o Małżeństwie,Miłości, Rozwodach Doskonałych / Niedoskonałych to majstersztyk. Potem druga o miłości Polki i Niemca, też świetna, pisała też dla młodzieży. Prześmieszna Floryda Story mnie też urzekła. A Dusza na Skalpelu... mogłabym tak wymieniać wszystkie bez wyjątku, każdą czytałam, jestem jej wielką fanką. Bardzo się wzruszyłam, to była przemiła rozmowa. Nikogo nie było w kolejce, miałyśmy czas. Powiedziała, ze kończy nową powieść, ja na to, kiedy będzie w księgarniach, a ona, że wolno jej wszystko idzie, bo ma już 92 lata (!!!) i już nie jest taka szybka, jak kiedyś. Opowiedziała jeszcze trochę o sobie, zadumałam się, czy uda nam się jeszcze raz spotkać, zebym mogła to zdjęcia zrobić, pewnie już nie, może nie chcieć na targi za rok przybyć. Zwróćcie uwagę na charakter pisma, stara szkoła stylu
Do Grocholi to ja zawsze, kiedy ją widzę, bo ona ma w sobie tyle radości, ze szok. Wiem, że niektórzy krytykują jej ostatnie felietony pisane z córką, ale mnie się podobają, bo przypominają moje rozmowy z Michaliną.
A to było najbardziej wyczekiwane spotkanie tych Targów, z Anną Fryczkowską, której książki od pierwszej pokochałam, wszystkie przeczytałam (tę ostatnią właśnie kończę).
I jaka piękna dedykacja.
Na końcu autograf Pilipiuka, który dodaje małe rysuneczki. A pisze w dziwny sposób trzymając pióro. Mam zdjęcie, ale z obcą czytelniczką, może by sobie nie życzyła pokazywanie jej u mnie.
Mam jeszcze wspaniała dedykację w książce Colina Thubrona 'Po Syberii'. Wiecie, znacie mnie, ja wszystko, co o Rosji, chętnie zjadam. Widziałam, że stoi szpakowaty pan i nic nie robi, z nikim nie rozmawia, ale nie był to stolik, jak innych autorów, tylko taki stojący bufecik. A tam, na stoisku Agory, kawę podwali i ciastka, to myślałam, że on czeka właśnie na coś do popicia. Potem jednak zorientowałam się, ze to autor podpisuje książkę i znowu obudziła się w mnie litość, że on tak stoi i nikt. Idę do młodzieńca, przemiłego zresztą, który mnie wcześniej obsługiwał, bo oczywiście zakupiłam tam Szczygła i inne tytuły, pytam, co ten pan napisał i gdzie to jest do obejrzenia, bo przecież przy nim nie będę kartkować. A młodzieniec podaje mi Po Syberii właśnie. Otworzyłam, przeczytałam kilka dań tu, kilka tam, oczywiście oczadziałam i w te pędy lecę do autora, jeszcze nawet za nią nie zapłaciłam, bo nagle mi się wydawało, że on mi zaraz ucieknie. Dzięki temu, że nikogo nie było przy nim, mogliśmy zamienić kilka słów, dłuższą chwilę pogawędzić. Przemiły, ciekawy człowiek, a do tego zrealizował moje marzenie, czyli podróżował po Syberii. Zdjęcia autografu nie mam i już nie mam czasu lecieć go robić. Uwierzcie na słowo.
