Ridley Scott to bez wątpienia
utalentowany reżyser. Ale jego ostatnie filmy, nie zaliczyłabym do najbardziej udanych
– zarówno Prometeusz, jak i Robin Hood oraz Exodus: Bogowie i królowie to
produkcje, które miały potencjał bycia czym lepszym. Ale niestety nie wszystko
zagrało tak, jak powinno. Dlatego do ekranizacji jednej z najciekawszych
powieści science fiction ostatnich lat, Marsjanina autorstwa Andy’ego Weira, podchodziłam
z dużym dystansem. Chociaż zwiastuny zapowiadały, że możemy mieć do czynienia z
naprawdę udaną produkcją.
Marsjanin jest filmem długim
(trwa 2 godziny i 21 minut), ale właściwie od samego początku zostajemy
wrzuceni w sam środek akcji. Nie ma tu aż tak długiego wstępu jak w
Interstellar (ogólnie, podczas oglądania niejednokrotnie porównywałam do siebie
te produkcje i muszę przyznać, że jednak dzieło Scotta wypada lepiej), postacie
poznajemy „w biegu”, razem z rozwojem sytuacji. Matt Damon wciela się tu w rolę
botanika Marka Watneya, który zajmuje się analizą środowiska na Czerwonej
Planecie. Do końca zorganizowanej przez NASA misji badawczej zostało jeszcze
trochę czasu, ale z powodu niesprzyjających warunków pogodowych i potężnej burzy
piaskowej, kilkuosobowy zespół zostaje zmuszony do opuszczenia małej stacji
badawczej na Marsie i powrotu do domu. Jednak podczas ewakuacji, Watney zostaje
uderzony przez odłamki i zostaje w tyle za uciekającym zespołem. Grana przez
Jessicę Chastain Commandor Lewis (tylko czekałam, aż w filmie ktoś zwróci się
do niej Commandor Shepard) na podstawie informacji o rozszczelnieniu
kombinezonu botanika, podejmuje decyzję o zaprzestaniu poszukiwań i
nieryzykowaniu zdrowia pozostałych członków załogi. Tak oto grana przez Mata
Damona postać zostaje pierwszym kolonizatorem Marsa.
Film jest dość długi, ale udało
się w nim upchnąć liczne wątki i każda postać ma właściwie swoje pięć minut.
Zdecydowanie na plus wypadają sceny, które pozornie mogłyby wydać się najmniej
ciekawe. Watney przeszukujący opuszczoną bazę, uprawiający uprawy i
rozwiązujący coraz więcej problemów przy tak długim, samotnym pobycie na
nieprzyjaznej planecie budzi sympatię. Nawet pomimo braku większego zarysowania
jego psychiki. Właściwie nie wiemy o nim nic poza tym, że jest botanikiem,
prawdopodobnie nie ma żadnej rodziny oraz mimo ciężkiej sytuacji, radzi sobie
nieźle i nie opuszcza go poczucie humoru. Ridley Scott idealnie zbalansował
obecność scen dramatycznych, z tymi bardziej komediowymi. Wydawałoby się, że
opowieść o samotnym człowieku na Czerwonej Planecie, z małą szansą na przeżycie
i jakikolwiek ratunek, będzie pełna dramatu i depresyjności. Jednak
niejednokrotnie cała sala kinowa wybuchała śmiechem podczas lżejszych momentów.
Marsjanin nie jest, tak jak było
w przypadku Grawitacji z Sandrą Bullock, filmem jednego aktora. Właśnie to,
obok przepięknych krajobrazów Marsa oraz nacisku na wierność nauce (chociaż nie
zawsze, ale o tym później) stanowi ogromny plus tej produkcji. NASA dość szybko
odkrywa, że jednak Watney przeżył – pytanie tylko, jak długo będzie sobie
radził, jak się z nim skontaktować i jak go uratować? W obsadzie filmu
właściwie nie ma słabszego ogniwa. Zajmujący się powracającą z misji załogą
Mitch Henderson grany jest przez Seana Beana i każdy miłośnik Władcy Pierścieni
wybuchnie śmiechem, widząc nawiązanie do trylogii Tolkiena. Jeff Daniels
wcielający się w szefa NASA również nie ustępuje pola, a Marsjanin może być
jedną z jego najlepszych ról. Znana głownie z komedii Kristen Wigg tym razem
pokazuje swoje możliwości aktorskie w kinie science fiction wcielając się w
rzeczniczkę prasową i osobę odpowiedzialną za wizerunek NASA w mediach. Jej
wątek, pomimo tego, że jest drugo- albo i trzecioplanowy, bardzo dobrze
pokazuje ogromną presję i stres podczas pracy na takim stanowisku. A także
ogromny konflikt moralny - czy
społeczeństwo powinno wiedzieć o misji wszystko? A może jednak trzeba część
danych zataić, aby program lotów kosmicznych i badania planet pozostał
niezagrożony. Dynamika panująca w zespole NASA jest rewelacyjna, momentami to
właśnie sceny na Ziemi interesowały mnie bardziej, niż te na Marsie. Szkoda
tylko, ze osoby wracające na Ziemię, nie miały więcej okazji na to, aby pojawić
się na dużym ekranie. Jest to jednak zrozumiałe, bo i sama produkcja trwa 2.5
godziny, więc część wątków musiała zostać wycięta a postacie mniej rozwinięte.
Film na tym wcale nie ucierpiał, a sam montaż zasługuje na pochwałę.
W filmach science fiction ogromną
rolę odgrywają oprawa wizualna oraz nauka. Co do tego pierwszego, nie można
mieć żadnych zastrzeżeń. O ile nie przepadam za produkcjami w 3D i jeśli jest
możliwość obejrzenia filmu bez okularów, zawsze ją wybieram, tak tutaj zostało
to zrealizowane naprawdę dobrze. Krajobrazy Marsa zapierają dech w piersiach,
planeta pomimo braku roślinności zdaje się być niezwykle zróżnicowana pod
względem ukształtowania terenu. Trochę więcej zastrzeżeń można mieć do samej
oprawy naukowej, ale to i w książce nie do końca pozostało zgodne z
rzeczywistością. Najbardziej w oczy rzuca się to, że nie uwzględniono
mniejszego przyśpieszenia grawitacyjnego na Marsie, w porównaniu z Ziemią oraz
sama burza piaskowa – tak silne zjawiska pogodowe na Czerwonej Planecie nie
występują. Ale bez takich zmian nie byłoby filmu, więc trudno się spierać o
takie rzeczy z twórcami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz