• Recenzje

    Nie boję się skrytykować beznadziejnej książki, chwalę dobrze napisane. Jestem subiektywny, nie piszę pod publikę.

  • Felietony

    Relacje z wydarzeń, porady dla początkujących i moje własne przemyślenia na temat blogosfery.

  • Gry

    Gry planszowe i karciane traktuję tak samo jak książki. To świetna alternatywa na nudne wieczory, czy spotkania z przyjaciółmi.

  • Sztuka

    Sztuka ciągle pojawia się w moim życiu pod różnymi postaciami. Chcę ją pokazać Wam w subiektywnym świetle, jednocześnie obnażając najdziwniejsze pomysły na dzieło sztuki.

30 sie 2015

0

Przepraszam, czy zechciałaby Pani porozmawiać o zombie?


"Noc żywych trupów" z 1968 roku dał początek zombie i ich kreacji, takiej jaką znamy do dzisiaj. Trupy, których jedynym instynktem jest zabijanie. Do tej pory, niejednokrotnie mieliśmy okazję oglądać różne wersje powstania umarlaków. W ostatnich latach nastąpił prawdziwy bum na ich historię - jednak schemat zawsze był ten sam - ludzkość musi stawić czoło nowemu zagrożeniu, zombiakom, które za wszelką cenę chcą zabić każdą, żywą istotę na Ziemi. Brzmi może i banalnie, ale czy to książki czy filmy lub seriale oparte na tym schemacie zawsze stawały się światowymi hitami. A gdyby tak przedstawić zombie w zupełnie innym świetle? Gdyby zastanowić się nad ich istotą, osobowością? Czy to w ogóle ma sens? Zapraszam Was na recenzję książki Øysteina Stene "Wyspa zombie"  Labofnia to wyspa gdzieś pośrodku Oceanu Atlantyckiego. Ukryta przed światem, tak naprawdę, cała ludzkość nie zdaje sobie sprawy z jej istnienia. Na wyspie, która okazuje się być tytułowym miejscem całej fabularnej akcji mieszkają dość specyficzni ludzie - ich temperatura jest kilka stopni od tej normalnej, ich ruchy nie są do końca skoordynowane, a ich puls jest prawie że nie wyczuwalny. Tak moi Drodzy, autor postanowił zasiedlić Labofnię trupami. W dodatku tymi żyjącymi, które w naszym mniemaniu powinny być krwiożerczymi bestiami, próbującymi wybić do nogi cały gatunek ludzki. I to właśnie na tą wyspę trafia nasz główny bohater - Johannes van der Linden. W dodatku gość nie wie co tutaj robi, jak się dostał na wyspę, ani co go tutaj czeka. Czekacie na jazdę bez trzymanki?    Okropnie się zawiedziecie. "Wyspa zombie" to książka inna niż wszystkie, to niezaprzeczalny fakt, ale po kolei. W pierwszej kolejności chciałbym skupić się na kreacji poszczególnych bohaterów. A raczej, tylko i wyłącznie pierwszoplanowej postaci. Niestety. Stene skupił się na swojej jedynej postaci i to właśnie jej opisy możemy czytać na początkowych stronach powieści - jego kreacja i sposób przedstawienia stoją na niezłym poziomie i tak naprawdę nie mam się do czego przyczepić. Niestety, reszta bohaterów, których i tak jest niewiele została potraktowana po macoszemu - ich sylwetki gdzieś przewijają się w tle całej akcji, a ich udział w fabule jest doprawdy znikomy. Szkoda, bo autor zamiast pójść jeszcze dalej, skupił się na kilku innych aspektach.   Specyficzny styl autora frustrował mnie od samego początku. Owszem, umiałem się przyzwyczaić, ale wierzcie mi, była to droga przez mękę. Wystarczy przeczytać kilka stron i uświadomić sobie, że będzie ciężko. Gdybym miał mówić szczerze - nie sięgnąłbym po drugą powieść Stene'a. Narracja pierwszoplanowa wskazuje na subiektywny opis rzeczywistości i tak właśnie jest w istocie. Labofnię i jej mieszkańców poznajemy z perspektywy Johannesa, który swoimi przemyśleniami potrafi dopiec czytelnikowi. Rozdziały nie są ponumerowane, każdy z nich dzieli się na część historyczną, pisaną kursywą i tą właściwą, czyli przygody głównego bohatera.    To co najbardziej mnie wkurzyło w "Wyspie zombie" to dziwaczne, typowo amerykańskie, pozbawione sensu insynuacje pisarza, który by zadbać o rozgłos swojej powieści postanowił wplątać w jej historię sylwetki postaci historycznych. I tak, różnego typu koneksje z Labofnią ukrywali prezydenci Stanów Zjednoczonych, a także premier Winston Churchill. Co więcej, autor sugeruje, że zombie brały czynny udział w operacjach wojskowych II Wojny Światowej, w tym organizowanych przez.. Armię Krajową. Lekka przesada? W moim mniemaniu to srogie przekroczenie niewidzialnej granicy.   