Zmęczyło mnie to 'targowanie', tłumy i wystawanie w kolejkach. Potem to już tylko chodziłam między stoiskami i wyszukiwałam smaczki. Na stoisku Czarnej Owcy brałabym wszystko jak leci, próbowałam z paniami tam rozmawiać, ale szczerze mówiąc, wyjątkowo niesympatycznie tam było, jakoś tak chłodno i na odwal się, nie tak jak na targach być powinno. Bo to powinni być nie tylko książek podawacze, ale i ludzie lubiący innych ludzi, gadatliwi, przygotowani na fanów i ludzi rozemocjonowanych ilością ukochanych książek. Tacy czasem mówią nieskładnie, są zmęczeni, obciążeni siatami, ale łakną kontaktu i chcą podyskutować, dowiedzieć się czegoś. Nie można ich zbywać i wręcz lekceważyć. Wyobraźcie sobie, że w pół mojego zdania, kobieta się odwóciła, bez przepraszam itp, i odeszła do kogoś innego, chociaż dwie ich tam było i nie musiała. No nic, pewnie nudna jestem - tak się poczułam. Nawet, gdyby tak było, nie powinno mieć takie zachowanie miejsca. Nudziarz też klient.
Za to na stoisku Wydawnictw Literackiego, do którego dotarłam po wielu perturbacjach, nakierowywana przez Martę O. bo się pogubiłam, pan widząc, jak jestem zmęczona i rozkładam się na cześci pierwsze, spytał - otorbić panią? - i wykonał taki gest otulenia, przytulenia, pozbierania do kupy. Jakie to miłe. Wprawdzie tekst trochę ryzykowny, ale chyba wyczuł w trakcie rozmowy, ze do mnie tak może, bo mam poczucie humoru.
Większość sprzedawców dawała sobie świetnie radę z natłokiem ludzi z bielmem na oczach, ganiających bez opamiętania między stoiskami i pisarzami. Jeden pan tylko wyskoczył do nas, stojących spokojnie do Pilipiuka, tłum był to fakt, że mamy się gdzieś tam przesunąć, bo mu życie utrudniamy. O przepraszam, to nie moja wina, ze organizatorzy tak ustawiają miejsca do autografów, bedzie ludzi spokojnych szarpał. Wkurzyłam się, ale przez litość nie powiem, jakie to stoisko. Może jemu też było gorąco i się na głowę rzuciło?
O podpisywani książki w niedzielę, innym razem, bo i tak się rozpisałam.
poniedziałek, 21 maja 2012
Warszawskie Targi Książki - preludium
Targi to była wisienka na torcie mojego dwutygodniowego pobytu w Polsce. Specjalnie pozostawione na koniec, miały ukoić moje skołatane serce i tak też się stało.
W przeddzień przyjazdu do Warszawy urządziłam sobie jednodniowy wypad do Siedlec. O tym będzie na moim Co-Dzienniku Z babskiej perspektywy, ale jeszcze nie dziś, bo tam teraz inny wpis wisi.
Kiedy przyjechałam z powrotem do Warszawy, bo wcześniej w piątek przybyłam pociągiem, a potem busem na Podlasie i w sobotę znowu wylądowałam w hotelu w stolicy, okazało się, nie dziwota, bo to wcześnie dosyć było, że pokoje są jeszcze nie gotowe. Ja z upału siedleckiego najpierw, pod rynnę w Warszawie dosłownie wpadłam, bo ulewa była niezła, nie dałam się recepcjoniście wysłać do spraw swoich, urządziłam okupację holu (jego oczami tak to wyglądało, bo moimi to po prostu padłam na fotel w lobby i sięgnęłam po gazetę zrezygnowana i gotowa czekać jak długo trzeba będzie, bo przecież nie mogłam na targi taka po-targana nomen omen jechać, prysznic i makijaż to była absolutna konieczność) - czy ktoś widział dłuższą dygresję w nawiasie? Biłam rekord Guinessa. W kategorii dygresja i w kategorii nawias, hehe.
