Pokazywanie postów oznaczonych etykietą fantasy/science-fiction/fantastyka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą fantasy/science-fiction/fantastyka. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 19 lipca 2015

Próba żelaza - Holly Black, Cassandra Clare


Nie chcę być kimś, kto po trupach dąży do celu. Chcę robić to, co właściwe.''

Ogień chce płonąć, woda chce płynąć, powietrze chce się unosić, ziemia chce wiązać, chaos chce pożerać. W moim przypadku wystarczyły te słowa, by chcieć przeczytać Próbę żelaza. Po ich przeczytaniu stwierdziłam, że ta powieść może okazać się naprawdę super. I taka też jest. Opowiada ciekawą historię, wciąga i uczy - czego chcieć więcej? (Kolejnego tomu!)

Wszystkie dzieci chcą przejść Próbę Żelaza - egzamin, który umożliwia dostanie się do szkoły magii, Magisterium. Wyjątkiem jest jednak Callum Hunt, który pragnie za wszelką cenę go oblać. Od dziecka ojciec uczył go, żeby trzymał się od magii z daleka. Jednak pomimo wszelkich prób chłopiec zdaje egzamin i zostaje zmuszony do przeniesienia się w miejsce, w którym nie chce być. Dlatego próbuje robić wszystko, żeby go stamtąd wyrzucono. Nie jest to jednak takie proste... Podziemia, w których znajduje się Magisterium są mroczne i fascynujące, o czym już niedługo przekona się Callum. Dowie się również jak przeszłość może być związana z przyszłością.

Sięgając po Próbę żelaza nie miałam dużych oczekiwań wobec niej ze względu na opis, w którym jest mowa o bohaterach-dzieciakach. Wiedziałam, że będę musiała przyzwyczaić się do specyficznego (dziecinnego) zachowania postaci i spróbować jak najlepiej ich zrozumieć. Kiedy już to zrobiłam, czytanie tej powieści stało się świetną przygodą. Serio! Najbardziej podobało mi się wprowadzenie do książki żywiołów, a konkretniej jednego - chaosu, który chce pożerać. To właśnie sprawia, że ta pozycja bardzo wyróżnia się na tle innych.

Najciekawszą częścią Próby żelaza jest jej zakończenie. Nigdy nie spodziewałabym się takiego obrotu wydarzeń. Autorki naprawdę fantastycznie zamknęły pierwszy tom cyklu i dzięki temu zachęciły mnie do sięgnięcia po kolejny. Jestem ciekawa co zrobi dalej Callum, dlatego mam nadzieję, że kontynuacja wyjdzie dość szybko. Warto również zwrócić uwagę na samą historię dwunastoletniego chłopca, jego przeszłość i to, kim został po wojnie magów, w której zginął mu ktoś bliski. Black-Clare wprowadziły kilka innych ważnych wątków, dzięki którym nie da się nudzić podczas lektury. Spotkacie na kartach książki Dobro i Zło, Wroga Śmierci, oddanych przyjaciół i mnóstwo intrygujących zdarzeń.

Pomimo moich zachwytów nad książką, ma ona pewne wady. Przede wszystkim świat stworzony przez autorki nie jest do końca dopracowany. Czytając, miałam wrażenie, że wszystko zostało spłycone i naprawdę niewiele dowiadujemy się o tej magicznej rzeczywistości. Są przedstawione lekcje, ale nie mamy szansy poznać ich bliżej, tak samo nauczycieli, którzy trochę zlewają się ze sobą i na pewno nie da się ich określić jako wyrazistych. Próba żelaza może przypominać chwilami HP, ale tak naprawdę zamysł pisarek był zupełnie inny, o czym przekonacie się sięgając po tę pozycję.

Próba żelaza to dość przyjemna książka, która przeznaczona jest trochę dla młodszych czytelników. Jednak nawet i ci starsi będą bawić się przy niej dobrze. Jeśli lubicie klimaty podobne do tych z Harry'ego Pottera, to ta powieść powinna się wam spodobać. Ja już czekam na drugą część, a wy? :)
Ocena 4+/6
Książka otrzymana od wydawnictwa Albatros.

wtorek, 30 grudnia 2014

Grim. Dziedzictwo światła - Gesa Schwartz

„Bo na tym właśnie, panie i panowie, polega prawdziwa wolność człowieka: to wiara w to, że wszystko możliwe. W tymże sensie życzę państwu serdecznie, aby dali się państwo poruszyć czarowi tych artefaktów, nierzadko mających tysiące lat... i kto wie... może pozwolić, aby państwa przemieniły?''

Muszę się do czegoś przyznać. Jestem totalnie zakochana w Grimie. Nie, nie chodzi mi tylko o całą historię, cykl, ale też o bohatera. Rok temu przeczytałam pierwszy tom w dwa dni i nie poszłam wtedy też do szkoły. Historia opowiedziana przez Gesę Schwartz wywarła na mnie ogromne wrażenie i od czasu jej przeczytania, cały czas o niej komuś opowiadałam. Przyszła kolej na część drugą, która mnie trochę... co ja piszę, bardzo wkurzyła, ale nie przestałam przez to być zakochana po uszy w Grimie. Bo przecież w prawdziwym związku są wzloty i upadki, nie? U nas też były, a jakże.

Druga część jest w skrócie o tym, jak przed otwarciem w Luwrze wystawy magicznych artefaktów, Paryżem wstrząsa seria makabrycznych morderstw, a wszystko wskazuje na to, że ich sprawcą jest jakaś Innostota. Gargulec wraz z Mią próbują podążać tropem mordercy, ale szybko okazuje się, że staną w obliczu istot, o których dotąd słyszeli tylko legendy. Ciemni Alfowie, z którymi się zetkną, będą tylko przykrywką, bo za nimi kryje się coś znacznie potężniejszego, co może zmienić cały świat.

Dziedzictwo światła jest świetne, serio. Ponownie można spotkać się z sarkastycznym i wiecznie narzekającym Grimem, którego nie sposób nie lubić i któremu ma się ochotę wiecznie kibicować. Jest też Mia, ludzkie dziecię, która dużo poświęca, jest pomocna, uparta, odważna i wprowadza do książki normalność od tego przesycenia światem fantastycznym. Nie można zapomnieć o cudownym i przeuroczym koboldzie, którego sama obecność powoduje, że kąciki ust wędrują do góry. Mogłabym wymieniać tak bez końca, bo na stronach tej opowieści pojawia się mnóstwo bohaterów - zarówno już tych znanych, ale też dużo nowych i każdy z nich wnosi coś do tej pozycji. 

Największym atutem tej książki jest dla mnie jednak ukazanie przez pisarkę świata przedstawionego. Każde miejsce, które odwiedzili Mia z Grimem i towarzyszami było opisane ze wszystkimi szczegółami, których czytanie w żaden sposób nie nudziło. Gesa Schwartz otwierała przede mną co rusz jakieś nowe drzwi pełne magii, nowych istot i za każdym razem byłam jeszcze bardziej oczarowana niż wcześniej. Zwykłe miejsca stały się miejscami niezwykłymi, pełnymi fantastycznych postaci. W książce zostają przybliżone również różne motywy: przyjaźni, walki dobra ze złem, dążenia do władzy i pomimo, że dla niektórych wydają się już trochę schematyczne i utarte, dla mnie w przypadku Grima takie nie były. Ważne było też podtrzymanie napięcia - książka liczy sobie prawie 700 stron i gdyby nie była ciekawa, miała mało punktów zwrotnych, to miałabym ochotę ją wyrzucić przez okno. I miałam, ale to z innego powodu.
Tym powodem są błędy, błędy i jeszcze raz błędy. Literówki, brak jakiegoś wyrazu w zdaniu, samotna literka, która nie pasuje do żadnego słowa, nieodmienione wyrazy, Grim zamieniony na Gruma, brak myślników w dialogach, miecz stał się meczem, Mia poczuł i w ogóle... Mogę tak wypisać Wam całe dwie kartki. Ale nie będę. Moja złość podczas czytania Dziedzictwa światła tylko czekała na możliwość wypłynięcia na światło dzienne. No bo cholera jasna! Tego się czytać w pewnych momentach nie dało, kiedy co kilka stron, a czasami nawet na jednej zdarzało się takich błędów kilka. Jeszcze byłoby okej, gdybym tego nie wypisywała. Ale chcę oszczędzić innym tego, przez co ja przechodziłam, czytając drugi tom. Miałam wrażenie, że ta książka nie przeszła żadnej korekty, a osoba, która była za to odpowiedzialna, zawaliła na całej linii. W sumie nie to, że miałam wrażenie, tak jest serio. Gdybym zapłaciła za tę książkę 50, zł kazałabym tej osobie ją zjeść. Miałam ochotę nią rzucać. Powstrzymała mnie niesamowita fabuła, cudowni bohaterowie, fantastyczny język i styl autorki. Ale proszę, poprawcie to!

Niezbyt też spodobało mi się powtarzanie pewnych sytuacji. Przez praktycznie całą powieść bohaterom na drodze stają pewne istoty, ich walki się powtarzają, w końcu zlewają w jedno. Z czasem wydaje się, że przebiegają zbyt łatwo, a za chwilę i tak są zmuszeni do ponownego bronienia się. I tak w kółko.

Nie zmienia to jednak faktu, że darzę Grima bezwarunkową miłością. Dziedzictwo światła to opowieść napisana z wielkim rozmachem, która potrafi wciągnąć czytelnika bez reszty i sprawić, by zapomniał o całym otaczającym go świecie. Ja zapomniałam i dałam porwać się specyficznej atmosferze książki i z wielką niecierpliwością będę oczekiwać kolejnego tomu. Tylko błagam, zróbcie coś z tymi literówkami, błędami i innymi strasznymi rzeczami.
Ocena 4+/6
Książka otrzymana od wydawnictwa Jaguar.

sobota, 20 grudnia 2014

Mroczna bohaterka. Jesienna Róża - Abigail Gibbs

Dwór, moje dziecko, jest jak akwarium. Wszyscy przypatrują się dużym i ładnym rybom. Tyle że to bez sensu, bo żadne z nas rybą nie jest. My się po prostu topimy.''