O czym jest ta książka? Zombie, w same sobie powinny gwarantować pędzącą jazdę bez trzymanki, która wciska w fotel każdego czytelnika. Norweski autor postawił na coś zupełnie innego i właśnie w tym tkwi wyjątkowość "Wyspy zombie", o której wspomniałem wcześniej. Stene nie pokazuje nam zombie jako krwiożerczych istot, zdolnych zabić wszystko dookoła. Zombie to trupy, które szukają swojego miejsca na ziemi, zazdroszczą ludziom ich .. ludzkości. Ludzka egzystencja jest dla nich nieosiągalna, nie potrafią czuć, kochać, płakać, nienawidzić. Uczucia są im obce, za co przeklinają swój los. Ich "życie" sprowadza się do chodzenia po wyspie, wydawaniu dziwnych dźwięków i zjedzeniu czegoś raz na jakiś czas. Jaki w tym sens? Po co zombie w ogóle istnieje? Takie pytania, o filozoficzną naturę naszych zmarłych żywych trupów (?!) zadaje autor i mówię tutaj zupełnie serio.   Stene idzie jeszcze dalej i próbuje uświadomić swojego czytelnika, że zombie są strasznie samotni. Ich człowieczeństwo dawno się wypaliło, nie potrafią rozmawiać, nie mogą czuć, nie mogą praktycznie nic. Po co więc są? Mają swoją małą wyspę, na której prowadzą jakieś "życie", ale co więcej? Zombie mają świadomość, że ludzie, z krwi i kości, ci żyjący, żyją i to w pełny sposób, a one nie. Tego nie doświadczą już nigdy i wolałyby umrzeć. Zaraz, pogubiłem się już..    Na koniec najlepsze. Autor stawia kolejny krok. W historycznych częściach każdego z rozdziału opisuje stosunki trzech światowych mocarstw wobec Labofni. Co z nią zrobić? Kontrolować? Zostawić w spokoju? Pada nawet pytanie czy obwieścić światu, że gdzieś na Atlantyku istnieje wyspa zamieszkała przez zombie? Czy nadać jej autonomię? (!) Pozwolić żyć zombie między ludźmi? Czy powstrzymają one swoje krwiożercze zapędy? Powiedzcie mi jedno. Czy taka książka w ogóle ma sens? Zadawanie takich pytać o coś, co faktycznie nie istnieje? Zombie to nie rzeczywistość, nie mamy z nimi do czynienia na co dzień, nie widujemy ich zza okna. Skąd więc taka książka i pytania o naturę zombie?    Widzę, mgliście, ale widzę zamiar autora, pokazać zombie z innej perspektywy, nakierować czytelników na inny tor myślenia. Myślę, że pomysł Stene'a szybko umrze i spłynie do ścieków wraz z krwią człowieka zarżniętego przez umarlaka. Taka wersja żywego trupa już przyległa do naszego społeczeństwa, każdy kto usłyszy zombie, wie że mówi się o bestii, truposzu, którego jedynym celem jest zabijanie. Próby pokazania jego natury, uświadomienia społeczeństwa o jego problemach jest kompletnie pozbawione sensu. Ja mogę zadać pytanie czy takie książki jak "Wyspa zombie" są potrzebne? Czy warto takie kupować? Owszem, to inna perspektywa i zapewne fani tego gatunku sięgną po tę książkę, ale czy coś z niej wyniosą? Mogę się założyć, że po odłożeniu "Wyspy zombie" na półkę włączą sobie film George'a Romera lub kolejny odcinek "The Walking Dead" i powrócą do formy trupów, która prezentowana jest przeszło 40 lat."Noc żywych trupów" z 1968 roku dał początek zombie i ich kreacji, takiej jaką znamy do dzisiaj. Trupy, których jedynym instynktem jest zabijanie. Do tej pory, niejednokrotnie mieliśmy okazję oglądać różne wersje powstania umarlaków. W ostatnich latach nastąpił prawdziwy bum na ich historię - jednak schemat zawsze był ten sam - ludzkość musi stawić czoło nowemu zagrożeniu, zombiakom, które za wszelką cenę chcą zabić każdą, żywą istotę na Ziemi. Brzmi może i banalnie, ale czy to książki czy filmy lub seriale oparte na tym schemacie zawsze stawały się światowymi hitami. A gdyby tak przedstawić zombie w zupełnie innym świetle? Gdyby zastanowić się nad ich istotą, osobowością? Czy to w ogóle ma sens? Zapraszam Was na recenzję książki Øysteina Stene "Wyspa zombie"