Recepcjonista, nie wiedzieć czemu, wcale nie taki jak z Hotelu 52 czy jaki mu tam numer w Polsacie nadali (hotelowi nie recepcjoniście), naburmuszony i do rozmowy nieskory, a ja przecież po irlandzku skora, bo u nas to afront się tak do ludzi w sklepach, stacjach benzynowych, hotelach czy restauracjach nie odzywać, o dzieciach trzeba pogadać, o tym co się nam przydarzyło po drodze, o pogodzie oczywizda, no więc ja do pana tratatata-tratatata, a pan do mnie plecami, czyli zapleczem do klienta. Kij ci w oko pomyślałam, oddaliłam się z godnościom osobistom na z góry upatrzone pozycje, zagarnęłam Gazetę Wyborczą do siebie, wściekłam się, bo mimo reklamy Wysokich Obczasów (jak mawia moja jedna kuleżanka), nie było, pocieszyłam się jednym czy dwoma artykułami wcale nie mniej ciekawymi niż wyżej wymienione, ale widocznie moja osoba niemiła panu była, bo czem prędzej mnie wyekspediował do cudem zmaterializowanego pokoju. Czem prędzej to znaczy po mniej więcej godzinie, ale wiecie, miotałam się trochę z walizami po tym lobby, a poza tym czytanie bez okularów z cieknącą wodą z włosów (trochę przesadyzacji musi być :-) też mi trochę zajęło.
Pokój dla odmiany nie był żadnym rozczarowaniem, był przestronny, czysty, była kawa, kubek i czajnik oraz ręczniki i suszarka (czasem trzeba o nią prosić, a ja się wzdrygałam na myśl, że będę z panem na dole musiała po raz kolejny rozmawiać), a to przecież tylko dwie gwiazdki (Campanille).
Jak się już doprowadziłam do stanu oglądalności dla innych, wskoczyłam rączo (trochę przesadyzacji po raz drugi nie zawadzi) w taxi, bo jakżebym w ten deszcz dała radę tramwajem, a zapobiegliwie nie chciałam brać kurtki, gdyż wiedziałam i miałam rację, że tam zaduch i gorąc będzie.
Wyrzucił mnie taksiarz, Warszawiak starej daty z dziada pradziada, z zaczeską i sygnetem, mówiący 'kielner, cuker proszę' - dosyć daleko od głównego wejścia do Pałacu Kultury i Nauki. Zarzuciłam więc na włosy szal swój zwiewny i pędzę jak wiatr, bez przesadyzacji, po prostu nie chciałam zmoknąć. Mało sobie nóg nie połamałam. Dobiegłam pod filary i natychmiast zaczęłam grzebać w torebce w poszukiwaniu telefonu, żeby zadzwonić do Agi po obiecaną wejściówkę, co ją dla nas Świat Książki, nieoceniony przyjaciel blogerów, w postaci Agi się materializujący, przygotował. Sięgam, dzwonię i inne figury wyczyniam, ale kątem oka, mimo tego szala, widzę obok piękną kobietę, co mi się znajoma wydaje. Bardzo nawet. Doszłam do wniosku, po zeskanowaniu pamięci podręcznej mojego mózgu, że to Małgorzata Warda, ale w towarzystwie była i nie odważyłam się, chociaż w tym amoku targowym i z tej radości wielką ochotę miałam, na szyję się jej rzucić. Potem nawet się zgadałyśmy na FB i mówiła, że powinnam była. Odezwać się, nie na szyję rzucać. Szkoda, że jej nie zaczepiłam, bo potem na podpisywanie nie dałam rady dojść. A tak powiedziałabym chociaż,, że jej książki lubię i ją też. No cóż, okazja pewnie jeszcze będzie.
A co się działo potem, opowiem w kolejnym wpisie. Tych, którzy tu się na-ten-tychmiast zdjęć i relacji bezpośredniej spodziewali, przepraszam, ale ja muszę to przeżyć jeszcze raz powoli i sumiennie. Szybko i skrótowo nie będzie.
W przeddzień przyjazdu do Warszawy urządziłam sobie jednodniowy wypad do Siedlec. O tym będzie na moim Co-Dzienniku Z babskiej perspektywy, ale jeszcze nie dziś, bo tam teraz inny wpis wisi.