Rok temu przeczytałam pierwszą część z serii Mroczna bohaterka, która wywarła na mnie dość spore wrażenie i nie mogłam doczekać się momentu, w którym sięgnę po jej kontynuację. Jednak kiedy już to zrobiłam, zdałam sobie sprawę, że moja wizja drugiego tomu znacznie odbiega od tej, którą przedstawiła Abigail Gibbs w Jesiennej Róży I nie piszę tego po to, by teraz dać Wam znać, że dzięki temu jest lepiej, fajniej i w ogóle fantastycznie. Otóż jest niestety gorzej. 

Druga część jest przede wszystkim o Jesiennej Róży, piętnastolatce, która nie jest zwykłą uczennicą, a dziewczyną władającą magią Mędrców i dziedziczką tytułu książęcego. W szkole średniej oprócz nauki ma za zadanie chronić uczniów przed wszelkimi niebezpieczeństwami. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ataki zabójczych Extermino, przez których do miasteczka na pomoc dziewczynie przybywa syn króla Mędrców. Do tej pory zostawiona sama sobie Jesienna Róża będzie musiała nauczyć się pracować z kimś jej podobnym oraz odkryć, co łączy ją z Pierwszą Mroczną Bohaterką - Violet. 

Wydaje mi się, że kontynuacja Kolacji z wampirem nie przypadła mi do gustu tak, jak myślałam, że przypadnie, ze względu na zmianę głównej postaci. Chciałam od razu dowiedzieć się, co słychać u Violet i co ciekawego wyrabia się w jej nowym, dziwacznym życiu. Zamiast tego dostałam piętnastolatkę, która właściwie nie wyróżniała się na początku niczym szczególnym, a bardziej irytowała mnie swoją beznadziejnością i po prostu byciem Jesienną Różą. Później zaczęła się zmieniać, a na koniec powieści nawet ją polubiłam, ale nie zmienia to faktu, że poznania jej nie będę wspominać miło.

O losie, niech te wszystkie lata lekcji etykiety nie pójdą na marne!
- Eeee... cześć.''

Abigail Gibbs można zarzucić też niepotrzebne przedłużanie fabuły przez poświęcenie praktycznie całego tomu na przedstawienie życia dziedziczki tytułu książęcego. Rozumiem, że było to potrzebne, ale można było to po prostu ująć w jakichś dłuższych opisach. Bo tak naprawdę przez większą część tej książki nic się nie dzieje - są jakieś fragmenty, w których akcja nabiera tempa i czuć lekki dreszcz emocji, ale ten kulminacyjny punkt następuje dopiero pod koniec. Wtedy też dowiedzieć się można co stało się z życiem Violet i innych bohaterów, których poznało się w tomie pierwszym. Dopiero w tym momencie rozwiązuje się wiele spraw i coś konkretnego zaczyna się dziać. Szkoda, że czekać na to trzeba było kilkaset stron. Nie podobała mi się też bijąca z tej historii infantylność, której autorka nawet nie próbowała się chyba pozbyć. Obecna była już wcześniej, ale tutaj widać ją wyraźniej. 

Największym atutem tej książki jest ukazanie przez pisarkę dziewięciu wymiarów, które reprezentuje dziewięć rodzajów mrocznych istot. Tutaj zostaje poświęcone temu zagadnieniu wiele więcej uwagi, dzięki czemu czytelnik może teraz lepiej zrozumieć niektóre rzeczy i łączyć ze sobą pewne fakty. Kolejnym plusem jest prastara przepowiednia, która się rozwija i więcej osób zaczyna być w nią zaangażowanych, dzięki czemu zapewne w kolejnych częściach stanie się w końcu głównym tematem tego cyklu. Podobał mi się również humor, który pojawiał się co jakiś czas na kartach tej powieści i sprawił, że odebrałam ją trochę lepiej.

Nie zmienia to jednak faktu, że Jesienna Róża jest niestety średnią kontynuacją. Należałam do nielicznej grupy osób, którym pierwsza część bardzo się podobała, ale nie mogę napisać tego o drugim tomie. Był przeciętny przez przedłużenie fabuły i tak naprawdę dopiero jego zakończenie przypomniało mi, jak dobrze bawiłam się czytając Kolację z wampirem. Dlatego też mam nadzieję, że trójka będzie równie dobra jak jedynka, a autorka skupi się na tym co trzeba, nie będzie wprowadzać niepotrzebnych wątków i, że jej styl się poprawi.
Ocena 3+/6
Książka otrzymana od Business & Culture.

+ Przypominam o konkursie, w którym ktoś z Was może wygrać W śnieżną noc - trwa do północy :).

niedziela, 23 listopada 2014

Karmiciel kruków - Łukasz Malinowski

„Nie wiedział, co zrobić. Nie umiał też nazwać uczuć, które nim zawładnęły i ścisnęły za gardło. Wolałby, by była to pętla zarzucona przez nieprzyjaciela. Wiedziałby chociaż, jak się obronić.''

Skald. Karmiciel kruków zapowiadał się naprawdę fantastycznie - w końcu okładkowa krwawa, mityczna podróż w głąb wikińskiej duszy mówiła sama za siebie, że będzie się dużo działo. I o ile początek wydał mi się całkiem ciekawie napisany, to później zaczęło robić się coraz gorzej... W każdym razie musicie wiedzieć, że powieść Łukasza Malinowskiego to tak naprawdę dwa krótkie opowiadania i jedno, końcowe trochę dłuższe. W jakiś sposób łączą się ze sobą, ale w każdym z nich poruszany jest zupełnie inny problem.

Głównym bohaterem jest Ainar Skald, który dążąc do zdobycia skarbu wywoła małą wojnę, by potem schronić się przed zemstą na Wyspie Lodów, gdzie będzie musiał pozbyć się w pojedynku na pieśni upiora drauga. Na koniec wyląduje na Wyspie Irów, w klasztorze, w którym jego gospodarzami będą mnisi borykający się z pewną zagadką. Otóż ktoś zabija ich towarzyszy i pozostawia po sobie za każdym razem pewien charakterystyczny ślad. Tym będzie miał zająć się Skald, który przy okazji przypomni sobie o swojej przeszłości. To wszystko rozgrywa się w X wieku, w Skandynawii, gdzie władcy walczą o władzę i bogactwa, a chrześcijańscy misjonarze próbują wprowadzić nową wiarę. 

Powieść Łukasza Malinowskiego zaczęła się dobrze i miałam nadzieję, że dalej również taka będzie. Ale już po kilkunastu stronach pojawiły się pewne problemy. Największym są przypisy. Rozumiem, że są potrzebne skoro pojawia się tyle dziwnych nazw, ale chwilami pojawiały się one na każdej stronie i zajmowały praktycznie połowę kartki. Nikt nie lubi przerywać lektury, by czytać przypisy, a w szczególności aż tyle. Później już na szczęście ich raczej nie było, nie zmienia to jednak tego, że na wstępie okropnie irytowały. 
Minusem jest też akcja powieści, opowiadań. Liczyłam, że będzie dziać się sporo, że będą towarzyszyły mi przy tym jakieś emocje i będę to jakoś przeżywać. Oprócz jakichś dwóch momentów w całej książce, więcej czegoś takiego nie było. Właściwie większa część tej historii mnie nużyła i odkładałam ją wiele razy, a potem zmuszałam się do tego, by ją jednak jakoś skończyć. Drugie opowiadanie - Pieśń trupa byłoby całkiem okej, gdyby nie podobieństwo do Wiedźmina Andrzeja Sapkowskiego...

Najciekawszą częścią Karmiciela kruków jest ostatni tekst, Wielość i Jedność, bo tutaj akcja trochę przyspiesza i zaczyna dziać się coś naprawdę ciekawego. Co prawda pomysł też nie został do końca wykorzystany i przez większą część główny bohater się nudzi i czytelnik też, ale jest na pewno lepiej niż wcześniej. Największym atutem książki jest Ainar Skald, który jest bohaterem dość tajemniczym, groźnym, odważnym, ale skrywającym gdzieś w głębi siebie jakieś pozytywne cechy. Potrafił mnie chwilami rozbawić, oczarować, ale też i wkurzyć. Kreacją na którą warto zwrócić uwagę jest również pewna mała dziewczynka, która wniesie mnóstwo chaosu w życie nie tylko całego klasztoru, ale i Skalda.

Karmiciel kruków wypadł raczej średnio. Oczekiwałam od niego chyba zbyt wiele i dlatego tak się na nim zawiodłam. Łukasz Malinowski miał naprawdę świetny pomysł i myślę, że lepiej by on wypadł, gdyby nie dzielił powieści na trzy teksty, a stworzył taką, w której ta Skandynawia z X wieku zostałaby jakoś fajnie ukazana. Bo pisze dobrze i ma super styl, ale niestety niektóre fragmenty są nudne i książka na tym traci.
Ocena 3+/6

sobota, 20 września 2014

Milion słońc - Beth Revis

„Może warto zrezygnować z dobra, jeśli dzięki temu niszczy się także zło.''

Z seriami często jest tak, że kolejne tomy stają się coraz gorsze. Miałam nadzieję, że nie będzie tak w przypadku cyklu W otchłani, bo w końcu pierwsza część wywarła na mnie dość spore wrażenie. Jednak Milion słońc to pozycja, po której spodziewałam się wiele i niestety się zawiodłam. Odyseja kosmiczna zapowiadająca się tak intrygująco, posiadająca tak wiele czynników, z których można było stworzyć świetną kontynuację, stała się po prostu średnią powieścią, którą szybko się zapomina.