19 gru 2014

0

Endgame. Miało być epicko, a wyszło jak zawsze. Czy wszystkie młodzieżówki to gnioty?



Gdzieś na Ziemi jest ukryte 3 miliony zielonych. Wystarczy przeczytać książkę, poszukać w nich zagadek, wskazówek, rozwiązać je i jeśli dobrze pokombinowaliśmy, to powinniśmy zgarnąć główną nagrodę. Marzenia ściętej głowy. Autorzy książki Endgame postawili sobie za punkt honoru, by napisać tak swoją powieść, by nikt nie wiedział o co chodzi, a pieniądze leżały sobie bezpiecznie gdzieś na świecie. Zamysł marketingowy genialny i to tylko dowodzi, że w dzisiejszych czasach możesz sprzedać niemal wszystko, ale tylko wtedy gdy do gry wejdą pieniądze. Dużo pieniędzy. Tak też i było z książką Freya - akcja promocyjna na cały świat, równoczesna premiera w wielu państwach, tragiczne wymogi druku no i oczywiście główna nagroda. Brzmi wspaniale, prawda? Nie dajcie się zwieźć Endgame to książką słaba. Do bólu.   Wypada zacząć od fabuły, która.. po prostu jest. Nie jest nowym pomysłem, niczym się nie wyróżnia, nie wprowadza jakichś innowacji do tego typu książek. Jak na amerykańską młodzieżówkę przystało zaczyna się iście hardcorowo i na Ziemię spada 12 meteorytów. Na całym globie wybuch panika, domysłów i nowych teorii spiskowych nie ma końca. Dla dwunastu śmiałków to znak, że zaczyna się coś, na co czekali całe swoje życie. Endgame. Tajemnicze słowo, którego znaczenia czytelnik może się jedynie domyślać. Z lakonicznych wypowiedzi Graczy wynika, że (jak to zwykle bywa) jest to gra, w której może być jeden zwycięzca (szok!), który ocali swój ród i rozpocznie nową cywilizację. Taaa.  No cóż. Bohaterowie, a raczej Gracze, których przeznaczeniem jest udział w Endgame są z pozoru zwykłymi nastolatkami. Umiejscowienie ich w zwykłych społecznościach, czy to mniejszych czy większych jest kompletnie pozbawione sensu, bo sami Gracze wydają się niezwyciężonymi Herculesami, którzy mogą wszystko. Może to tak nie boli, jednak autorzy nadali im tak cechy, który w ogóle nie pasują do ich osobowości. Mamy dziewczynę, której nikt nie widzi, chociaż ma na sobie czerwoną perukę, niebieską spódniczkę; szkolnego prymusa, który tworzy ogień z lodu, walczy z dzikimi i krwiożerczymi bestiami gołymi rękoma; mordercę - idiotę, który mimo wieloletniego, wyczerpującego treningu daje sobie odciąć rękę. Poza tym, wszyscy bohaterowie wydają się niepokonani do tego stopnia, że ich (możliwe) śmierci są .. karykaturalne i pozbawione emocji.  Wszystko to podane jest na tacy wypełnionej naiwnością i płytkością, jaką odznaczają się amerykańscy nastolatkowie, którzy nie wiedzą kiedy wybuchła druga Wojna Światowa, gdzie leży Francja i skąd się wziął Jezus Chrystus. Taka właśnie jest ta książka - pisana specjalne pod naiwną i debilną społeczność odbiorców, którzy przyjmą wszystko co im się poda, byle tylko można było coś wygrać. Nie chcę nikogo urazić, ale sposób pisania i styl prowadzenia powieści jest do bólu przewidywalny - gdy tylko poznamy poszczególnych bohaterów, od razu można powiedzieć co stanie się z każdym z nich.   