Kiedy przyjechałam z powrotem do Warszawy, bo wcześniej w piątek przybyłam pociągiem, a potem busem na Podlasie i w sobotę znowu wylądowałam w hotelu w stolicy, okazało się, nie dziwota, bo to wcześnie dosyć było, że pokoje są jeszcze nie gotowe. Ja z upału siedleckiego najpierw, pod rynnę w Warszawie dosłownie wpadłam, bo ulewa była niezła, nie dałam się recepcjoniście wysłać do spraw swoich, urządziłam okupację holu (jego oczami tak to wyglądało, bo moimi to po prostu padłam na fotel w lobby i sięgnęłam po gazetę zrezygnowana i gotowa czekać jak długo trzeba będzie, bo przecież nie mogłam na targi taka po-targana nomen omen jechać, prysznic i makijaż to była absolutna konieczność) - czy ktoś widział dłuższą dygresję w nawiasie? Biłam rekord Guinessa. W kategorii dygresja i w kategorii nawias, hehe.
Recepcjonista, nie wiedzieć czemu, wcale nie taki jak z Hotelu 52 czy jaki mu tam numer w Polsacie nadali (hotelowi nie recepcjoniście), naburmuszony i do rozmowy nieskory, a ja przecież po irlandzku skora, bo u nas to afront się tak do ludzi w sklepach, stacjach benzynowych, hotelach czy restauracjach nie odzywać, o dzieciach trzeba pogadać, o tym co się nam przydarzyło po drodze, o pogodzie oczywizda, no więc ja do pana tratatata-tratatata, a pan do mnie plecami, czyli zapleczem do klienta. Kij ci w oko pomyślałam, oddaliłam się z godnościom osobistom na z góry upatrzone pozycje, zagarnęłam Gazetę Wyborczą do siebie, wściekłam się, bo mimo reklamy Wysokich Obczasów (jak mawia moja jedna kuleżanka), nie było, pocieszyłam się jednym czy dwoma artykułami wcale nie mniej ciekawymi niż wyżej wymienione, ale widocznie moja osoba niemiła panu była, bo czem prędzej mnie wyekspediował do cudem zmaterializowanego pokoju. Czem prędzej to znaczy po mniej więcej godzinie, ale wiecie, miotałam się trochę z walizami po tym lobby, a poza tym czytanie bez okularów z cieknącą wodą z włosów (trochę przesadyzacji musi być :-) też mi trochę zajęło.
Pokój dla odmiany nie był żadnym rozczarowaniem, był przestronny, czysty, była kawa, kubek i czajnik oraz ręczniki i suszarka (czasem trzeba o nią prosić, a ja się wzdrygałam na myśl, że będę z panem na dole musiała po raz kolejny rozmawiać), a to przecież tylko dwie gwiazdki (Campanille).
Jak się już doprowadziłam do stanu oglądalności dla innych, wskoczyłam rączo (trochę przesadyzacji po raz drugi nie zawadzi) w taxi, bo jakżebym w ten deszcz dała radę tramwajem, a zapobiegliwie nie chciałam brać kurtki, gdyż wiedziałam i miałam rację, że tam zaduch i gorąc będzie.
Wyrzucił mnie taksiarz, Warszawiak starej daty z dziada pradziada, z zaczeską i sygnetem, mówiący 'kielner, cuker proszę' - dosyć daleko od głównego wejścia do Pałacu Kultury i Nauki. Zarzuciłam więc na włosy szal swój zwiewny i pędzę jak wiatr, bez przesadyzacji, po prostu nie chciałam zmoknąć. Mało sobie nóg nie połamałam. Dobiegłam pod filary i natychmiast zaczęłam grzebać w torebce w poszukiwaniu telefonu, żeby zadzwonić do Agi po obiecaną wejściówkę, co ją dla nas Świat Książki, nieoceniony przyjaciel blogerów, w postaci Agi się materializujący, przygotował. Sięgam, dzwonię i inne figury wyczyniam, ale kątem oka, mimo tego szala, widzę obok piękną kobietę, co mi się znajoma wydaje. Bardzo nawet. Doszłam do wniosku, po zeskanowaniu pamięci podręcznej mojego mózgu, że to Małgorzata Warda, ale w towarzystwie była i nie odważyłam się, chociaż w tym amoku targowym i z tej radości wielką ochotę miałam, na szyję się jej rzucić. Potem nawet się zgadałyśmy na FB i mówiła, że powinnam była. Odezwać się, nie na szyję rzucać. Szkoda, że jej nie zaczepiłam, bo potem na podpisywanie nie dałam rady dojść. A tak powiedziałabym chociaż,, że jej książki lubię i ją też. No cóż, okazja pewnie jeszcze będzie.