Misja Błogosławionego nadal trwa. Po przejęciu władzy przez następcę Najstarszego na statku panuje radość, która znika równie szybko, jak się pojawia. Okazuje się, że załoga skrywa tajemnicę, która ma coś wspólnego z dalszymi losami ich wyprawy. Na dodatek na statku ktoś regularnie morduje kolejnych ludzi, a to może doprowadzić do buntu i niepowodzenia misji. Amy próbuje dowiedzieć się nowych rzeczy o statku dzięki pewnym wskazówkom, a Starszy podejmuje się nowych wyzwań w jego życiu jako przywódcy. Wszyscy zastanawiają się, czy kiedykolwiek dotrą do nowej Ziemi.

Dość długo zabierałam się za przeczytanie tego tomu. Nie wiem do końca dlaczego, skoro W otchłani stało się jedną z moich ulubionych książek. Może obawiałam się, że nie będzie tak kolorowo i ciekawie, jak w przypadku części rozpoczynającej kosmiczną odyseję. I nie było. Początek był nudny, gdzieś w środku zaczęło dziać się coś na tyle interesującego, by nie próbować usnąć podczas czytania. Ale tak naprawdę to dopiero zakończenie jest jakąś mocną częścią powieści.

Nie podobała mi się tutaj również kreacja bohaterów - Starszy stał się taką ciapą życiową, która niby próbuje coś zrobić, ale nie wie do końca jak i popełnia błędy przez swoje słabe punkty. Tak samo Amy. Fragmenty z udziałem ich obojga denerwowały najbardziej ich infantylnością i niepotrafieniem wypowiedzenia tego, co mieli tak naprawdę na myśli. Inne postaci też nie należą do zbytnio udanych, jedynie Orion ratuje jakoś sytuację, ale jego praktycznie rzecz biorąc - nie ma. 

Fajnie za to autorka przedstawiła podążanie za wskazówkami pozostawionymi przez jednego z uczestników misji - dzięki temu dowiedziałam się wielu nowych rzeczy o statku, załodze i poznałam tajemnice, które później decydują o przyszłości całego Błogosławionego. Ciekawym zabiegiem w Milionie słońc jest również zbliżenie czytelnika do pasażerów statku - tzw. Żywicieli. Poznanie ich opinii na temat całego przedsięwzięcia, stanów psychiki, zachowań było dość ciekawe i pozwoliło trochę przewidzieć następne wydarzenia. 

Beth Revis zaczęła świetnie, ale druga część już nie wyszła tak dobrze jak pierwsza. Milion słońc to kontynuacja średnia, którą zapomina się dość szybko. Szkoda, bo miałam nadzieję, że cały cykl zostanie utrzymany na wysokim poziomie, jak w przypadku W otchłani. Pomimo tych minusów, jestem za bardzo ciekawa końca historii Błogosławionego, by zakończyć przygodę z tą serią na tym tomie. Cienie ziemi już na mnie czekają, ale sięgnę po nie dopiero za jakiś czas. 
Ocena 3+/6
Książka otrzymana od GW Publicat.

niedziela, 31 sierpnia 2014

Bestia - Alex Flinn

„Piękna rzecz jest cenna, nieważne, ile kosztowała. Ci, którzy nie potrafią dostrzec w swoim życiu wartościowych rzeczy, nigdy nie będą szczęśliwi.”

Niby nie powinno się oceniać książek po okładce, a i tak większość ocenia. Tak samo jest z wyglądem ludzi - nie oszukujmy się, każdy z nas zwraca mniej więcej uwagę na to, kto jest jak ubrany i ogólnie jak wygląda. Niektórzy, zazwyczaj nastolatkowie, jednak czasami trochę przesadzają. I właśnie o takim postępowaniu, a bardziej o jego konsekwencjach w życiu jest książka Alex Flinn, inspirowana Piękną i Bestią.

Kyle Kingsbury był przystojny, miał pieniądze, dziewczynę - idealne życie. Teraz jednak jest bestią - nie wilkiem, niedźwiedziem czy innym zwierzęciem. Może chodzić na dwóch łapach, ma kły i pazury. Pewna wiedźma rzuciła na niego czar, ale podarowała mu dwa lata, w ciągu których może go zdjąć. Nie jest to łatwe, gdy nie przypomina się człowieka i gdy przyjaciele się od niego odwracają. W Bestii chłopak, który był Kylem opowie wam dlaczego stał się potworem i jak wyglądała jego walka z samym sobą.

Sięgając po tę książkę nie do końca wiedziałam czego się po niej spodziewać, ale kiedy zaczęłam ją czytać byłam zawiedziona po kilku pierwszych rozdziałach. Wiedziałam, że dużo osób uwielbia tę powieść i miałam nadzieję, że mnie również w jakiś sposób zachwyci. Ale nie zachwyciła. Doczytałam do 84 strony i zadawałam sobie pytanie, czy to ze mną jest coś nie tak czy z tą historią. Później była ponad 180 któraś, gdzie zaczęło był trochę ciekawiej, a dopiero około 200 strony wciągnęłam się w opowieść autorki.
Oprócz tego, że mnie trochę wynudziła, to miała trochę denerwujących bohaterów. Kyle'a, który później zmienił nie tylko imię, ale i siebie - jego myślenie i początkowe zachowanie było no cóż... idiotyczne i wyglądało to tak, jakby wiedźma zabierając mu piękno, zabrała przy okazji mózg. Później na szczęście zaczął przypominać normalnego chłopaka, którego nawet da się polubić, ale początkowy Kyle... NIE. Jego przyjaciele też zachowywali się dziwnie i ogólnie większa część tej książki była do granic możliwości absurdalna i nie potrafiłam się wczuć w tę historię. Była też przewidywalna, skończyła się dokładnie tak jak myślałam. Okej, jest inspirowana Piękną i Bestią, ale powinna zaskakiwać.

Przed 200 stroną zaczęłam lubić tę powieść. Czytanie jej nie było już nudne i denerwujące, a przyjemne. Alex Flinn pisze prosto i lekko i często nawiązuje w swojej książce do innych, znanych dzieł. Bardzo mi się to podobało, bo większości z nich nie czytałam, a w jakiś sposób poprzez postaci zachęciła mnie do tego, by po nie sięgnąć. Fajna jest również przemiana głównego bohatera, który zaczyna dostrzegać w życiu coś więcej niż tylko pieniądze i piękne rzeczy. Zaczyna rozumieć, że najważniejsze i najpiękniejsze kryje się w środku, a nie z zewnątrz.

Bestia to książka przeciętna, która rozkręca się dopiero w połowie. Gdybym miała przeczytać ją teraz od nowa, to nie zrobiłabym tego. Jest dużo lepszych powieści, po które warto sięgnąć, a ta niknie w tłumie. Bo nie wyróżnia się tak naprawdę niczym szczególnym - czyta się ją średnio dobrze (do połowy się ją raczej męczy), ma trochę dziwnych bohaterów i jest przewidywalna. I może uczucie, które musi się narodzić ma swój jakiś urok i przyjaźń, która rozkwita też została pokazana w ciekawy sposób, to jednak odradzam, jeśli nie lubicie romantycznych historii kończących się wiadomo jak.
Ocena 3+/6

piątek, 1 sierpnia 2014

Magiczna gondola - Eva Völler

„Możliwości nie było zbyt wiele. Na ile mogłam to ocenić - najwyżej cztery. Raz: byłam martwa i znalazłam się w ogniu piekielnym. Dwa: ktoś mnie nafaszerował narkotykami. Trzy: to jakiś film. Cztery: zwariowałam.” 

Szansa odwiedzenia Wenecji kusiła mnie już od dobrych kilku miesięcy, ale za każdym razem zabierałam się za coś innego. Magiczna gondola postała sobie u mnie od grudnia i przykuwała wzrok jak tylko się dało. Ale w końcu te wszystkie (no, prawie) pozytywne recenzje i zachęcanie innych do sięgnięcia po nią, sprawiły, że w końcu przeczytałam. Muszę przyznać, że autorce wyszło całkiem okej - ale o tym za chwilę.

Anna spędza wakacje w Wenecji, w której zwiedziła już wszystkie kościoły, zabytki, uliczki... I się nudzi. Na jednym ze spacerów zauważa czerwoną gondolę i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że w tym mieście wszystkie gondole są czarne. Niedługo potem dziewczyna razem z rodzicami ogląda paradę historycznych łodzi i zostaje wepchnięta do wody. Wyciąga ją przystojny chłopak na pokład czerwonej gondoli. Gdy próbuje wejść na pomost, wszystko rozpływa się Annie przed oczami...

Podróże w czasie nigdy jakoś specjalnie mnie nie kręciły - wolałam poczytać o wampirach, wilkołakach i innych dziwnych stworzeniach, niż o tym, że bohaterowie przenoszą się ze współczesności do wcześniejszych epok. Dlatego po tego typu powieści sięgam bardzo rzadko. Jednak Magiczna gondola okazała się całkiem fajną lekturą, przez którą płynie się lekko i przyjemnie. Nie ma może bardzo dynamicznej akcji, ale nie da się też nudzić czytając ją.

Największym atutem książki są bohaterowie - ich kreacje są wyraziste i barwne. Anna to dziewczyna, której nie da się nie polubić - jest odważna, inteligentna i pomimo tego, że znalazła się w wieku, o którym nie wie zbyt wiele, jakoś potrafi sobie poradzić. Poza tym jej cięty język i uparte dążenie do celów wiele razy mnie rozśmieszało i poprawiało humor. Drugą ciekawą postacią jest młody mężczyzna o imieniu Sebastiano. Na początku nie wiedziałam za bardzo co o nim sądzić, ale z czasem się do niego przekonałam. Jest wiele innych bohaterów, zarówno tych dobrych jak i złych, o których nie da się zapomnieć, ale musicie poznać ich sami!