Wszystko dzieje się nagle i szybko. Jakby autorzy mieli masę pomysłów i postanowili umieścić wszystkie w jednej książce. Niestety ogólne wrażenie wychodzi raczej kiepskie i wątpię by ktokolwiek dał się nabrać na usilne utrzymywanie szybkiego tempa, gdzie tak naprawdę nie dzieje się nic. Mamy wybuchy, strzelaniny, krew i ogólną rąbaninę, ale to wszystko wygląda na tani film klasy C, gdzie autor ma pomysł, ale to budżet za niski, to producentów nie ma. Jestem przekonany, że ktoś na pewno nakręci film na podstawie Endgame, ale do kina na pewno nie pójdę - mam to samo, tylko że na papierze, a na wielkim ekranie nie będzie to wyglądało lepiej.  Osobną kwestią są same zagadki i wskazówki,które mają podobno pomóc nam w odnalezieniu głównej nagrody. Jeśli lubicie szyfry, zagadki logiczne, obrazki, dane liczbowe podane z kilkoma cyframi po przecinku - bierzcie w ciemno. Jest tego tyle, że rozboli Was głowa. Co się tyczy zwykłych Kamilów, jakim jestem ja - omijałem w większości te głupoty i niezrozumiałe rysunki, bo ani to śmieszne, ani interesujące. Wszystko podane jako odgrzewana papka, tyle tylko, że możliwych miejsc, w których poukrywane są poszczególne wskazówki jest ponad 1000 - na całym świecie oczywiście. Dodatkowy problem, że dla zwykłego czytelnika takie zagadki są sporym utrudnieniem w odbiorze tekstu i tylko przeszkadzają. Wątpię by była spora liczba osób, która wie o co tam chodzi i rozumie te głupoty.  I na deser - skład i łamanie tekstu. Masakra. Rozumiem, że to wymóg wydawcy oryginału. że to może, ale nie musi pomóc w rozwiązywaniu zagadek. No, ale brak wcięć akapitowych nie zdzierżę i nie ma się co oszukiwać - niewyjustowany tekst czyta się niezwykle trudno, przez co Endgame nie da się czytać dłużej niż półgodziny. Zwłaszcza, że książka ma blisko 500 stron.  Pomysł może i był dobry. Zamiar autorów również. Swoją drogą niewiele jest takich przedsięwzięć, które łączą literaturę z rozgrywką. Może i są organizowane gry miejskie, w których można coś wygrać, ale 3 miliony dolarów? To nie w kij dmuchał, i każdy z nas sprawiłby sobie niezłe kieszonkowe. Jednak dla ludzi, którzy nałogowo czytają fantastykę to będzie zwykły chwyt marketingowy. Gorzej, Endgame nie prezentuje sobą nic, czego byśmy już nie znali - wszystkie możliwe schematy zostały powielone i pokazane w znany nam wszystkim sposób. Dla mnie była to droga przez mękę i nie polecałbym tej książki nikomu. No chyba, że jesteście gotowi latać po świecie, by wygrać 3 000 000 dolarów. Wtedy bierzcie śmiałoGdzieś na Ziemi jest ukryte 3 miliony zielonych. Wystarczy przeczytać książkę, poszukać w nich zagadek, wskazówek, rozwiązać je i jeśli dobrze pokombinowaliśmy, to powinniśmy zgarnąć główną nagrodę. Marzenia ściętej głowy. Autorzy książki Endgame postawili sobie za punkt honoru, by napisać tak swoją powieść, by nikt nie wiedział o co chodzi, a pieniądze leżały sobie bezpiecznie gdzieś na świecie. Zamysł marketingowy genialny i to tylko dowodzi, że w dzisiejszych czasach możesz sprzedać niemal wszystko, ale tylko wtedy gdy do gry wejdą pieniądze. Dużo pieniędzy. Tak też i było z książką Freya - akcja promocyjna na cały świat, równoczesna premiera w wielu państwach, tragiczne wymogi druku no i oczywiście główna nagroda. Brzmi wspaniale, prawda? Nie dajcie się zwieźć Endgame to książką słaba. Do bólu.