A co się działo potem, opowiem w kolejnym wpisie. Tych, którzy tu się na-ten-tychmiast zdjęć i relacji bezpośredniej spodziewali, przepraszam, ale ja muszę to przeżyć jeszcze raz powoli i sumiennie. Szybko i skrótowo nie będzie.
sobota, 19 maja 2012
Wracam do żywych, pokazuję część zakupów, witam z powrotem
W domu już od wtorku, ale jakoś się nie składa, żeby usiąść i coś napisać. Dużo zaległości, wiele spraw czekało na mnie, w końcu nie było mnie 17 dni, to duża wyrwa w życiu domowym, szczególnie kiedy wszyscy inni zostali i sprawy toczyły się nadal, jedynie mnie nie było.
Dużo mam Wam do opowiedzenia. O zakupach, o targach, o spotkaniach, prezentach, co przeczytałam, co wysłuchałam. Aż mi ręce opadają, kiedy ja to wszystko ponadrabiam?
No nic, trzeba po kolei, bo inaczej się nie da.
Dopiero dzisiaj wyciągnęłam swoje zakupy. To jeszcze nie wszystko, trochę zostało w Polsce i doleci w paczce. Zdobycze podzielę na cztery części: kupione, dostane, Allegrowe, z domu rodzinnego.
Najpierw stos kupiony z jedną dostaną, a mianowicie najnowszy kryminał Anny Fryczkowskiej 'Starsza Pani wnika' dostałam od samej autorki, za co dziękuję i zaraz się zabieram. Moja ulubiona autorka w nowej odsłonie, strasznie jestem podekscytowana.
'Służącą' bardzo chciałam mieć, książkę znaczy,, chociaż czasem myślę, że czasy, kiedy miało się służbę, nie były złe, a nawet całkiem dobre, pod warunkiem, że było się obsługiwanym, nie odwrotnie. Gdzieś tu była rekomendowana, skwapliwie zanotowałam i voila. 'Ile kroków do domu' polecana przez Mellera, a ja mu wierzę, więc też trafiła na stos, haha
'Jestem kobietą' Moniki Gajdzińskiej dostałam od czytelniczki bloga, którą spotkałam na targach, o tym więcej innego dnia.
'Powieść w altówce' polecała Dabarai i dałam się namówić, hehe
'Wystarczy, że jesteś' dostałam od autorki, z autografem dla córki, chociaż obie jesteśmy fankami powieści młodzieżowych Gutowskiej-Adamczyk, czyli powinnam była poprosić o autograf dla nas obu.
Dziennik Pilcha to było absolutne must have. Podczytywałam fragmenty, słusznie się na niego napaliłam.
Daniel Passent i jego Passa, wspomnienia w formie rozmowy. Co ja Wam będę mówić, też mieć musiałam.
Wspomnienia Urszuli Dudziak to też konieczność była, nie mogło być inaczej
A ten zakup, czyli Hiszpański smyczek, to był impuls. Zobaczymy
Dwóch Bożkowskich kupiłam na Allegro, napaliłam się na niego jak łysy na włosy, wszystko przez Bazyla.
Ogary Gabriela dostałam od ulubionej pani księgarki, która jest już na emeryturze, spotkałyśmy się w Koszalinie i oto taka staruszeczka książka dostana w prezencie. Nic o niej nie wiem.
Domek nad morzem i Przypadki pani Eustaszyny wygrałam w konkursie, a potem kliknęłam like'a na FB jako 500. i druga dołączyła do Eustaszyny. Dziękuję Marii Ulatowskiej za wysyłkę i piękne dedykacje.
