Walka o władzę, brutalność świata przedstawionego, bezwzględny główny bohater, który nie cofnie się przed niczym by osiągnąć swój cel. Świat wielkich korporacji, ogromnych pieniędzy i firm, które toczą nieustanny bój o światowe rynki. Zainteresowani? Zapraszam na recenzję książki Olgierda Świerzewskiego "Master".
27 maj 2016
0
Korpowojna, czyli "Master" Olgierda Świerzewskiego
By Kamil / Posted on 08:22 / 6/10, Olgierd Świerzewski
25 lut 2016
0
Upadek Ludzkości
Od najwcześniejszych czasów wampiry są źródłem przeróżnych podań, wierzeń, legend. Są również niekończącą się inspiracją dla pisarzy, reżyserów i scenarzystów. Ich rola w kulturze jest niepodważalna, ale pozostaje pytanie czy da się zrobić z nimi coś czego jeszcze nikt nie zrobił? Przecież to powinien być temat totalnie oklepany! Obecnie zalewa nas fala wymuskanych, metroseksualnych krwiożerców, którzy znajdują sobie jakieś napompowane laski, które z kolei marzą o rycerzu na białym koniu. Aura tajemniczości, mroku i strachu gdzieś ucieka, będąc zastąpioną przez kicz i tandetę. Nie mogę tego znieść i każdą następną taką superprodukcję czy "oryginalny" serial mieszam z błotem. Przyznam szczerze, że obawiałem się książki Hogana i del Toro - "Upadek" to druga część horroru, który dał się poznać jako "Wirus".
7 sty 2016
0
Powojenna Polska oczami debiutanta
By Kamil / Posted on 14:24 / 6/10, Grzegorz Majewski
Okres II Wojny Światowej to czas wielkiego strachu, ogromnych zniszczeń i wyniszczenia ludzkości. Jednak zastanawialiście się kiedyś co działo się kilka dni po podpisaniu światowego rozejmu? Jak wtedy radzili sobie ludzie? Jak przystosowali się do nowej rzeczywistości? Grzegorz Majewski, wnuk Żelisława Majewskiego, partyzanta Armii Krajowej, postanowił przybliżyć nam, swoim czytelnikom tamten okres. Zapraszam na recenzję książki "Piekło odzyskane".
29 paź 2015
0
Rycerz sowy, zakończenie Trylogii Sowiego Maga
Pamiętacie może moje dwie recenzje książek Ursuli K. Le Guin o pewnym młodym czarodzieju Gedzie, który poszukuje własnego ja i
odkrywa w sobie pokłady magii, które pozwalają mu na niebywałe czyny?
Wiecie dlaczego akurat te książki okazały się prawdziwymi bestsellerami,
a miliony młodych ludzi na całym świecie pożerało je w całości? Mówiły o
dojrzewaniu, o psychologicznym aspekcie małego chłopaka, który musi
stawić czoła przeciwnościom losu, który mimo swojego młodego wieku jest
brutalnie wprowadzany w świat dorosłych i musi sobie z tym poradzić. Le
Guin niesamowicie opisywała wszystkie procesy i rozterki moralne młodego
Geda, jego dojrzewanie, zmianę charakteru i osobowości. Mercedes Lackey
i Larry Dixon napisali trylogię o sowim magu, który, podobnie jak Ged,
musi odkryć w sobie swoje przeznaczenie, ale i trochę mu pomóc, tak by
jego postać zapisała się na kartach historii jako ta legendarna.
Dlaczego Dariana porównuję do Geda? Bo są niezwykle podobni, przy czym
ten pierwszy o wiele mniej dojrzały i o wiele bardziej płaczliwy.
17 wrz 2015
0
W 966 roku Mieszko I przyjął chrzest. Za rok będziemy obchodzić 1050 rocznicę tego wydarzenia.Tym gestem zmienił oblicze swojego Państwa na zawsze. Państwa, które w swoich korzeniach miało głęboką wiarę w pradawnych bogów i bóstwa. Ich kult był wysoko rozwinięty, a wszystkie wizyty dziwacznych biskupów czy misjonarzy kończył się kompletnym fiaskiem. Dlaczego niby teraz miałoby być inaczej? Czy chrzest cokolwiek zmieni? Siedemset lat później Rzeczpospolita nazywana zostaje "przedmurzem chrześcijaństwa", skutecznie broniąc całą Europę przed najazdem Turków i ich religii. Co zmieniło się przez ten czas? Czy pradawni bogowie umarli? Tym wstępem zapraszam na recenzję książki Tomasza Duszyńskiego "Droga do Nawi"
Przepraszam, którędy do Nawi?
By Kamil / Posted on 19:13 / 6/10, Tomasz Duszyński

23 sie 2015
0
Całkiem zwyczajnie. Jada drogie obiady w drogich restauracjach, kupuje nowe posiadłości, decyduje czy kupić nowe akcje na giełdzie, musi stanąć przed ważnym wyborem - kupić nowy model Bentleya czy Rolls-Royce'a. Dla nas, typowych ludzi, którzy pracują po 8-10 godzin dziennie i chcą prowadzić jako takie, normalne życie, taka sytuacja wydaje się być zupełnie absurdalna. Jasne, że chciałbym być na miejscu takiego miliardera! Kto by nie chciał? Nie bądźmy hipokrytami. Trzeba się tylko zastanowić nad jednym. Czy życie bogatych rodzin faktycznie jest tak usłane różami, jak mogłoby się nam wydawać? Czy faktycznie chcielibyśmy być na ich miejscu? Na te i inne pytania stara się odpowiedzieć Kevin Kwan w swojej książce "Bajecznie bogaci Azjaci"
Jak żyje typowy miliarder w Azji?
By Kamil / Posted on 11:24 / 6/10, Kevin Kwan

16 sie 2015
0
Po raz kolejny sięgnąłem po kryminał w stylu retro. Dlaczego? Powód jest bardzo prosty - akcja książki nie dość, że ma miejsce w granicach naszego pięknego kraju to, na dodatek, jej czas historyczny to lata II Wojny Światowej, która w moim mniemaniu trwale zmieniła obraz całego świata. Te dwa elementy powieści "Furia rodzi się w Sławie" spowodowały, że zgodziłem się przeczytać tę książkę i napisać jej recenzję - moje gusta literackie zostały skutecznie połechtane, dzięki czemu nastawiałem się na niesamowitą przygodę z historycznym wątkiem w tle. Jak Krzysztof Koziołek poradził sobie z narzuconym przez siebie zadaniem?
Co mąka może powiedzieć o zabójcy?
By Kamil / Posted on 19:17 / 6/10, Krzysztof Koziołek

29 cze 2015
0
Leży przede mną książka potężna. Ponad 800 stron zapisanych gęstym drukiem, pokazując tym samym, że kryminał może mieć aż taką objętość. Zaraz.. kryminał? Czy "Okuralnik" Bondy to faktycznie kryminał? To kwestia sporna, o której powiem za chwilę. Siadając przed komputerem, zabierając się za pisanie recenzji, miałem świadomość, że to będzie najtrudniejszy i ciężki do napisania tekst. Dlaczego? O tym przeczytacie poniżej, zapraszam na recenzję "Okularnika"!
"Okularnik" Katarzyny Bondy
By Kamil / Posted on 16:44 / 6/10, Katarzyna Bonda

3 maj 2015
0
Cienka granica między geniuszem, a szaleńcem
Z czym kojarzą się Wam Chiny? Duży kraj gdzieś w Azji, masa ludzi, Made in China? Myślenie stereotypowe, owszem, ale tak naprawdę Europejczycy niewiele wiedzą o życiu codziennym mieszkańców dalekiej Azji. Wydano mnóstwo książek o Chinach, podróżnicy wielokrotnie organizowali spotkania, opowiadali o ich spotkaniu z inną kulturą, jak musieli sobie radzić - niejednokrotnie opowiadają o tym z niezwykłą pasją, z takich spotkań czy tekstów można wiele się dowiedzieć, serio, ale jestem człowiekiem jakim jestem i tak naprawdę moje poznanie czegokolwiek polega na doświadczeniu. Gdybym chciał przekonać się na własnej skórze jak wygląda życie w Chinach, czy gdziekolwiek indziej, musiałbym tam polecieć i się o tym przekonać. A jak to jest z literaturą rodem z Azji? Chińczycy przecież wynaleźli papier, a jednak nie często słyszymy o światowym sukcesie chińskiego pisarza, który podbija świat swoją powieścią. To temat na osobny post, z resztą bardzo ciekawy, jednak nie o tym dzisiaj chciałbym z Wami porozmawiać.
8 kwi 2015
0
Exitus letalis. Śmierć. Według słownika to stan charakteryzujący się ustaniem oznak życia, spowodowany nieodwracalnym zachwianiem równowagi funkcjonalnej i załamaniem wewnętrznej organizacji ustroju. Jednych przeraża innych fascynuje. Ludzkość od lat zadaje sobie pytanie co jest po śmierci, co dzieje się z duszą, jak wygląda przejście do innego świata. Każdy człowiek ma lepiej lub gorzej wykształcony instynkt przetrwania, który niejako nakazuje mu przeżycie bez względu na koszta. Właśnie w takiej sytuacji stawia swoje ofiary m.j arlidge, Anglik, który napisał Ene, Due, Śmierć - thriller, który ponoć jest mroczniejszy niż te napisane przez norweskiego króla, czyli Jo Nesbo. Jak wypadł literacki debiut Arlidge'a? Zapraszam do lektury recenzji.
Chcesz żyć?
By Kamil / Posted on 19:46 / 6/10, m.j.arlidge

17 mar 2015
0
Wszyscy wiemy kim byli i co napisali tacy autorzy jak Lovecraft, Poe, King czy niezbyt lubiany przez mnie Koontz. Mistrzowie gatunku, siewcy grozy, mrocznego klimatu, poczucia zagrożenia. Zdobyli miliony fanów na całym świecie swoimi tekstami. Często niedoceniani za życia, jak było w przypadku dwóch pierwszych panów, zyskali niezwykłą popularność po śmierci. Przyznam się szczerze, że nie czytałem zbyt wiele utworów Poe'go czy Lovecrafta - nie kusiła mnie ich proza, nie miałem z nią styczności, dopiero przed kilkoma tygodniami coś drgnęło i o to, czytam w dość nieregularnych odstępach czasu zbiór opowieści H.P. Można by uznać, że w tematyce horroru powstało tyle powieści, że temat jest kompletnie wyczerpany, tak by napisać coś świeżego i niepowtarzalnego. Niezwykle trudnego zadania podjął się Stefan Darda, uchodzący za czołowego pisarza polskiej powieści grozy. Dzięki wydawnictwu Videograf mogłem, w końcu, przekonać się na własnej skórze czy jest się czego bać.
Stefan Darda i jego Słoneczna Dolina
By Kamil / Posted on 20:07 / 6/10, Stefan Darda

15 mar 2015
0
Simon Beckett po raz drugi
By Kamil / Posted on 19:36 / 6/10, Simon Beckett
Kto nie lubi czytać kryminałów? Znajdą się tacy? Szczerze wątpię. Chyba każdy lubi rozwiązywać skomplikowane zagadki i wczuć się w rolę literackiego detektywa. Dreszczyk emocji, skok adrenaliny, gęsia skórka - mimowolnie nam się to podoba i po odłożeniu jednej, początkowo nierozwiązywalnej historii zabójstwa/kradzieży mamy ochotę na więcej. Śmierć nas fascynuje i każdy z nas chciałbym choć raz w życiu wejść w rolę detektywa badającego poważną i trudną do rozwiązania sprawę. Simon Beckett stał się rozpoznawalnym nazwiskiem po głośnej Chemii śmierci, w której pierwsze skrzypce nie grali poszczególni bohaterowie, ale ich mała miejscowość, która kreowała ich charaktery i reakcje na poszczególne wydarzenia. Powróciłem do prozy Becketta po stosunkowo niedługim czasie. Czy jest równie dobrze? Zapraszam Was do lektury recenzji Szeptów zmarłych.
21 lut 2015
0
Czy zdarzyło się Wam kiedyś rozmyślać jak to będzie za, powiedzmy, 50 lat? Wybaczcie to pytanie retoryczne, jednak jest ono niezbędne podczas czytania tej recenzji. Trzydzieści lat temu duża część ludzi nie wiedziała co to komputer, a o komórkach nawet nie mogli marzyć. Technika daje nieograniczone możliwości, zwłaszcza widać to przy różnych porównywaniach superkomputerów sprzed lat, a tych dzisiejszych, których moc zwykłemu człowieku nie mieści się w głowie. Technika jako taka i jej szybki postęp była wielokrotnie eksploatowana w powieściach i filmach z gatunku science-fiction. No właśnie, pojęcie fiction staje się ciut innym pojęciem niż kiedyś. Teraz ta fikcja za parę lat może stać się kompletną rzeczywistością – w następnym dziesięcioleciu będziemy całkowicie zależni od urządzeń teleinformatycznych.
Przyszłość. Jaka jest? Jaka będzie?
By Kamil / Posted on 10:27 / 6/10, David Edelman

8 lut 2015
0
Pamiętacie może moje dwie recenzje książek Ursuli K. Le Guin o pewnym młodym czarodzieju Gedzie, który poszukuje własnego ja i odkrywa w sobie pokłady magii, które pozwalają mu na niebywałe czyny? Wiecie dlaczego akurat te książki okazały się prawdziwymi bestsellerami, a miliony młodych ludzi na całym świecie pożerało je w całości? Mówiły o dojrzewaniu, o psychologicznym aspekcie małego chłopaka, który musi stawić czoła przeciwnościom losu, który mimo swojego młodego wieku jest brutalnie wprowadzany w świat dorosłych i musi sobie z tym poradzić. Le Guin niesamowicie opisywała wszystkie procesy i rozterki moralne młodego Geda, jego dojrzewanie, zmianę charakteru i osobowości. Mercedes Lackey i Larry Dixon napisali trylogię o sowim magu, który, podobnie jak Ged, musi odkryć w sobie swoje przeznaczenie, ale i trochę mu pomóc, tak by jego postać zapisała się na kartach historii jako ta legendarna. Dlaczego Dariana porównuję do Geda? Bo są niezwykle podobni, przy czym ten pierwszy o wiele mniej dojrzały i o wiele bardziej płaczliwy.
Szukasz książki dla nastoletniego faceta? Dobrze trafiłeś!

21 sty 2015
0
W pracy recenzenta jest jeden, poważny minus. W natłoku książek od wydawnictw, które musi przeczytać, kiedy deadline'y zbliżają się nieubłaganie, nie ma on po prostu czasu na książki, które chciałby przeczytać, ale zwyczajnie nie ma czasu. I tak, musi popatrzeć sobie na nie od czasu do czasu i czekać na dogodny moment. Tak było i w moim przypadku, gdy w okołotargowych dniach zakupiłem po promocyjnej cenie pierwszy tom sagi Kate Elliott - Królewskiego Smoka. W końcu jakieś fantasy! pomyślałem i z radością tachałem tomiszcze do domu, byleby je tylko zacząć czytać. Wiecie jak to się skończyło? Pewnie, ze wiecie. Książka leżała na półce i zbierała kurz aż do połowy stycznia i nic nie mogłem na to poradzić. Jest jeszcze kilka innych pozycji, które stoją i czekają na swoją kolej, jednak ponoworocznym otępieniu i zwolnieniu wszystko ruszyło do przodu i znowu mam masę pozycji do przeczytania. Królewski Smok to nie jest klasyczny przykład literatury fantasy - to połączenie tego stylu z naszą, europejską historią średniowieczną. Szczegóły? Zapraszam do lektury recenzji!
W końcu trochę literatury fantastycznej czyli Kate Elliott i Królewski Smok
By Kamil / Posted on 19:38 / 6/10, Kate Elliott

4 gru 2014
0
Gra o tron to światowy fenomen i nie ma się co z tym stwierdzeniem kłócić. Serial tak wywindował popularność sagi, że sam autor był zaskoczony. Nie ma się co dziwić - przed produkcją HBO niewiele osób czytało dzieło pisarza, wielu recenzentów krytykowało sagę. Myślę, że serial pokazał jak to mogło wyglądać. Pokazał, że fantastyka nie umarła i ma się dobrze. Można z niej zrobić światowy przebój, a czytelnicy i widzowie będą z zapartym tchem śledzić poczynania bohaterów. Co tam, że za dużo seksu, co tam, że pewne wątki są po prostu pomijane, inne niepotrzebnie wyeksponowane. Gra o tron toczy się dalej, a niektórzy podejmują tą niebezpieczną grę tylko dla zabawy. Osobiście miałem to szczęście, że serial niczego nie spojlerował, bo z góry wiedziałem, jak dany bohater się zachowa i co go spotka. W kwietniu przyszłego roku pojawi się nowy sezon, który będzie zawierał sceny z ostatnich wydanych książek Gry - Taniec ze smokami. Wziąłem sobie za punkt honoru by przeczytać obie części i po kilku miesiącach mogę powiedzieć, że w końcu mi się udało! Żadne spojlery mi nie straszne!
G. R. R. Martin - Taniec ze smokami część II. Wreszcie!
By Kamil / Posted on 21:25 / 6/10, G. R. R. Martin

22 lis 2014
0
Bum na żywe trupy wciąż trwa i nie zanosi się, by coś zagroziło jego pozycji światowego fenomenu. Najpierw był wysoko oceniany komiks Roberta Kirkmana, później powstał bardzo dobry serial, którego piąty sezon właśnie trwa. Różnić pomiędzy nimi sporo, zarówno w kreacji postaci jak i opisywanych wydarzeniach, jednak fanów to nie zraża, bo obie historie wzajemnie się uzupełniają i dają pełniejszy obraz skali wydarzenia. Z zombiakami jest tak, że albo je polubisz albo nie. Innej opcji nie ma. Jeśli jesteś ich fanem połkniesz wszystko co z nimi związane i będziesz się cieszył, że dostałeś coś nowego, jakąś nową opowieść i nie będzie dla Ciebie ważne kto to napisał - żywe trupy zapewniają niezłą zabawę. Osobiście lubię te stwory i historie z nimi związane, jednak prawdziwych emocji dostarczają gry z ich udziałem - tam to dopiero można się przestraszyć! Wydawnictwo SQN ponad dwa tygodnie wydało drugą część Upadku Gubernatora, niejako kończąc pewien rozdział w tej powieści. Zapraszam na recenzję!
Lubisz zombie? To książka dla Ciebie!

Subskrybuj:
Posty (Atom)