Ads 468x60px

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Tsokos Michael. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Tsokos Michael. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 8 listopada 2012

Fitzek & Tsokos "Abgeschnitten" (Odcięcie) - studium makabry z zadyszką



Wydawnictwo: Droemer/Knaur
Data premiery: 29.09.2012
Ilość stron: 393
Cena: 19,00 euro


Znacie Fitzka? Znacie. Lubicie? Jedni pewnie tak, inni tak z zastrzeżeniami... a jeszcze inni zdecydowanie nie. Ja Wam powiem, że za Fitzkiem, a w zasadzie za rodzajem pisarstwa, jakie uprawia, nie przepadam. Gmatwanie, matanie, sztuczne komplikowanie życiorysów, ocieranie się o granice prawdopodobieństwa - eee, nie, wolę finezyjnie plecione wątki, subtelny podskórny lęk, wiarygodność charakterów, coś autentycznego, te rzeczy.

Fitzek jednak ostatnio skumał się z Tsokosem. Pewnie większości to nazwisko nie mówi nic, ale w Niemczech snuje się za nim pewna sława. Michael Tsokos jest bowiem znanym medialnie medykiem sądowym, który popełnił już kilka ciekawych pozycji z branży kryminologicznej i popularnej literatury faktu. Czyli fachowiec. I to w dziedzinie, którą, ja z moim skrzywionym upodobaniem do makabry, w literaturze kryminalnej bardzo lubię. Pomyślałam sobie, że owoc tego mariażu może będzie zjadliwy i nabyłam tę piękną pozycję (z przygodami, o czym pisałam niedawno w poście o gigancie). I co?... 

W sumie już zacierałam ręce i przygotowywałam się mentalnie do miażdżenia, rozrywania na strzępy i złośliwego wyszydzenia tej książki, a tu gucio. Bo - dacie wiarę - podobało mi się!... I zaraz wyłuszczę dlaczego. 

Otóż po pierwsze primo: książka chwyta w szpony już po dwóch stronach. Żadnych dłużyzn, żadnego zagłębiania się, macania, przygotowywania terenu - nic z tego. Obuchem w łeb i jazda bez trzymanki. To się nazywa thrill, proszę państwa, patrzcie i uczcie się, jak przykuć uwagę czytelnika, owionąć lodowatym chuchem, zmieść z powierzchni kanapy i nie pozamiatać, wstrząsnąć i pogruchotać kosteczki... no dobra, wystarczy.

Po drugie secundo: są w niej obiecane makabryczne sceny sekcji zwłok. I to nie jak u Tess Gerrisen, kulturalnie, profesjonalnie, na trzeźwo, o nie! Tutaj sekcję zwłok (i to niejedną) musi przeprowadzić nasza protagonistka Linda, rysowniczka i twórczyni komiksów - a więc kompletna amatorka w makabrycznej branży - liżąca rany po toksycznym związku ze stalkerem (no, trochę stereotypu musi być). Linda zostaje uwięziona na odciętej od świata grasującym na północy Europy orkanem wyspie Helgoland, z której większość ludności została już ewakuowana. Przypadkiem znajduje zwłoki na opuszczonej plaży, po której przewalają się morskie bałwany. W saszetce przy nich znajduje się telefon. Ten telefon dzwoni... Wiem, wiem, to zabrzmi jak streszczenie horroru klasy B, ale Linda, zmuszona przez okoliczności i instruowana przez nieznajomego dzwoniącego (profesora medycyny sądowej Herzfelda), przeprowadza w końcu obdukcję, a potem sekcję truposza, na oddziale patologii miejscowego ewakuowanego szpitala, w którym poza cieciem nie ma żywej duszy... Jak do tego doszło i co z tego wynikło - tego nie podejmuję się ani streszczać, ani wyjaśniać, bo to już wyższa szkoła fiztkowej jazdy bez trzymanki. Te sceny z Lindą, wstrząsaną paroksyzmem wstrętu, oglądającą najpierw ciało tłuściocha z odciętym językiem, a potem nabitą na pal emerytowaną panią sędzią... są obrzydliwe, owszem, ale jednocześnie po mistrzowsku skreślone. I czuję w nich rękę fachowca.

Po trzecie wreszcie: tuzinkowe i ograne wątki (odcięta od świata wyspa, prześladowana przez psychopatę kobieta, gwałcone przez innego psychopatę nastolatki) są, owszem, ale jest tu parę fabularnych nici, które są nowe i zaskakujące, a nawet w jednym momencie przełamujące ustalone fiztkowszczyzną ramy. Zaskoczył mnie, skurczybyk, naprawdę!  Nie wspominam już nawet o tym, że sceny zmieniają się tu jak w kalejdoskopie, autor zaś gimnastykuje się, żeby nas za mało nie huśtało, kombinuje, jak zaskoczyć, jak odwrócić kota ogonem, jak zapędzić bohatera w kozi róg, a potem rzeźbi, żeby to jakoś odkręcić, i to w miarę tak, by się nie narazić na dyskwalifilację. I te jego ekwilibrystyki, niektóre przewidywalne, inne graniczące z geniuszem, jednak mnie rozerwały, nie powiem. 

Po czwarte: on (w sensie autor) też lubi szydzić. Przednie okazały się sceny dotyczące popularnych telewizyjnych castingów, znakomite było ścieranie się dwóch postaci: naszego patologa i synalka senatora, wożącego sobie zadek porsche cayenne - postaci całkowicie niekompatybilnej z przedstawicielem tak zwanego normalnego społeczeństwa. Świetna była postać szpitalnego ciecia, zniemczonego Turka Endera. Tak, za tym stoi zdolność wnikliwej obserwacji i cięte pióro. W dodatku usłyszałam tu coś w rodzaju krytyki panującego systemu prawnego - może nie gromiący tubalny głos etatowego moralizatora (w tym inni są znacznie lepsi), ale donośne piśnięcie.

Po piąte: to drobiazg, ale spodobało mi się mrugnięcie oka do czytelnika. Widzicie ten numer telefonu na okładce? Poprzedzają go słowa Keiner kann uns trennen (nikt nas nie rozłączy). Zadzwońcie pod ten numer (nie zapominając o wybraniu kierunkowego na Niemcy). Połączycie się z automatyczną sekretarką Lindy, a z zapisanych na niej wiadomości domyślicie się paru epizodów z jej burzliwego związku z prześladującym ją psychopatą... 

Dwa wypełnione szaloną jazdą dni kosztowała mnie tak książka, poza tym gęsią skórkę, wytrzeszcz oczu, poobgryzane paznokcie, zaniedbane dzieci... Nie polecam jej nikomu o delikatnych nerwach, nie polecam osobom tak zwanym "obrzydliwym", nie polecam tym, którzy nie lubią tego typu thrillerów. Polecam zaś tym, którzy lubią makabrę, zadyszkę podczas lektury, i w ogóle ten typ thrillerów... W ramach gatunku "Odcięcie" to niedościgniony wzór. A teraz zastanawiajcie się, co i komu zostało odcięte... 

Moja ocena: 4+/5

Książkę przeczytałam w ramach wyzwania trójka pik Sardegny jako pozycję w kategorii sąsiad zza miedzy.