Ostatnie trzy na samym dole, czyli 'Nocny koncert' Jackiewiczowej, 'Bogaty Książę' Natalii Rolleczek i pierwszy tom Dzienników Iwaszkiewicza przywiozłam od mamy.
Polowałam i wreszcie mam, trzy pozycje Woźnickiej Ludwiki tym razem - tytuły jak widać
'Dziewczęta Borysa Biednego i brakująca mi Ania, też Allegro
To już było wyżej, ale nie widać dobrze, to jeszcze raz
A tu szok stulecia, dostałam od Świata Książki w prezencie wraz z 'Tunelem' Magdaleny Parys, ale książka jedzie w paczce, a audiobooki załadowałam do walizy, bo lekkie
Poniżej wydawnictwa o moim mieście rodzinnym. Na dole zestaw pocztówek cudnej urody, które to sobie Marek 'od ust' odjął, dzięki wielkie
No i najsam koniec, książka, której jestem współautorką, a której to w rękach nie miałam, aż do pewnego wieczora, ale o tym innym razem
Wszystkie dziewczyny, i piszące, i wydające, mi się tu podpisały. Pamiątka na całe życie. Przy okazji przypominają mi się obozy harcerskie, kiedy to wewnątrz kupionych książek koleżanki składały podpisy ku pamięci. Pamiętacie zdjęcie Słoneczników Snopkiewiczowej, które tu zamieściłam? Wyglądało mniej więcej tak samo
I to by było na tyle dzisiaj. Dajcie mi się ogarnąć. Zaraz po kolei opowiem, co się działo i kogo spotkałam.
Dużo mam Wam do opowiedzenia. O zakupach, o targach, o spotkaniach, prezentach, co przeczytałam, co wysłuchałam. Aż mi ręce opadają, kiedy ja to wszystko ponadrabiam?
No nic, trzeba po kolei, bo inaczej się nie da.
Dopiero dzisiaj wyciągnęłam swoje zakupy. To jeszcze nie wszystko, trochę zostało w Polsce i doleci w paczce. Zdobycze podzielę na cztery części: kupione, dostane, Allegrowe, z domu rodzinnego.
Najpierw stos kupiony z jedną dostaną, a mianowicie najnowszy kryminał Anny Fryczkowskiej 'Starsza Pani wnika' dostałam od samej autorki, za co dziękuję i zaraz się zabieram. Moja ulubiona autorka w nowej odsłonie, strasznie jestem podekscytowana.
'Służącą' bardzo chciałam mieć, książkę znaczy,, chociaż czasem myślę, że czasy, kiedy miało się służbę, nie były złe, a nawet całkiem dobre, pod warunkiem, że było się obsługiwanym, nie odwrotnie. Gdzieś tu była rekomendowana, skwapliwie zanotowałam i voila. 'Ile kroków do domu' polecana przez Mellera, a ja mu wierzę, więc też trafiła na stos, haha
'Jestem kobietą' Moniki Gajdzińskiej dostałam od czytelniczki bloga, którą spotkałam na targach, o tym więcej innego dnia.
'Powieść w altówce' polecała Dabarai i dałam się namówić, hehe
'Wystarczy, że jesteś' dostałam od autorki, z autografem dla córki, chociaż obie jesteśmy fankami powieści młodzieżowych Gutowskiej-Adamczyk, czyli powinnam była poprosić o autograf dla nas obu.
Dziennik Pilcha to było absolutne must have. Podczytywałam fragmenty, słusznie się na niego napaliłam.
Daniel Passent i jego Passa, wspomnienia w formie rozmowy. Co ja Wam będę mówić, też mieć musiałam.
Wspomnienia Urszuli Dudziak to też konieczność była, nie mogło być inaczej
A ten zakup, czyli Hiszpański smyczek, to był impuls. Zobaczymy
Dwóch Bożkowskich kupiłam na Allegro, napaliłam się na niego jak łysy na włosy, wszystko przez Bazyla.
Ogary Gabriela dostałam od ulubionej pani księgarki, która jest już na emeryturze, spotkałyśmy się w Koszalinie i oto taka staruszeczka książka dostana w prezencie. Nic o niej nie wiem.
Domek nad morzem i Przypadki pani Eustaszyny wygrałam w konkursie, a potem kliknęłam like'a na FB jako 500. i druga dołączyła do Eustaszyny. Dziękuję Marii Ulatowskiej za wysyłkę i piękne dedykacje.
Ostatnie trzy na samym dole, czyli 'Nocny koncert' Jackiewiczowej, 'Bogaty Książę' Natalii Rolleczek i pierwszy tom Dzienników Iwaszkiewicza przywiozłam od mamy.
Polowałam i wreszcie mam, trzy pozycje Woźnickiej Ludwiki tym razem - tytuły jak widać
'Dziewczęta Borysa Biednego i brakująca mi Ania, też Allegro
To już było wyżej, ale nie widać dobrze, to jeszcze raz
A tu szok stulecia, dostałam od Świata Książki w prezencie wraz z 'Tunelem' Magdaleny Parys, ale książka jedzie w paczce, a audiobooki załadowałam do walizy, bo lekkie
Poniżej wydawnictwa o moim mieście rodzinnym. Na dole zestaw pocztówek cudnej urody, które to sobie Marek 'od ust' odjął, dzięki wielkie
No i najsam koniec, książka, której jestem współautorką, a której to w rękach nie miałam, aż do pewnego wieczora, ale o tym innym razem
Wszystkie dziewczyny, i piszące, i wydające, mi się tu podpisały. Pamiątka na całe życie. Przy okazji przypominają mi się obozy harcerskie, kiedy to wewnątrz kupionych książek koleżanki składały podpisy ku pamięci. Pamiętacie zdjęcie Słoneczników Snopkiewiczowej, które tu zamieściłam? Wyglądało mniej więcej tak samo
I to by było na tyle dzisiaj. Dajcie mi się ogarnąć. Zaraz po kolei opowiem, co się działo i kogo spotkałam.
Etykiety:
audiobooki,
biblioteka,
czytelnia,
darowizny,
księgozbiór,
podarunki,
prezenty,
stare ale jare,
stare polskie,
stosy,
targi,
Weltbild/Świat Książki,
wygrywajka,
zakupy,
zdobycze
piątek, 17 lutego 2012
O czterdziestokilkulatce, która wysoczyla oknem (ze szczęścia)
Trochę też ze zmartwienia, ale o tym nie będę pisać, bo to jest blog o książkach i innych takich.
Pominę więc milczeniem, co mi zaprząta myśli, co nie pozwala skupić się na książce, co siedzi kołtunem w głowie i nie daje żyć.
Zawsze w takich razach, jakaś równowaga musi być, chociaż można to nazwać też ratunkiem, dzieje się coś, co trzyma mnie przy życiu. Tym razem są to trzy przesyłki i jeden zakup.
Pierwsza to była książka pożyczona od dabarai - Miss Pettigrew Lives For a Day. Już mam ją w zakładce i zaczęłam czytać. Jest to pięknie wydana książka z wydawnictwa Perspephone Books w Londynie.
Zdjęcia nie oddają, jakie one starannie zaprojektowane. Na domiar złego robiłam je wieczorem w kuchni, przy sztucznym oświetleniu chyba nie wypadają tak, jakby to było w dzień.
Ach te rysuneczki, zakładka jest taka jak wnętrze książki o jednej stronie, a po drugiej też z rysuneczkiem z książki. Takie cudo aż przyjemnie czytać. Dziękuję Kasiu za wysłanie jej do mnie.