11 paź 2014

0

Janusz Wiśniewski - Ślady. Czyli jak napisać książkę o niczym.


Wiem, że część osób czekała na moje wrażenia po przeczytaniu książki Janusza Wiśniewskiego Ślady. Przyznam szczerze, że autora znałem tylko i wyłącznie z filmu na podstawie jego powieści Samotność w sieci, tak to był mi zupełnie obcy. Na początku chciałbym wyjaśnić Wam, jak doszło do tego, że ja - maniak mocnej książki, fan szeroko pojętej fantastyki i świr na punkcie Śródziemia sięgnął po tę powieść. Powód jest prozaiczny i bardzo prosty. W sumie to są dwa takowe powody. Pierwszy to wygrana w konkursie, jednak to nie był główny impuls, po dotarciu Śladów do mego domu powędrowały one prosto na półkę. Za ich lekturę wzięła się moja siostra, która UWAGA zaczęła czytać książki, ba! jak dotąd nigdy tego nie robiła, a tu nagle bum! i po wyjeździe na studia wzięła się za coś lepszego niż siedzenie przed kompem :P Wyszło na to, że ten tomik opowiadań bardzo przypadł jej do gustu i polecała mi ze szczerego serca. Dziewięćdziesiąt sześć stron, na które składa się owa książka spowodowały, że postanowiłem ją przeczytać.   Ślady to zbiór 16 opowiadań, które w latach 2012-2014 publikowane były na łamach miesięcznika Pani. Niektórym czytelniczkom mogą być one bardzo dobrze znane. Może nawet kupowały ten miesięcznik tylko żeby przeczytać kolejne opowiadanie Wiśniewskiego! Ileż razy robimy tak, gdy w jakiejś gazecie pojawi się tania jak barszcz książka - nawet nie zobaczymy jaki tytuł, autor, o czym ona jest, a czujemy, że musimy ją mieć? Mamy swoich ulubionych autorów, czekamy na ich książki z wielkim zniecierpliwieniem, a za spotkanie czy autograf dalibyśmy się pokroić. Mojego Mistrza już nie spotkam, jednak dziedzictwo jakie po sobie zostawił będzie mi towarzyszyć do końca życia. A wiecie, że za kilka dni w sumie to za dwa tygodnie, odbędzie się spotkanie blogerów na Targach Książki w Krakowie? Jestem bardzo ciekawy tej imprezy, gdyż poznam Was z innej strony niż tylko książkowej, chyba że na mój widok uciekniecie gdzie pieprz rośnie :P Ale tutaj gorąco, październik nas naprawdę rozpieszcza.. Ale o czym ja to?   Wszystkich zniecierpliwionych i skonfundowanych uspokajam. Nie jestem pijany ani na haju, po prostu chciałem Wam przybliżyć moje uczucia jakie towarzyszyły lekturze Śladów. Co chwilę gubiłem wątek, historie przedstawiane przez autora kompletnie do mnie nie trafiały, nie wciągały ani na sekundę. Mimo że książka ma tylko 96 stron, to mogę śmiało powiedzieć, że dawno tak nudnych 96 stron nie czytałem. Do czego zmierzam? Zapewne już wszyscy się domyślają, ale po kolei.  