Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Data premiery: 13.04.12
Ilość stron: 424
Cena: 34 PLN
Data premiery: 13.04.12
Ilość stron: 424
Cena: 34 PLN
Pierwsze zdanie: "Louis Brewster z lubością wyciągnął nogi i oparł stopy na drewnianym taborecie stojącym kilkanaście cali od elektrycznego grzejnika".
Przesadą byłoby nazwanie Adama Zalewskiego mistrzem budowania nastroju, polskim Kingiem czy wręcz Ketchumem. Z tymi porównaniami to w ogóle jest tak, że częściej krzywdzą one porównywanego, niż dodają mu splendoru. Bo przecież King jest Kingiem, a Zalewski pozostanie Zalewskim, nawet jeśli obaj z lubością przedstawiają w swych książkach zaspaną, amerykańską prowincję, gdzie zło również przysypia, po to, by czasem się obudzić...
Z nieufnością podchodzę do polskich adeptów pióra, którzy osadzają akcję swych powieści w nieznanych im rejonach. Pisałam już o tym przy okazji recenzowania "Miasteczka Nonstead" Mortki, ta sama refleksja nasuwa mi się i teraz. Solą dobrej powieści są wszak realia, drobiazgi dodające autentyczności, stanowiące o tym, że czytelnik w magiczny sposób przeniesiony zostaje w inny świat, inną epokę, inną rzeczywistość. Zalewski, zafascynowany Ameryką, chętnie zakorzenia fabułę swych powieści w Stanach Zjednoczonych. Czy mu się ta amerykańskość udaje? Przyznam, że u Mortki te realia były wyraźniejsze, bardziej dosłowne i widoczne, i to nie tylko kwestia rzucania co parę zdań nazwą amerykańskiego supermarketu albo marką ciasteczek, których w Europie nie uświadczysz. U Zalewskiego małe amerykańskie miasteczko jest bardziej anonimowe, bardziej no name. Co nie znaczy, że autor nie potrafi zbudować atmosfery. Robi to doskonale.
Jego miejscowość o nazwie Abraham jest opisana w plastyczny, malarski sposób, tak realistyczny, że zdaje się wyrastać tuż przy nas, wyraźna w każdym detalu. Małe miasteczko, jego mieszkańcy, żyjący swym życiem, pogodzeni z nim, czasem samotni, niemal zawsze szczęśliwi - sielankowy, wyidealizowany życia z dala od wielkomiejskiego zgiełku, wyścigu szczurów, stresu i gonitwy za karierą i pieniądzem, swoisty wzorzec tego, za czym tęskni mieszczuch. Gdzie indziej lazurowy ocean nieba łączy się ze szmaragdowym oceanem traw? Gdzie znajdziesz jeziora i strumienie tak pełne ryb jak w Sand Hills? Rodea, popularne stanowe jarmarki, muzyka country i polowania na dzikie ptactwo. (...) Nebraska. Gdzie indziej spróbujesz lepszej wołowiny z grilla? Gdzie znajdziesz słodszą kukurydzę? Miasteczka, w których postęp techniki nie potrafił odebrać klimatu dawnych dobrych czasów - rozległe i nadal urocze. Ulice tonące w zieleni, małe, otoczone drzewami domki z huśtawkami na drewnianych werandach i podwórka, na których bawią się piegowate dzieciaki o krzywych zębach. (...) Dookoła twardzi, lecz serdeczni ludzie, wychowani w szacunku dla tradycji (...). Aż się chce pakować walizki i wyjeżdzać na amerykańską prowincję, prawda?
Autor maluje ten słodki obraz powoli, lecz wytrwale, żmudnie powołując na stronice powieści galerię postaci, typowych dla tego małomiasteczkowego światka. Jest zatem owdowiała bibliotekarka, odkrywająco na nowo uciechy cielesnego obcowania z mężczyzną, jest poczciwy listonosz - przyjaciel całego świata, jest stary dziwak, pisujący "dyrdymały" i posiadający najlepszy księgozbiór w okolicy, jest szeryf, banita z wielkomiejskiego Baltimore, w gruncie rzeczy uczciwy i serdeczny chłop, jest chłopak-odludek z patologicznej rodziny, rozpaczliwie tęskniący za przyjaźnią... można tak kontynuować w nieskończoność. Kalejdoskopowo poznajemy te postacie, zatrzymując się na dłużej na paru z nich, śledząc ich poczynania i zgłębiając psychologiczny rys, dawkowany stopniowo i od niechcenia, jakby autor, zarażony małomiasteczkowym niespiesznym rytmem, miał nieskończenie wiele czasu na przedstawienie swoich bohaterów. I tak pomalutku, krok po kroku, toczy się ta historia, bo trudno nazwać akcją gawędziarskie tkanie tej opowieści. Tylko gdzieniegdzie autor rzuca gdzieś jakąś uwagę, pozwalającą domyślać się, że za tą przesłodzoną fasadą drzemie coś gorszego, a codzienne kłopoty i znoje mieszkańców Abraham przerwane zostaną dramatycznymi wydarzeniami.
I faktycznie następuje eskalacja - zgodnie z konwencją powieści grozy paralelnie z erupcją sił natury, żywiołu, tornada, które regularnie nawiedza idylliczne okolice. W miasteczku zaczynają ginąć dzieci - najpierw nastolatka, potem czterolatek, na koniec dwunastoletnie bliźnięta. Kto jest zbrodniarzem?... Podejrzany może być każdy i oczywiście na pierwszy ogień idzie ten, który nie przystaje do tej małomiasteczkowej społeczności. Wychodzą tu na jaw mechanizmy ostracyzmu, procesy, rządzące w niewielkich, zamkniętych grupach i doprowadzające niekiedy do linczów. Ten wątek akurat bardzo mi się spodobał i szkoda, że autor nie rozbudował go bardziej.
Można tu też znaleźć echa europejskiej dyskusji nad granicami samosądu i moralnego usprawiedliwiania poczynań organów ścigania, stojących w oczywistej sprzeczności z oficjalną wykładnią prawa, a jednak wszechobecych, w Ameryce w dużo większym stopniu niż "cywilizowanej" Europie. I tak do końca nie wiem, jakie stanowisko w tej sprawie zajmuje autor, a jego wątek "specjalisty od trudnych przesłuchań" czy jest on cichym przyklaśnięciem dla wrodzonego poczucia sprawiedliwości prostego ludu i egzekwowania go bez oglądania się na oficjalne struktury czy zawoalowanym potępieniem owych praktyk...
Nie jest to klasyczny kryminał, toteż, mimo że zagladamy przez ramię szeryfowi i śledzimy jego poczynania, niewiele tu z typowego policyjnego śledztwa. Autor skupia się na psychologicznej warstwie, zagląda w umysły mieszkańcom i to jest niezły zabieg, choć sama narracja miejscami wydała mi się zbyt dosłowna, zbyt bezpośrednia i oczywista. Jedno lub dwa niedopowiedzenia więcej dodałoby tej powieści swoistego smaczku i pozostawiło nieco więcej pola na domysły.
Zakończenie specjalnie nie zaskakuje, choć autor przygotował na sam koniec małą niespodziankę.
Mimo tych wszystkich niedociągnieć książkę czyta się dość gładko, a mnie samej dostarczyła ona kilku chwil niekłamanej przyjemności, kiedy kontemplowałam ten wysoce atmosferyczny obraz amerykańskiej prowincji, a pod koniec z kołataniem serca śledziłam przyspieszającą akcję. Dla fanów stopniowo budowanego napięcia niewątpliwa to gratka, także i miłośnicy misternie tkanych psychologicznych zawiłości ludzkiej duszy nie pożałują lektury.
Moja ocena: czwóra z minusem. (4-/5).
Baza recenzji syndykatu Zbrodni w Bibliotece