Druga to też pożyczanka od Lirael tym razem, pisała o tej książce, nigdzie jej nie mogłam dostać, a kupić mnie nie było stać, bo tutaj 'persefonki' kosztują krocie, wszędzie zresztą. Przysłała, do tego list pisany ręcznie na kolorowej, gustownej papeterii. Maleńka książeczka, ale przyjemnostka wielka. Powstaje film na jej podstawie, widziałam trailera, bardzo klimatyczny.
I na końcu, nie mniej ważna przesyłka, wygrana książka od przynadziei z Notatnika Kulturalnego
Książka była nagrodą, a PaperMint, piękna pocztówka i jeszcze dwie książeczki o Małopolsce dla zwiedzających, zapakowane już dla córki, więc nie ma na zdjęciu, były bonusem. Skąd Robert wiedziałeś, że akurat tego numeru PaperMint było mi przykro nie mieć? Chciałam poczytać wywiad z 'Marcinami',ale nie miałam jak kupić, a tu taka niespodziewajka.
To już by wystarczyło, żeby oknem z parteru skoczyć, ale na dodatek powiem Wam pierwszym, że kupiłam bilety do Polski, lecę odwiedzić mamę. Tak się złożyło, że wylot będę miała z Warszawy i będę mogła zahaczyć o Targi Książki w maju. Osiem lat temu ostatnio byłam na jakichkolwiek, mam nadzieję zobaczyć pisarzy, pomacać i może uda mi się też spotkać któregoś z Was?
Ot takie to szczęścia w nieszczęściu.
Pominę więc milczeniem, co mi zaprząta myśli, co nie pozwala skupić się na książce, co siedzi kołtunem w głowie i nie daje żyć.
Zawsze w takich razach, jakaś równowaga musi być, chociaż można to nazwać też ratunkiem, dzieje się coś, co trzyma mnie przy życiu. Tym razem są to trzy przesyłki i jeden zakup.
Pierwsza to była książka pożyczona od dabarai - Miss Pettigrew Lives For a Day. Już mam ją w zakładce i zaczęłam czytać. Jest to pięknie wydana książka z wydawnictwa Perspephone Books w Londynie.
Zdjęcia nie oddają, jakie one starannie zaprojektowane. Na domiar złego robiłam je wieczorem w kuchni, przy sztucznym oświetleniu chyba nie wypadają tak, jakby to było w dzień.
Ach te rysuneczki, zakładka jest taka jak wnętrze książki o jednej stronie, a po drugiej też z rysuneczkiem z książki. Takie cudo aż przyjemnie czytać. Dziękuję Kasiu za wysłanie jej do mnie.
Druga to też pożyczanka od Lirael tym razem, pisała o tej książce, nigdzie jej nie mogłam dostać, a kupić mnie nie było stać, bo tutaj 'persefonki' kosztują krocie, wszędzie zresztą. Przysłała, do tego list pisany ręcznie na kolorowej, gustownej papeterii. Maleńka książeczka, ale przyjemnostka wielka. Powstaje film na jej podstawie, widziałam trailera, bardzo klimatyczny.
I na końcu, nie mniej ważna przesyłka, wygrana książka od przynadziei z Notatnika Kulturalnego
Książka była nagrodą, a PaperMint, piękna pocztówka i jeszcze dwie książeczki o Małopolsce dla zwiedzających, zapakowane już dla córki, więc nie ma na zdjęciu, były bonusem. Skąd Robert wiedziałeś, że akurat tego numeru PaperMint było mi przykro nie mieć? Chciałam poczytać wywiad z 'Marcinami',ale nie miałam jak kupić, a tu taka niespodziewajka.
To już by wystarczyło, żeby oknem z parteru skoczyć, ale na dodatek powiem Wam pierwszym, że kupiłam bilety do Polski, lecę odwiedzić mamę. Tak się złożyło, że wylot będę miała z Warszawy i będę mogła zahaczyć o Targi Książki w maju. Osiem lat temu ostatnio byłam na jakichkolwiek, mam nadzieję zobaczyć pisarzy, pomacać i może uda mi się też spotkać któregoś z Was?
Ot takie to szczęścia w nieszczęściu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)