Bardzo spodobało mi się również to, w jaki sposób Eva Völler przedstawiła piętnastowieczną Wenecję - opisy były plastyczne i działały na wyobraźnię. Autorka jest znawczynią tego miasta, więc myślę, że dość sporo można dowiedzieć się dzięki lekturze Magicznej gondoli. Minusem jest za to z pewnością brak informacji o podróżach w czasie, albo ich niewielka ilość. Nie dowiedziałam się na jakiej zasadzie to działa i dlaczego tak, a nie inaczej - myślę jednak, że zmieni się to w drugiej części. Zabrakło mi tutaj też punktu kulminacyjnego, chociaż może  i był, ale pisarka nie potrafiła tego przedstawić jakoś bardziej dynamicznie i tak, bym miała ochotę z niecierpliwości krzyczeć. Miałam nadzieję na coś bardziej zaskakującego, a było tak... zwyczajnie.

Magiczna gondola nie zachwyciła mnie jakoś specjalnie i też nie stała się jedną z ulubionych książek, ale uważam, że warto dać jej szansę. Przynajmniej dla samej Wenecji, która została tak ciekawie tutaj przedstawiona. Za jakiś czas pewnie sięgnę po drugi tom, aby lepiej poznać świat stworzony przez autorkę i, by zobaczyć, co słychać u bohaterów.
Ocena 4+/6

środa, 30 lipca 2014

Łza - Lauren Kate

„Cierpienie uczy mądrości.”

Twórczość Lauren Kate poznałam i polubiłam już parę lat temu, dzięki serii o upadłych aniołach. Cykl stał się jednym z tych ulubionych i ma swoje specjalne miejsce nie tylko w moim sercu, ale też na półce. Dlatego też, kiedy wyszła nowa powieść tej autorki - Łza, byłam przekonana, że ją kiedyś przeczytam. Nie bardzo wiedziałam czego się spodziewać, bo jest o czymś zupełnie innym, ale znając jej sposób pisania i język oczekiwałam czegoś fajniejszego, niż to, co dostałam. 

Mama Eureki nauczyła ją, by nigdy nie płakała. Teraz jednak nie żyje, a dziewczyna została sama i na każdym kroku spotyka nowego chłopaka, który wie o niej praktycznie wszystko. Co najgorsze, ostrzega ją, że jest w wielkim niebezpieczeństwie. Jednak Ander nie jest największym problemem Eureki, jest nim spadek, którego w ogóle nie rozumie. Dziwny kamień, medalion, list i starożytna księga napisana w języku, którego nikt nie rozumie. Opisuje starą historię o dziewczynie ze złamanym sercem, której łzy zatopiły cały kontynent. Eureka z czasem uświadomi sobie, że zwykła opowieść miłosna tak naprawdę ma jakieś znaczenie i jest w jakimś stopniu z nią związana. Zda sobie również sprawę z tego, że Ander mógł mieć rację.

Nie wiem jak wy, ale ja na początku założyłam, że Łza będzie świetną książką i z pewnością stanie się jedną z moich ulubionych. Ładna okładka, całkiem ciekawy opis, no i Lauren Kate. Muszę przyznać, że początek spodobał mi się bardzo - został ukazany z perspektywy chłopaka - Andera, który musiał zrobić coś, czego nigdy by sobie nie wybaczył. Miałam wrażenie, że to właśnie tutaj jest ten punkt kulminacyjny, bo to jedno wydarzenie spowodowało wiele innych, dziwnych, ale mniej ciekawszych. Tutaj autorka stworzyła ten mroczny i tajemniczy klimat, który tak bardzo lubiłam w cyklu Upadli.

Kolejne rozdziały przedstawia nam obserwator wszechwiedzący, z perspektywy Eureki i to, co wywarło na mnie wrażenie wcześniej, gdzieś zanikło. Zaczyna się historia dziewczyny, która wcześniej żyła tak jak wszyscy normalni ludzie - chodziła do szkoły, miała przyjaciół, jakieś swoje problemy itd. Z dnia na dzień jej świat zaczyna się dziwnie zmieniać, o czym ona jakoś nie zdaje sobie sprawy. Czytelnik za to bardzo i wkurzające jest to, że wszyscy coś widzą, a ona nie. Jakby ktoś zasłonił jej oczy i nie pozwolił słuchać dosłownie niczego.

Dlatego też książka, która miała według mnie (sądząc po opisie) być trochę fantastyczno-mroczna, staje się zwykłą obyczajówką, w której co jakiś czas można zauważyć jakieś elementy fantastyki. Lauren Kate wszystko odwlekała jak najbardziej się da - mogłam poczytać jak Eureka znajduje się u terapeutki, jak biega, pływa, bawi się z rodzeństwem. I dopiero tak naprawdę zakończenie dało mi odpowiedzi na pytania, które miałam już po pierwszym rozdziale i otworzyło bramę do świata fantastycznego, który mam nadzieję - zostanie ciekawie przedstawiony w kolejnym tomie.

Powieść Lauren Kate czyta się dobrze, właściwie płynie się lekko przez nią. Język jest prosty i widać, że autorka pisze swobodnie. Oczekiwałam czegoś większego, ale tak naprawdę Łza sprawdzi się idealnie jako lektura na wakacje. W tej książce największą uwagę pisarka skupiła na uczuciach głównej bohaterki, na jej rozterkach, relacjach z przyjaciółmi - a według mnie było to trochę niepotrzebne. Fragmenty poświęcone spadkowi przypadły mi najbardziej do gustu i to one, powinny być chyba najważniejsze. Do tego dochodzi wątek miłosny, który na początku zapowiadał się fajnie, a na koniec wyszło coś dziwnego. Niemniej jednak, pozycję tę wspominać będę miło - pomimo tych minusów spędziłam z nią przyjemnie czas.
Ocena 4/6

wtorek, 29 lipca 2014

W grobie - Jeaniene Frost

„- Parszywe bydlę – powiedziała głośno, kiedy niemal już zniknęliśmy jej z oczu. W odpowiedzi Bones prychnął, nie zwalniając nawet kroku. - Ciebie również, Justino, miło znów widzieć.”

Do wampirów mogę wracać zawsze - przynajmniej do tych, których lubię. Tak się składa, że bohaterów serii Nocna Łowczyni Jeaniene Frost darzę szczególną sympatią i tylko kwestią czasu było sięgnięcie po trzeci tom. Trochę ta kwestia czasu się przedłużyła (bo do prawie dwóch lat), ale kiedy już po nią sięgnęłam - nie mogłam się oderwać. Odebrałam ją co prawda trochę gorzej niż poprzednie części, ale o tym napiszę dalej.

Półwampirzyca Cat Crawfield wraz ze swoim kochankiem, Bonesem, zabija złych nieumarłych, by chronić śmiertelników. Wszystko powinno iść dobrze, ale pomimo przebrań, by ukryć swoją prawdziwą tożsamość, ktoś w końcu ją rozpoznaje. A to nie może skończyć się dobrze. Na domiar złego stara znajoma Bonesa pragnie tylko jednego - aby wampir wylądował w grobie. Do osiągnięcia swojego celu jest zdolna zrobić wszystko, a na to Cat za wszelką cenę nie może jej pozwolić. Półwampirzycy sztuczki, których nauczyła się w pracy nie pomogą, musi wymyślić nowy plan. W innym wypadku to nie tyko jej kochanek zostanie pogrzebany...

Drugi tom Nocnej Łowczyni podniósł poziom serii, dlatego też od kolejnego, W grobie, oczekiwałam dość sporo. Nadal uważam, że jest świetnym i oryginalnym cyklem, ale... Znowu wkurzała mnie główna bohaterka (powrót do części pierwszej), której wszystko się udawało zbyt łatwo, a jej złośliwy charakterek tak nie do końca się sprawdził. Przez jej zachowanie dużo wydarzeń dało się przewidzieć, a nie lubię, gdy autorka nie potrafi mnie przez całą książkę czymś zaskakiwać. Był tutaj taki jeden fragment, przy którym miałam ochotę powiedzieć głośno WOW, ale to nie zmienia faktu, że Frost trochę na tym polu zawiodła.

Pomimo tych dwóch minusów W grobie czyta się naprawdę dobrze. Już od samego początku zostajemy wciągnięci do świata dobrych i złych wampirów, półwampirów i śmiertelników. Autorka nie przedłuża niepotrzebnymi opisami i nie przypomina raczej tego, co wydarzyło się wcześniej, bo można tego domyślić się po bieżących wydarzeniach. Dzięki temu nie da się oderwać od lektury, a kiedy już trzeba to zrobić, ma się ochotę zabrać ją ze sobą w każde miejsce - przecież można iść po schodach i czytać, nie? Całkiem normalne.

Najbardziej jednak podobało mi się to, że Frost opowiadaną historią potrafiła wywołać u mnie prawdziwe emocje. Zaangażowała w życie bohaterów, którzy nie byli dla mnie obojętni. Mogłam się śmiać, wkurzać, rozpaczać, uśmiechać do siebie czy smucić - nie zawsze udaje się autorom przekazać takie uczucia, dlatego bardzo się cieszę, że to akurat w tej książce się powiodło. Na odbiór lektury wpłynął też prosty i zrozumiały język, który idealnie obrazuje główne postaci i sposób ich życia.

Muszę przyznać, że kiedyś nie chciałam czytać tej serii. Teraz nie umiem sobie wyobrazić nawet tego, jak mogłam tego nie chcieć, przecież jest jedną z tych najfajniejszych i najciekawszych. Ma przezabawne dialogi, a pewne fragmenty mogę czytać mnóstwo razy i nadal się z nich śmiać. W grobie jest nadal świetne, chociaż patrząc na wszystkie trzy wydane w Polsce, to właśnie ten tom jest najgorszy. Co nie oznacza, że słaby, bo w końcu 5/6 to ocena dość wysoka. 
Ocena 5/6

czwartek, 3 lipca 2014

Miecz Radogosta - Juraj Červenák

 „To szalone czasy. Jeśli ty nie zabijesz, zakatrupią ciebie.''

Na Miecz Radogosta trzeba było czekać dwa lata - to jednak dość długo. Dlatego też kiedy tylko dostałam informację o premierze w Polsce, wiedziałam że nie wytrzymam zbyt długo i zapewne przeczytam książkę, kiedy tylko do mnie dotrze. Poczekała tylko parę dni, a ja z ogromną ciekawością się za nią zabrałam. Co prawda na początku miałam trochę problemów z przypomnieniem sobie pewnych faktów, ale później było już tylko lepiej!

Rogan powraca z zaświatów po to, by walczyć z biesami i siłami ciemności. Jest potomkiem czarnoksiężników z Góry Dzika i jego zadaniem jest wydarcie świętego Krwawego Ognia od służalców Białoboga. By tego dokonać musi zdobyć miecz wojenny, który należał dawniej do boga Radogosta. W trakcie poszukiwań trafi  na zachód, gdzie plemię Czechów jest zagrożone ze strony Łuczan, którzy nieustannie na nich napadają pod dowództwem demonicznego księcia Włościsława. Tym sposobem Czarnoksiężnik zostanie wciągnięty w wir wojny razem ze swoimi przyjaciółmi - wiedźmą Mireną oraz przywódcą wilczej sfory z królestwa zmarłych - Gorywałdem. 

Słowiańska fantastyka nie jest tak popularna w dzisiejszych czasach jak mitologia celtycka, nordycka czy nawet grecka. Wystarczy nawet przypomnieć sobie, czy uczyło się o niej na lekcjach historii. Bo zapewne nie było o tym w ogóle wspomniane, albo gdzieś pojawiła się jedynie wzmianka o niej. Trochę dziwne, bo sami jesteśmy Słowianami, a nie wiemy nic o naszej mitologii, która jest może nawet ciekawsza od tych już tak wiele razy wałkowanych. Juraj Červenák swoją serią o Czarnoksiężniku próbuje w ciekawy i fajny sposób powrócić do naszych korzeni. 

Miecz Radogosta wyróżnia się tak jak w przypadku pierwszej części charakterystycznymi bohaterami - spotkać tutaj można wiedźmy, bogów, czarnoksiężników, wilki, demony, książęta i wielu wielu innych. Trójka głównych, którą tak polubiłam wcześniej tutaj wypadła niestety nieco gorzej. Rogan, to postać najbardziej mroczna i tajemnicza, która nie do końca potrafi poradzić sobie z przeszłością. Byłby nadal moim ulubionym bohaterem, gdyby nie to, że pod koniec robi się słaby ze względu na jedną osobę i nie przypomina tego odważnego, groźnego Rogana co wcześniej. Kompanka Czarnoksiężnika, Mirena (zwana też Osą) to jedna z najbardziej złośliwych person książkowych, która z czasem zaczyna irytować swoim zachowaniem i staje się dla czytelnika obojętna. Najciekawszy jest Gorywałd, który nie rozumie zazwyczaj postępowania swoich przyjaciół i mówi to, co mu ślina na język przyniesie. Brakowało mi tutaj obecności Czarnoboga, który w poprzednim tomie pojawiał się częściej i był najbardziej zabawną postacią w całej książce. 

Nie można za to przyczepić się do świata wykreowanego przez autora. Nadał powieści specyficzny, mroczny klimat, który uzyskał dzięki nie tylko obecności różnych potworów, ale samej podróży głównych bohaterów, którzy na swej drodze spotkali wiele ciekawych i nowych postaci. Fajną sprawą jest tutaj wojna, której zostało poświęcone sporo uwagi i podczas której można było przyjrzeć się nowym zdolnościom Czarnego, które nie zaprzeczajmy - wywierają spore wrażenie. 

Miecz Radogosta to nadal świetna powieść fantastyczna z historycznym tłem, jednak odrobinę gorsza niż Władca wilków. Z pewnością sięgnę po kolejny tom jeśli wyjdzie, a właściwie nie mogę się już go doczekać po takim zakończeniu... Tak czy siak - polecam tę serię, bo naprawdę warto. 
Ocena 4+/6
Książka otrzymana od wydawnictwa Erica.

 Czarnoksiężnik:
Władca wilków | Miecz Radogosta

piątek, 2 maja 2014

„Ostra jak kolec, dzielna nad życie'' - o dzikiej Rose i Akademii Wampirów

Czasami bardzo trudno jest mnie przekonać do czegoś, na przykład do przeczytania jakiejś książki, czy całej serii. Bo postanowię sobie, że wcale nie mam ochoty jej poznawać i tak uparcie stoję przy swoim zdaniu do czasu, aż uzmysłowię sobie, że dana osoba nie da mi spokoju dopóki nie zapoznam się z nią. Tak miałam z Akademią Wampirów. Kiedy pierwszy raz o niej usłyszałam (i musiałam  przy okazji wysłuchać hymnu pochwalnego na jej cześć), pomyślałam sobie: kolejna seria o wampirach! I tak sobie myślałam przez kilka miesięcy co jakiś czas maltretowana przez przyjaciółkę - Jak możesz nie chcieć tego czytać!; To jest takie fajne!; Musisz to przeczytać!. Sami rozumiecie, cierpliwość ma swoje granice... 

Przeczytałam pierwszy tom. Był całkiem okej. Chociaż parę rzeczy mi się nie spodobało, to jednak sięgnęłam po kolejny, a potem po trzeci, czwarty i tak do szóstego. Sześć tomów w cztery dni - druga klasa gimnazjum. Dużo się nie zmieniło, bo w tym roku zrobiłam powtórkę z rozrywki! Zajęło mi to tylko dwa dni dłużej, a bawiłam się równie dobrze jak parę lat temu. Akademia Wampirów jest teraz jedną z moich ulubionych, co ja piszę, jest moją ulubioną serią książkową do której mogę wracać milion razy i ekscytować się pewnymi fragmentami jak małe dziecko, które dostanie nową zabawkę. Tak, tak - a teraz postaram się Wam wyłożyć co i jak.

„Dawno temu zawarłam układ z Bogiem. Obiecałam mu wiare, pod warunkiem, że pozwoli mi pospać dłużej w niedzielne poranki.”

Rosemarie Hathaway jest pół-człowiekiem i pół-wampirzycą (dhampirem), której zadaniem jest ochrona dobrych wampirów - morojów przed złymi strzygami. Od urodzenia uczy się zasad walki w szanowanej i szczycącej się pradawną historią szkole dla wampirów i dhampirów - w Akademii Świętego Władimira. Najlepsza przyjaciółka Rose, a zarazem ostatnia dziedziczka rodu - Wasylissa Dragomir przeżyła śmierć rodziców i starszego brata, a teraz grozi jej śmiertelne niebezpieczeństwo. Na dodatek dziewczyny poznają wybitnego nauczyciela walki Dymitra Bielikowa (tak jak Rose, również jest on pół-wampirem).
  
Wikipedia lepiej radzi sobie z opisami niż ja i jest większa szansa, że lepiej zrozumiecie. Kiedyś przeczytałam podobny i wcale nie wydał mi się szczególnie oryginalny. Bo szkoła kojarzyć się może z Hogwartem (z tą tylko różnicą, że tam są czarodzieje, a tutaj wampiry i dhampiry), a same istoty nocy były wtedy tak popularne w literaturze, że nie dawałam AW praktycznie żadnych szans. Ale wszystko się zmieniło, kiedy poznałam świat stworzony przez Richelle Mead.
 Jest inny, a tę inność zawdzięcza niesamowicie wyrazistym i barwnym bohaterom, których rozmowy często mogły rozłożyć na łopatki i wywoływać niekontrolowane wybuchy śmiechu. Autorka zbudowała główne wątki, na których starała się skupiać nie tylko swoją, ale i czytelników uwagę - wątek walki o władzę, miłości, walki ze strzygami, przyjaźni i wielu innych pobocznych, niemniej równie ważnych. Ich mnogość sprawiała, że nie dało się zrobić kilkudniowej przerwy między tomami - dlatego skończenie tomu trzeciego o drugiej w nocy nie przeszkadzało mi w tym, żeby zacząć czwarty kilka minut później. AW to takie pudełeczko czekoladek - czyta się dotąd, aż skończy się wszystko. Co z tego, że bolą oczy i powinno się pójść spać. Rose i spółka ważniejsi! 

Akademię Wampirów kocham przede wszystkich za dziką i szaloną dhampirkę Rose oraz surowego i śmiesznego Dymitra (Dimkę). Mogłoby nie być pozostałych postaci, a i tak byłoby ciekawie bo to oni są, że się tak wyrażę, gwiazdami tego cyklu. Często wkurzałam się na pisarkę za to, że nie skupia się na tej dwójce, tylko pokazuje nam, co dzieje się u pozostałych, ale no... Hathaway i Bielikow są fajniejsi! Później dołącza tu również Adrian, który jest przeciwieństwem Dymitra - ale nie będę się o nim rozpisywać, bo mogłoby się to skończyć źle. Na przykład na dwóch stronach worda. Także nie. Sami zobaczcie jacy są kochani i jak szybko ich polubicie :).

 Kiedy czyta się jakieś książki po dwa razy, albo i więcej, to czasami może zmienić się nasze zdanie o nich. Moje zmieniło się na lepsze (tak jakby). Bo bardziej zaakceptowałam część pierwszą, ale zauważyłam dziwną przypadłość Richelle Mead. Autorka lubi się powtarzać, czyli że w drugim tomie będzie przypominać co działo się w pierwszym, a w trzecim co... no wiecie. A najwięcej uzbierało się tego w części czwartej. I jest to okej dla osób, które miały kilkumiesięczną przerwę pomiędzy tomami, dla mnie nie bardzo. Bo pięć minut wcześniej przeczytałam o tym i teraz muszę czytać to znowu. Trochę irytujące, ale da się z tym żyć dalej. No i jeszcze Rose, która ogólnie jest cudowną bohaterką, ale chwilami jej waleczność i to, że sama sobie ze wszystkim poradzi było dziwne. Wybaczyłam. Bo to Akademia Wampirów, rozumiecie. 

Fabuła rozgrywa się nie tylko w murach szkoły, ale i poza nimi, gdzie dzieje się duużo więcej. Brak ochrony, latające sobie gdzie popadnie strzygi czyhające na wampiry czystej krwi - to taki ułamek życia poza Akademią. Jednak czytanie o przygodach bohaterów wśród społeczeczności młodych i uczących się ma swój jakiś niepowtarzalny klimat. Pokazuje też pewien kontrast, pomiędzy tym jak wygląda szkolenie na strażnika w szkole, w której wszyscy mają zapewnione bezpieczeństwo i poza nią, kiedy każdy jest zdany wyłącznie na siebie. 
 Richelle Mead miała naprawdę bardzo dobry pomysł na stworzenie świata, w którym dhampiry chronią morojów przed strzygami i wyszło jej to rewelacyjnie. Połączyła ze sobą mnóstwo wątków, które razem tworzyły coś co miało sens i co bawiło mnie podczas czytania. Akademia Wampirów to gigantyczny pochłaniacz czasu, a przynajmniej w moim przypadku taki jest - bo nie potrafię oderwać się od przygód Rose, Dymitra, Lissy, Christiana i wielu innych postaci. Cały czas dzieje się u nich coś ciekawego i chwilami chciałoby się, aby autorka przestała wpakowywać ich w kłopoty - odpoczynek od czytania raz na jakiś czas byłby fajną sprawą. Tylko tak jakby się nie da. 

Przekroczyłam próg Akademii Świętego Władimira, odwiedziłam kurort zimowy podczas ferii, widziałam walkę z całym zastępem strzyg, wraz z Rose przebyłam całą Syberię w poszukiwaniu kogoś, kto powinien umrzeć i próbowałam ocalić z nią pewną duszę... A to tylko przedsmak tego, co udało mi się zobaczyć i zrobić w podróży dzięki Richelle Mead. Pewnie pokroiłabym się na kawałki, gdyby pisarka nie wpadła na taki wspaniały pomysł, jakim było stworzenie kolejnej serii opartej w jakimś stopniu na AW. Mowa tu o Kronikach krwi, cyklu, w którym spotkać można dobrze znane nam postaci. Wracając jednak do Akademii Wampirów. Dla mnie jest to jedna z ważniejszych serii, a książki zajmują specjalne miejsce nie tylko na półce, ale również w moim sercu. Rzadko kiedy udaje mi się aż tak bardzo zżyć z głównymi bohaterami jak tutaj i tak często wracać do nich myślami. 

Moja córeczka – mruknął. – Zaledwie osiemnastolatka, a już została oskarżona o popełnienie morderstwa, pomagała kryminalistom i ma na koncie więcej ofiar niż większość strażników przez całe życie. – Urwał. – Nie mógłbym być bardziej dumny.''

Właśnie dlatego zachęcam Was do zapoznania się z tą serią. Może Wam spodoba się tak bardzo jak mi? Bo z pewnością nie jest ona nudna, a zabawna, szczera, z niespodziewanymi zwrotami akcji i najlepszymi bohaterami, jakich widział świat. Serio!

 Akademia Wampirów | W szponach mrozu | Pocałunek cienia | Przysięga krwi | W mocy ducha | Ostatnie poświęcenie 

Zdjęcia pochodzą z: http://weheartit.com/

środa, 12 lutego 2014

Siła trucizny - Maria V. Snyder


Tytuł oryginału: Poison study
Seria/cykl wydawniczy: Twierdza magów 1
Wydawnictwo: Mira
Data wydania: 22 lutego 2012
„Do moich marzeń wdarła się rzeczywistość w postaci smrodu gnijącego zwierzęcia i ohydnej wilgoci lochów. Panowały nieprzeniknione ciemności.''

Zasady panujące na świecie nigdy nie były do końca sprawiedliwie i zawsze ktoś był poszkodowany. Co powiedzieć mają mieszkańcy państwa, w którym prawo jest tak surowe jak nigdy dotąd - bo za śmierć płaci się śmiercią... Nieważne jest to, że zrobiło się to w obronie własnej, nikt nie zawraca sobie głowy szczegółami. Skazani na spędzanie miesięcy, ewentualnie lat w wyczekiwaniu na egzekucję, która będzie ewidentnym końcem życia, które wyobrażali sobie zupełnie inaczej. Jednak, co by się stało gdyby zostali postawieni przed wyborem?

Yelena właśnie dostaje taką szansę. Może zostać testerką żywności komendanta, albo wybrać śmierć. Dziewczyna zostaje w pałacu i zaczyna uczyć się oraz rozróżniać trucizny pod okiem Valka, który próbuje wpoić jej własne doświadczenie i wiedzę, będące w przyszłości Yelenie bardzo potrzebne. Jej zadaniem jest ochrona przed zatruciem człowieka, od którego zależą losy państwa. Oprócz swojej nowej pracy codziennie musi walczyć o przetrwanie w świecie, w którym dominują intrygi, kłamstwa oraz walki o władzę. Z czasem dowiaduje się również o swojej potężnej magicznej mocy, która nie może wymknąć się jej spod kontroli, bo w przeciwnym razie naruszy naturalny porządek świata. Nikt też nie może dowiedzieć się o jej talencie, bo w krainie Iksji nie ma miejsca dla magów - zostali skazani na zagładę, a za stosowanie magii grozi śmierć. Yelena musi się ukrywać, co nie jest w cale łatwe, kiedy jest się testerką żywności komendanta, człowieka, obok którego przewija się codziennie mnóstwo niebezpiecznych ludzi...

Siła trucizny mnie zaskoczyła. Bo pomimo tego, że bardzo chciałam ją poznać i mniej więcej wiedziałam, o czym ona jest (no przecież, że o magach!), to gdy zaczęłam ją czytać, uświadomiłam sobie, że nic o niej nie wiedziałam. Fajnie jest nie przeczytać opisu przed samym rozpoczęciem tego cudownego zajęcia, jakim jest siedzenie w fotelu i kartkowanie kolejnych stron książki. Bo wtedy wydaje nam się, że coś wiemy, a nie wiemy nic. Powieść ta, która jest pierwszą częścią trylogii Twierdza magów mówi nam naprawdę niewiele o magii, która zostaje zepchnięta na drugi, bardziej odległy plan. Z jednej strony czułam się trochę zawiedziona, bo nie pogardziłabym większą ilością informacji o ich pochodzeniu, umiejętnościach itd., ale z drugiej rozumiem autorkę i jej pomysł. Zakończenie jasno mówi czytelnikom, że temu wątkowi Snyder poświęci więcej czasu i uwagi w kontynuacji. Może to i lepiej, bo tematy zawarte w Sile trucizny i tak były zajmujące i interesujące.

Pisarka wykreowała świat pełen intryg, zdrad, tyranii, morderstw, który już na samym początku zwrócił moją uwagę swą brutalnością, ale też i szczerością. Maria nie stworzyła bajkowej krainy, w której żyją księżniczki w różowej wieży, ale surową Iksję, w której społeczeństwo jest pełne kontrastów. Są ci należący do najniższego szczebla społeczeństwa, będący służącymi w pałacu jak i ci, którzy znajdują się blisko komendanta i mają u niego zaufanie i poparcie. Każdy człowiek ma obowiązek nosić specjalny uniform, który reprezentuje ich Dystrykt. Muszę przyznać, że bardzo spodobał mi się ten pomysł, bo dzięki niemu mogłam odróżniać mniej znaczących bohaterów i przynajmniej wiedzieć skąd pochodzą, co mogą zrobić i dla kogo pracują.

Historię opowiada nam Yelena - postać która z jednej strony zasługuje na uznanie i sympatię, a z drugiej  wręcz przeciwnie. Kiedy poznaje się jej przeszłość, staje się ona nam bliższa i lepiej ją też rozumiemy. Doświadczyła naprawdę wiele, a jej opowieść nie jest w żadnym stopniu sztuczna, ani też wyssana z palca, można dzięki niej uznać ją za postać naprawdę inteligentną, mądrą i uparcie dążąca do obranych przez siebie celów. Niestety ma ona też momenty, w których zachowuje się jak rozwydrzony bachor, który w ogóle nie przypomina tamtej kobiety. Nie umiałam do końca ocenić tej kreacji, bo z pewnością jest ona wyrazista i łatwo się o niej nie zapomina, ale jej zachowanie chwilami potrafi naprawdę zirytować i skłonić do przerwania czytania. Mam nadzieję, że zmieni się i dojrzeje w kolejnych częściach, a wtedy będę mogła napisać o niej więcej dobrego. Jest również Valek, o którym nie dałoby się nie wspomnieć. To zimny, wymagający mężczyzna, dla którego nie istnieje nic niemożliwego, który część swego życia poświęca na służbę komendantowi i nie wyobraża sobie tego, by ktoś mógł mu czegoś odmówić. Pisarka umieściła w swojej książce wiele bohaterów, o których mogłabym się rozpisywać w nieskończoność, ponieważ są naprawdę nietuzinkowi, ale wtedy odebrałabym Wam całą radość z czytania.

Siła trucizny to powieść, po której oczekiwałam czegoś innego, ale dostałam coś lepszego i dużo ciekawszego. Autorka mogła trochę rozbudować wątek związany z magami i nie robić z Yeleny dziewczynki w okresie buntu, którą tak naprawdę nie była. Oprócz tego cała fabuła, prosty, ale i dojrzały język mnie oczarowały i trudno było mi się rozstać z tą pozycją. Zaskoczyło mnie również to, że Maria V. Snyder broniła się tylko jak mogła przed wprowadzeniem motywu miłości i robiła to umiejętnie, co wskazuje na to, że nie chciała, aby stał się on głównym problemem historii. I tak też było, a jego pojawienie się jeszcze bardziej mnie zdziwiło. Pisarka wzbudza ciekawość, co chwilę czymś zaskakuje i sprawia, że ma się ogromną ochotę sięgnąć po kolejne tomy.
Moja ocena 5/6, 8/10

Polecam zerknąć:

środa, 29 stycznia 2014

Miasto Śniących Książek - Walter Moers


Tytuł oryginału: Die Stadt der Traumenden Bucher
Wydawnictwo: Dolnośląskie
Data wydania: 2006
„- Czasami myślę sobie, że jesteśmy jedynymi, którzy naprawdę mają pożytek z literatury - uśmiechnął się Gofid. - Wszyscy inni mają z książkami tylko masę roboty. Redagowanie. Wydawanie. Drukowanie. Sprzedawanie. Opychanie za bezcen. Studiowanie. Recenzowanie. Praca, praca, praca - my za to musimy tylko czytać. Zaczytywać się. Rozkoszować się. Pochłaniać książki - robimy to naprawdę. I jeszcze się tym najadamy. Nie chciałbym się zamienić z żadnym pisarzem.''

Nie sądziłam, że kiedykolwiek przeczytam książkę o książkach. Książkę o Mieście Śniących Książek. Powieść, w której świat literatury może być nie tylko piękny i obszerny, ale również niebezpieczny i przerażający. Nie przepuszczałam też, że pozycja ta zabierze mnie w podróż, z której nie będę chciała powrócić oraz, że dzięki niej poznam nowych bohaterów, dla których świat papieru i druku będzie czymś najważniejszym w życiu. Przekonałam się też w końcu, że nie tylko oprawa i ilustracje w środku robią wrażenie, ale sama historia, którą napisał Walter Moers.

Hildegunst Rzeźbiarz Mitów to młody poeta, który po śmierci swojego ojca chrzestnego nie otrzymuje wiele, jednak wśród wielu nieistotnych rzeczy jest pewien rękopis, który zachwyca bohatera i skłania go do odnalezienia jego autora. Wie, że jedynym miejscem, w którym może odnaleźć tajemniczego pisarza jest Księgogród - Miasto Śniących Książek. W momencie kiedy wkracza do miasta, widzi przede wszystkim księgarnie i przeróżne istoty, których praca związana jest z książkami. Jest to centrum, w którym każdy miłośnik literatury chciałby się znaleźć - a teraz jest tam Hildegunst, który dość szybko zostaje wciągnięty w świat, w którym czytanie staje się niebezpieczne, świat, w którym łowcy książek zabijają dla zdobycia bibliofilskich skarbów. Bohater na drodze odnalezienia prawdziwego autora rękopisu spotka wiele istot, o których nikt nie słyszał oraz te, które są owiane wieloma legendami. Czy uda mu się sprostać zadaniu, które sobie na samym początku wyznaczył?

„Szukamy z miłości, nie z chciwości. Szukamy sercem i rozumem, a nie toporem i mieczem. Szukamy, aby się uczyć, a nie by się wzbogacić. I szukamy lepiej! Znajdujemy najcenniejsze książki.''

Żeby oczarować się tą książką nie trzeba wiele. Wystarczy ją wziąć w ręce i przekartkować, aby zapragnąć ją lepiej poznać. Przyczyną tego jest oprawa graficzna, która naprawdę może skraść serca wielu książkoholików. Moje skradła i to właśnie za jej sprawą, postanowiłam sięgnąć po Miasto Śniących Książek. Z początku obawiałam się, że pod względem treści nie spełni powieść moich oczekiwań, ale na szczęście się tak nie stało. Autor buduje napięcie od samego początku, wprowadza nas w świat literatury i coraz bardziej intryguje wieloma tajemnicami i zagadkami, które będziemy odkrywać i rozwiązywać przez cały czas. Bardzo spodobał mi się jego pomysł prowadzenia historii, w której nie znajdzie się miejsca na nudę i monotonię, ponieważ nieustannie się tutaj coś dzieje.

Warto również wspomnieć o postaciach, bez których opowieść ta nie byłaby tak ciekawa i zajmująca. Nie ma tutaj zwyczajnych ludzi - spotkać można za to smoki, buchlingi, przeraźnice, harpiry i wiele wiele innych bohaterów, których różnorodna kreacja z pewnością podnosi poziom książki. Czytając tę pozycję nie mogłam się właściwie doczekać momentów, w których poznawać będę nowe istoty, zarówno te dobre jak i złe. Bo każda z nich była warta uwagi i o każdej chciałam się jak najwięcej dowiedzieć. Walter Moers oprócz żyjących stworzeń przedstawił czytelnikom z wielką dokładnością miejsca, w których zamieszkiwały, czy tymczasowo przebywały. A były to miejsca magiczne, pełne ciemnych zakamarków, niekiedy niebezpieczne i odrażające, innymi razy takie, których nie chciało się opuścić. Ale za to w każdym z nich można było ujrzeć książki, a właściwie masę książek, od których nawet Hildegunstowi trudno było się oderwać.

Nie umiem opisać tej książki tak dobrze jak na to ona zasługuje. Zapewne nie weszłam w łaski Orma (jeśli przeczytacie Miasto Śniących Książek będziecie wiedzieli co mam na myśli) i pewnie nigdy mi się to nie uda. Ale, ale... Nie zmienia to jednak faktu, że Walter Moers stworzył opowieść piękną i magiczną, do której będę z pewnością co jakiś czas wracać. Nie sądziłam, że czytanie oraz przeżywanie przygód Rzeźbiarza Mitów sprawi mi tak ogromną przyjemność i, że tak trudno będzie mi odłożyć pozycję z powrotem na półkę. Gorąco zachęcam Was do zapoznania się z nią, jestem pewna, że nie poczujecie się zawiedzeni i cudownie spędzicie czas przeznaczony na jej lekturę!
Moja ocena 6/6, 10/10
Za książkę dziękuję Grupie Wydawniczej Publicat.

sobota, 25 stycznia 2014

Próby Ognia - James Dashner


Tytuł oryginału: The Scorch Trials
Seria/cykl wydawniczy: Więzień Labiryntu 2
Wydawnictwo: Papierowy Księżyc
Data wydania: 14 listopada 2012
Śmiało, umieraj razem z Thomasem. Ja wolę uciec po kryjomu i żyć później z wyrzutami sumienia.''

Przygoda z DRESZCZem jeszcze się nie skończyła, a można nawet powiedzieć, że dopiero minął jej pierwszy etap. Początek, który z początku wydawał się być również końcem, jednak nic z tego. Wyjście z Labiryntu było dla Streferów nadzieją na odzyskanie swojego dawnego i normalnego życia, wspomnień i dostanie odpowiedzi na wiele nurtujących ich pytań. Wszyscy łudzili się, że ludzie z tajemniczej organizacji w końcu dadzą im spokój... Życie w Labiryncie, jak zapewne pamiętacie, nie należało do łatwych, jednak bohaterowie mieli swoje miejsce pobytu, jedzenie i jako takie bezpieczeństwo. Nie sądzili, że poza nim może być jeszcze gorzej, jednak ktoś przygotował dla nich kolejne wyzwania i niespodzianki. Tym razem znajdują się na Ziemi, która została spalona przez Pożogę i wysuszona z powodu surowego klimatu. Wszystko nie wyglądałoby tak źle gdyby nie Poparzeńcy, ludzie zarażeni chorobą, która zmienia ich w nieobliczalnych i niebezpiecznych potworów niszczących tereny, na których zamieszkują. Streferzy muszą przejść przez najbardziej spaloną część świata i dotrzeć do wyznaczonego celu w ciągu dwóch tygodni, a przy tym nieustannie uciekać przed nowymi zagrożeniami. Zagrożeniami, które przyniosą śmierć wielu z nich.

Próby Ognia to sequel trylogii Więzień Labiryntu autorstwa amerykańskiego autora Jamesa Dashnera. Muszę przyznać, że sięgając po tę część miałam dość spore oczekiwania, ponieważ tom pierwszy wywarł na mnie spore wrażenie, a jednocześnie pozostawił po sobie niedosyt. Nie ukrywając, spodziewałam się czegoś naprawdę świetnego, czego nie mogłabym tak łatwo zapomnieć. No i pomimo tego, że książka spodobała mi się bardzo, to jednak jest odrobinę gorsza od swej poprzedniczki. Kiedy poprzednim razem narzekałam na złagodzenie niektórych wydarzeń przedstawionych w powieści, tutaj mogłabym ponarzekać jeszcze bardziej, bo naprawdę nie dało się tu pokazać po sobie jakichkolwiek emocji - coś się działo, coś niby ważnego, aczkolwiek na mnie nie wywarło to żadnego wrażenia. Kolejnym minusem będzie z pewnością też fakt, iż fabuła, która rozgrywała się w zamkniętym Labiryncie było o wiele ciekawsza niż ta przedstawiona na spalonej Ziemi wśród Poparzeńców, do której nie mogłam się w ogóle przekonać. Szli sobie, ginęli, krzyczeli, walczyli, ale nie reagowałam na to tak, jak chyba powinnam. 