Faktycznie, mamy tutaj 16 opowiadań, bardzo wnikliwych, analizujących ludzką osobowość, jednak skupiają się one bardziej na naszych problemach i sposobach radzenia sobie z nimi. Sytuacje mamy naprawdę prozaiczne lub jak kto woli - powszechne. Zdrady, rozwody, śmierć, rozpacz, smutek, miłość, niepewność. To wszystko co znajdziecie w tej książce, będą z niej wypływać hektolitrami, zmuszając do refleksji i zastanowienia się co robimy ze swoim życiem, czy dostrzegamy absolutnie wszystko co dzieje się wokół nas? Czy jesteśmy świadomi ile ważnych rzeczy lub momentów życiowych nas omija? Nie wiem czy wprowadzanie nas w ponury nastrój to zaleta książki, jednak trzeba przyznać, że nawet największy twardziel na dzielni coś w tym swoim mięśniu poczuje.  Wiśniewski umiejscawia swoje opowiadania gdzieś. Gdzieś to nieokreślone miejsce, no dobra, kilka razy mamy wzmiankę o niemieckich miejscowościach, jednak tak naprawdę jego, wszystkie opowiadania można umiejscowić w nudnej kawiarni, gdzie rozżalona kobieta spisuje historię swojego życia na cienkiej serwetce. Wiecie o czym mówię? Tutaj nie liczy się czas ani miejsce, a uczucia i myśli. Nie lubię. Zazwyczaj utożsamiam bohaterów z ich poczynaniami, myślami - przecież środowisko wymusza na nas pewne zachowania, ingeruje w naszą osobowość, nieczęsto zmieniając nas do tego stopnia, że nie poznajemy samych siebie. To właśnie otoczenie w jakim się poruszamy jest czynnikiem, które jest niezwykle mocno eksploatowane przez autorów różnorakich książek, by pokazać nam, że bohaterowie literaccy to tacy sami ludzie jak my. A tutaj? Kompletnie się nie utożsamiałem z bohaterami, bo byli dla mnie nudni i nijacy.  Opowiadanie zawarte w książce Ślady nie wzbudzają żadnych emocji, oprócz tej małej chwili refleksji. Czytając, a raczej błądząc wzrokiem po kartkach tomiku nie raz zastanawiałem się o czym ja właśnie czytam, a co gorsza - po co ja to robię? Przecież nic z tego nie wyniosę, moje życie się nie zmieni, nie nauczę się jak zachowuje się morderca, ile metrów ma jard, jak długo trzeba czekać na wyniki sekcji zwłok.  Ślady nie wniosły w moje skromne życie absolutnie nic, bo kompletnie nie przedstawiają żadnych wartości, których mógłbym się doczepić. No dobra, niektórzy mogą powiedzieć, że przecież ukazują bohaterów w prawdziwie ludzkich sytuacjach, pokazują jak radzą sobie z emocjami, jak dużo znaczy dla nich ukochana, druga połówka. Okej! Ale co mi po tym? Często wiele z nas przeżywa o wiele trudniejsze momenty w życiu, cierpi, a czasem, nawet nieświadomie zadaje ból drugiej osobie. Książka Wiśniewskiego nam w tym nie pomoże. Nie wskaże drogi. Niestety spora liczba osób w takich momentach sięga po dołującą i smutną książkę, która zamiast podnieść na duchu, kopie większy dołek. Część z Was może puka się w głowę, czytając te głupoty, jednak pamiętajcie, że opinia ma to do siebie, że jest subiektywna. Nie jestem przeciwnikiem takich książek, wiem, że mają rzeszę fanów, jednak od zawsze towarzyszy im pewna wada, którą nie wszyscy dostrzegają.  Otóż, taką książkę, a raczej opowiadania jakie zawiera tomik Ślady może napisać każdy. Tak, proszę Państwa, to nie jest nic trudnego, zwłaszcza jeśli ma format jednej lub dwóch stron A4. Nie uwłaczam twórczości autora, skąd! Ja tylko kieruję Wasze myśli na inne tory. Usiądź kiedyś przed komputerem gdy masz doła, jesteś zły/zła, masz kiepski humor. Włącz depresyjną muzykę, lub siedź w ciszy, jak wolisz. Zacznij pisać, o tym co Cię gnębi, co czujesz. Gdy skończyć, przeczytaj to co napisałeś/aś. Całkiem niezłe, prawda? Miałem tak samo, tylko w odwrotną stronę - zasiadałem przy klawiaturze w chwilach wielkiego poruszenia i rozemocjonowania, chwil miłości i ekscytacji. Wychodziły mi całkiem niezłe teksty, które naprawdę poruszały serce Lubej. Nie chwalę się, tylko gdy czytam lub słyszę o sukcesie polskiego autora, który napisał książkę o uczuciach i zbija za to niezłą kasę, to mam ochotę na chwilę dyskusji z zatwardziałymi fanami autora, o tematyce tego dzieła. Dlatego moi Drodzy nie czytam takich książek, a po lekturze Śladów na pewno już do nich nie wrócę.  Choćbyście mnie ogniem przypalali i inkwizycją straszyli. Nie dam się! Książki o niczym, lub prawie o niczym nie są dla mnie, bo ich nie rozumiem. Potraktujcie ten tekst, jako tekst kompletnego amatora w tej dziedzinie, który się nie zna i próbuje o tym pisać. Bo ja naprawdę się na tym nie znam. Wiecie co czytam, co lubię i czego szukam w powieściach, zdajecie sobie sprawę już po kilku zdaniach recenzji jaka ona będzie, czy krytyczna czy wręcz przeciwna. Mam taki zwyczaj, że na końcu każdej opinii staram się przytoczyć pewną grupę odbiorców, którzy będą daną pozycją niezwykle usatysfakcjonowani. Co mogę tutaj powiedzieć? Jeśli chcesz poczytać o zdradzie, smutku i niezwykle silnych uczuciach towarzyszących silnym przeżyciom bierz w ciemno! Jeśli jesteś facetem, trzymaj się z daleka, chyba że kręci Cię taka literatura.   Wydawnictwo  Wydawnictwo Literackie  Data wydania  3 lipca 2014  Liczba stron  96  Ocena  3/10
Wiem, że część osób czekała na moje wrażenia po przeczytaniu książki Janusza Wiśniewskiego Ślady. Przyznam szczerze, że autora znałem tylko i wyłącznie z filmu na podstawie jego powieści Samotność w sieci, tak to był mi zupełnie obcy. Na początku chciałbym wyjaśnić Wam, jak doszło do tego, że ja - maniak mocnej książki, fan szeroko pojętej fantastyki i świr na punkcie Śródziemia sięgnął po tę powieść. Powód jest prozaiczny i bardzo prosty. W sumie to są dwa takowe powody. Pierwszy to wygrana w konkursie, jednak to nie był główny impuls, po dotarciu Śladów do mego domu powędrowały one prosto na półkę. Za ich lekturę wzięła się moja siostra, która UWAGA zaczęła czytać książki, ba! jak dotąd nigdy tego nie robiła, a tu nagle bum! i po wyjeździe na studia wzięła się za coś lepszego niż siedzenie przed kompem :P Wyszło na to, że ten tomik opowiadań bardzo przypadł jej do gustu i polecała mi ze szczerego serca. Dziewięćdziesiąt sześć stron, na które składa się owa książka spowodowały, że postanowiłem ją przeczytać.