Niesamowicie spodobało mi się jednak pojawienie się nowych bohaterów, którzy w jakimś stopniu urozmaicili lekturę i sprawili, że stała się ona dużo ciekawsza. Jedni z nich okazywali się ważniejsi od innych, niemniej jednak dzięki temu dało się wyczuć odrobinę rywalizacji pomiędzy nimi, którą i tak spychały na dalszy plan przyjaźń i chęć przeżycia kolejnego dnia. Warto również wspomnieć o tych starych i dobrze nam znanych - Thomasie, Teresie, czy też Minho. Wypowiedzi tego ostatniego jak i Newta nadal rozbawiają i wywołują uśmiech na twarzy, a najbardziej ich charakterystyczny slogan, z którym już zawsze będą mi się kojarzyć. Jeśli zaś chodzi o Teresę, to nie bardzo wiem co tu napisać, żeby czegoś nie zdradzić. Jednak z pewnością jej zachowanie w Próbach Ognia pokazało postać barwną, wyrazistą i w jakimś stopniu nietuzinkową. Na koniec zostawiłam Thomasa, który najbardziej przypominał mi o tym jaka atmosfera panowała w Labiryncie, a jaka jest na Ziemi. Pomimo tego, że był nieustannie opisywany jako ten wyjątkowy, on takim się nie czuł i chyba za to najbardziej go polubiłam oraz za to, że nie przestał wierzyć.

Próby Ognia to książka, która zaskakuje nie tylko obecnością nowych postaci, ale również brakiem odpowiedzi na pytania, na które czytelnik z pewnością miał nadzieję uzyskać zadowalające go wyjaśnienia. Owszem, jakieś są i zrozumieć można już o wiele więcej niż wcześniej, ale nie ma tego zbyt dużo. Kolejną ciekawą rzeczą są retrospekcje, które pojawiają się u jednego z bohaterów, dzięki którym można tylko przypuszczać jaki będzie kolejny krok danej osoby. Oraz najbardziej intrygująca część książki - zakończenie, które z jednej strony ciekawi i cieszy, a z drugiej rozczarowuje. Przekonajcie się jednak sami, co mam na myśli, a jestem pewna, że po nim z ogromnym zainteresowaniem sięgniecie po zwieńczenie trylogii.

Widać, że James Dashner nadal ma wiele bardzo dobrych pomysłów w swojej głowie, ale nie do końca umie je wykorzystać. Wiem, że zdania są podzielone i jednym będzie bardziej podobała się dwójka niż jedynka, a drugim na odwrót. Ja należę do tej drugiej grupy, ponieważ Więzień Labiryntu wywarł na mnie większe wrażenie, była tam mroczniejsza atmosfera, zdarzenia wywoływały u mnie niemałe emocje i nieustannie towarzyszący strach o życie ukochanych bohaterów. Tutaj niestety tego nie czułam, a historię czytałam zamiast ją przeżywać wraz z postaciami. Mam jednak ogromną nadzieję, że zmieni się to w ostatnim tomie i będę mogła postawić ocenę tak wysoką jak części pierwszej, bądź nawet wyższą.
Moja ocena 4+/6, 7/10
Za książkę dziękuję wydawnictwu Papierowy Księżyc.

piątek, 24 stycznia 2014

Sasha - Joel Shepherd


Tytuł oryginału: A Trial of Blood and Steel. Sasha
Seria/cykl wydawniczy: Próba krwi i stali 1
Wydawnictwo: Jaguar
Data wydania:
8 maja 2013
„Bezkrytyczna wiara we własną supremację i słuszność stanowi najszybszą drogę do katastrofy, jaką zdołał wynaleźć człowiek.''

Kiedy myślę o fantastyce, zawsze pierwszym skojarzeniem bądź obrazem pojawiającym się w mojej głowie jest gruba książka, w której dzieje się mnóstwo ciekawych i intrygujących rzeczy. Rzadko albo praktycznie wcale nie nasuwa mi się myśl, że powieść tego gatunku mogłaby mieć zaledwie ponad sto stron - no bo przecież nie da się tu nawet opisać dokładnie krain, postaci, a o dialogach już nawet nie wspominając. Dlatego też gdy postanowiłam sięgnąć po Sashę i gdy miałam ją już w rękach, wiedziałam (albo raczej, mogłam przypuszczać), że czeka mnie wielka i niebezpieczna przygoda w nieznane, która zbyt szybko się nie skończy. A teraz wy będziecie mogli zobaczyć namiastkę tego, co przez kilka dni przykuwało moją uwagę.

Sashandra to była księżniczka Lenayin, która zrzekła się tego tytułu po śmierci swojego brata. Wybrała życie całkowicie odmienne, od tego które dotychczas prowadziła - wśród społeczności goeren-yai, która wierzy w starych bogów i jest oddana lenayińskim tradycjom. Dziewczyna porzuciła sukienki na rzecz spodni i nauki pradawnej sztuki walki jaką jest svaalverd, w której szkoli ją znany w całym kraju i poza nim Kessligh. Niestety pomimo zmiany stylu życia, Sasha nadal pozostaje córką króla i zdana jest na ciągłe intrygi ze strony spiskowców z królewskiego dworu. Gdy do tego doda się buntowniczy charakter bohaterki, przez którego przyciąga uwagę innych - może wyjść z tego początek konfliktu, który spowodować może niespodziewane skutki w całym państwie. Bo verentyjska arystokracja jak i pogański lud goeren-yai chcą, aby Sashandra opowiedziała się po którejś ze stron. A każdy wie, że nie jest to łatwe gdy należy się do obu z nich.

„Ludzie dostrzegają to, co pragną widzieć, powtarzał zawsze Kessligh.''

Pomimo trochę zagmatwanego opisu i kilku trudnych słów mam nadzieję, że go zrozumieliście. Początki do łatwych nie należą i w książce też takie były przez kilkadziesiąt stron. Kiedy zaczęłam czytać tę historię z trudem przychodziło mi powiązanie niektórych wyrazów, imion, nazwisk i wydarzeń o których rozmawiali bohaterowie. Jednak później, gdy nazwy pojawiały się już których raz z rzędu było coraz lepiej, a ja z coraz większym zainteresowaniem śledziłam losy postaci. Później nawet trudne goeren-yai (przy którym nadal sobie łamię język) i inne tego typu określenia uznałam za atuty książki, które wprowadzały ten egzotyczny i oryginalny klimat powieści. Szkoda tyko, że jest tu parę literówek, które jednak dość znacząco rzucają się w oczy i trochę psują lekturę.

Oprócz tych dwóch mankamentów (które jedno z nich na koniec uznałam za ciekawy element historii, jednak nie da się zapomnieć o tym, że początek Sashy szedł mi dość opornie) nie mam nic do zarzucenia tej książce, a więc w końcu mogę przejść do tych dobrych stron książki. To co najbardziej mi się w niej spodobało to narracja obserwatora wszechwiedzącego ukazana z różnych perspektyw, dzięki czemu czytelnik obserwuje co dzieje się w tym samym czasie u różnych osób, a nie tylko u tytułowej bohaterki. Dzięki takiemu zabiegowi fabuła staje się bardziej rozbudowana, a co za tym idzie o wiele bardziej interesująca. Warto również wspomnieć o różnorodnej kreacji bohaterów, którą spotyka się na kartach powieści niezwykle rzadko. Bo mamy tutaj nie tylko dwie skłócone ze sobą strony, ale o wiele więcej, wśród których znajdą się ludzie tak bardzo odmienni od siebie nie tylko pod względem charakterów, wierzeń ale również wyglądu. A obserwowanie ich wszystkich razem jest naprawdę ciekawym przeżyciem, za które można podziękować autorowi pierwszego tomu serii Próba krwi i stali.

„Nic nie jest sprawiedliwe - powiedział jej. - Sprawiedliwość to ludzki wynalazek. Pewnego dnia to zrozumiesz.''

Muszę przyznać, że ogromne wrażenie zrobiła na mnie nie tylko ilość wątków, które zostały w tej książce zawarte, ale przede wszystkim brak tego miłosnego, tego który występuje praktycznie w każdej powieści. Czytałam i tylko podejrzewałam kiedy może w końcu coś z czegoś wyniknąć i nic! Kompletnie, totalnie niczego takiego nie było. Może gdzieś tam pojawiły się jakieś oznaki, którym nawiasem mówiąc bardzo skrupulatnie się przyglądałam, ale nie wynikło z tego zupełnie nic. I może dzięki temu pozycja ta zostanie w mojej pamięci na długo, bo autor zajął się dużo ważniejszymi i ciekawszymi pomysłami, wprowadził mnie do świata pełnego intryg i kłamstw, a przy tym tak zaintrygował, że z wielką przyjemnością sięgnę po kolejne części tego cyklu.

Sasha to nie tylko odważna i pyskata bohaterka, to też nie tylko książka pełna zawiłości, ale przede wszystkim podróż i przygoda, w której chce się nieustannie brać udział. Joel Shepherd stworzył historię, która ma w sobie potencjał i mam nadzieję, że zostanie on w pełni wykorzystany w kolejnych tomach. Bo jedynka wyszła mu bardzo dobrze i fajnie byłoby, gdyby utrzymało się tak dalej. Nie pozostaje mi już nic więcej, jak tylko zachęcić Was do sięgnięcia po tę powieść, która ukaże Wam świat dotąd nieznany.
Moja ocena 5/6, 8/10
Za książkę dziękuję wydawnictwu Jaguar.

Pasujące do Sashy: