Ads 468x60px

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą mistyczne. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą mistyczne. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 24 stycznia 2013

Åsa Larsson "Aż gniew twój przeminie" - kryminał babski i gniewny



Wydawnictwo Literackie
Oryginalny tytuł: Till dess din vrede upphör
Przekład: Beata Walczak-Larsson
Data premiery: maj 2012
Liczba stron: 352
Cena: 34,90 zł
Macie tak czasem, że czytacie jakąś książkę, wyczuwacie jej siłę, potraficie wyliczyć szereg plusów, podskórnie czujecie, że powinna was zachwycić, porwać, ponieść ze sobą, ale tego nie robi? Nix, niente, niet. Ja mam coś takiego z kolejną powieścią skandynawskiej królowej kryminału (której to już?) Åsy Larsson. 

Choć przyznam, że sam początek ma w sobie niesamowity impet i siłę wyrazu. W zasadzie jest najmocniejszym elementem tej powieści, zostawiającym wszystkie następujące po nim sceny w mdławym cieniu. "Pamiętam, jak umarliśmy". My - to siedemnastoletnia Wilma i jej chłopak Simon, którzy udają się na podwodną wyprawę, zamierzając zbadać dno pobliskiego jeziora, o którym krążą słuchy, że w czasie wojny zatonął w nim niemiecki samolot. Wyzwanie, zapach przygody, młodzieńczy zapał, radość życia i odkrywania - Wilma aż tryska energią i animuszem, ale opowiadając o tym wszystkim z perspektywy martwej osoby. I już samo to jest chwytem niezwykłym, odważnym, choć niebezpiecznym, bowiem pierwiastek nadprzyrodzony, mistyczny, w kryminałach - gatunku ze wszech miar realistycznym - często ześlizguje się z wytyczonego szlaku i ląduje w grzęzawisku miernoty. Sposób, w jaki Wilma opowiada o swojej śmierci, jest bez dwóch zdań mistrzowski. 

Mocny akcent na wstępie to fajna rzecz, ale nie każdemu udaje się przekuć go na fabularny kapitał. Tutaj, mam wrażenie, cięciwa napięcia rozpręża się, by tylko miejscami powrócić do pierwotnej, naciągniętej do granic możliwości formy. Akcja zwalnia tempo i toczy się dalej niespiesznie, przeskakując raz po raz w przeszłość. Czytelnicy zaznajomieni z prozą Larsson z radością zapewne powitają powrót starych znajomych, także i tutaj śledztwo związane z wyjaśnieniem okoliczności śmierci dziewczyny (bo ciała chłopaka nie znaleziono), prowadzą dwie kobiety, które sprawdziły się w poprzednich "odcinkach": policjantka Anna Maria Mella i prokurator Rebeka Martinsson. Trop, czego się można było spodziewać, prowadzi do przeszłości, dalekiej, wojennej, stanowiącej niechlubny przedział w dziejach Szwecji, i nieco mniej odległej, ale też ponurej. 

I w zasadzie na tym koniec, jeśli chodzi o niespodzianki. Bardzo szybko wiadomo, kto stoi za brutalnym zabójstwem młodych, autorce zaś pozostaje tylko odkrywanie krok po kroku, dlaczego. Czyni to w sposób lekko odealniony, posługując się duchem zmarłej - dzięki wspomnieniom nieżyjącej Wilmy czytelnik prędzej od organów ścigania dowiaduje się, jak było naprawdę. Zabieg ten może się podobać, ale nie musi. Ja mam z tym pewien problem i wolę zdecydowanie, kiedy kryminał pozostaje w realistycznych ramach, choć tutaj metafizyczne wstawki nie wpływają, chwała Bogu, na śledztwo, a są jedynie elementem zabawy z czytelnikiem, retoryczną figurą, pozwalającą na wprowadzenie inności, wyróżnienie się z masy. 

Długo trawiłam tę książkę, próbując dociec, co mnie w niej uwierało. I do końca nie wiem, czy to wina chaotycznego przeskakiwania z narracji w czasie teraźniejszym na czas przeszły, nietrzymającego się żadnego schematu, powodującego swoiste rozedrganie i zadyszkę. Nie wiem, czy irytowały mnie obie główne panie szukające prawdy, nieporadne, rozedrgane tak jak nić narracji, dające się ponosić emocjom, pełne dobrotliwej empatii, słabe i silne na przemian. Podobały mi się niektóre, bardzo mocne, znakomicie zarysowane sceny, po których następowały takie, które doprowadzały mnie do rozpaczy irracjonalnością, albo po prostu nużące. Larsson poruszyła tu kilka strun, na których dźwięk jestem niezmiernie wrażliwa - starość w jej opisie jest bezdennie smutna, porażająco okrutna, dogłębnie obrzydliwa. W tych momentach staje się prawdziwe twierdzenie o nieporównywalnej społecznej wrażliwości pisarzy skandynawskich, a także o niezwykłej ostrości uprawianej przez nich socjokrytyki. Larsson jest momentami gniewna, momentami zaś babska. Babska w tym pejoratywnym znaczeniu: rozchwiana, nadmiernie emocjonalna, irracjonalna. I niech każdy sam sobie odpowie na pytanie, czy go to kręci. 



Pierwsze zdanie: "Pamiętam, jak umarliśmy."
Gdzie i kiedy: Kiruna na północy Szwecji, współcześnie ze skokami w przeszłość 
W dwóch słowach: babska i gniewna
Dla kogo: dla miłośników nordyckich klimatów oraz literatury lekko odrealnionej
Ciepło / zimno: 62°


Książkę przeczytałam w ramach wyzwania Anety "Czytamy kryminały". 

wtorek, 4 grudnia 2012

Phil Rickman "Frucht der Sünde" (The Wine of Angels) czyli kto się boi starego jabłonka



Wydawnictwo: rororo
Tytuł oryginału: The Wine of Angels
Data premiery: 1998
Wydanie niemieckie 02.05.2009
Ilość stron: 608
Cena: 9,95 euro

Dzień pierwszy
Postanawiam nadgryźć stertę starych kryminałów zalegajacych półki. Mój wybór pada na "Owoc grzechu" Phila Rickmana. Kryminał angielski, reklamowany jako "klerykalny" (cokolwiek to znaczy), napisany przez erudytę i krytyka literackiego, z nietuzinkową postacią (zagadki rozwiązuje kopcąca jak lokomotywa, klnąca na potęgę, samotnie wychowująca matka-Angielka i... duchowna kościoła anglikańskiego - tego jeszcze nie było), a klimat powieści ociera się o ezoterykę, zjawiska niewytłumaczalne i w ogóle nie z tej ziemi. Brzmi dobrze. Okładka nastraja odpowiednio, podobnie obietnica łagodnych zielonych wzgórz angielskiej prowincji... Mniam. Zaczynam czytać. Pierwsze strony przenoszą mnie do starego sadu w niewielkiej miejscowości Lewardine, gdzie paru tubylców i księżyca (żeńska forma od ksiądz?!...) wraz z córką stoją zgromadzeni wokół jabłonka (męska forma od jabłoń?!...) i odczyniają jakieś kompletnie niezrozumiałe czary. Bredzą przy tym o jakichś duchach w gałęziach i tym podobnych. Scena trwa wiecznie, a kończy się tak niespodziewanie, że ledwie ją zauważyłam, ululana monotonią rozmów) - otóż jeden z nich, tych domorosłych szamanów, bierze dubeltówkę i odstrzeliwuje sobie łeb. Koniec sceny. Postanawiam kontynuować lekturę następnego dnia.
Dzień drugi
Okazuje się, że incydent w sadzie wokół jabłonka nie ma nic wspólnego z pozostałą częścią książki. Fabuła toczy się niespiesznie i niewzruszenie, a odstrzelenie łba zakwalifikowane zostaje jako samobójstwo, a potem nieszczęśliwy wypadek (żeby rodzinie nie było przykro). Nowa księżyca faktycznie od czasu do czasu używa nieładnych wyrazów, poza tym ma dorastającą córkę, która już w pierwszy weekend nawala się jak haubica cydrem i o mały włos nie staje się ofiarą gwałtu zbiorowego, ale zostaje uratowana przez pawia (własnego) i jabłonka (tego z sadu). Widzę parę zalążków cudownie konfliktowej akcji i przyspieszam lekturę, ale gubię się w wielostronicowych dywagacjach dotyczących ważkiej kwestii, czy księżyca ma pozwolić na spektakl w kościele o pewnym homoseksualiście, który żył czterysta lat temu, czy nie. Zasypiam.
Dzień trzeci
Merrily Watkins (księżyca) jest w rozterce i w stresie. Szuka córki, zgłębia miejscową historię (chrr.... chrr... chr..., sorry, chyba przysnęłam), widzi duchy, filozofuje o jabłonku. Dobiegłam (co za przesada!) do strony 200, trupa nie ma. 
Dzień czwarty
Trupa nadal nie ma. Księżyca naraża się tubylcom, puszcza pawia podczas swojej inicjacji (w sensie, że biskup przyjechał i odprawił mszę z okazji objęcia przez nią parafii). Córka księżycy zaprzyjaźnia się coraz bardziej ze starym jabłonkiem oraz byłym muzykiem rockowym o steranej duszy. Poza tym w domu parafialnym straszy. We wsi odbywa się impreza, trwająca pięćdziesiąt stron.
Dzień piąty
Trupa nie ma, chociaż minęłam półmetek. Sprawdzam, czy to na pewno kryminał, ale na okładce stoi jak wół: powieść kryminalna. Chr... chrrr.... chrrr...
Dzień szósty
Ale się wystraszyłam! Wszystko przyspieszyło nagle, z kopyta, mało nie pospadałam z sofy! We wsi ginie dziewczyna, pojawia się trup, potem drugi, losy księżycy splatają się ze starym jabłonkiem, zagadka zostaje wyjaśniona w trymiga, a ja pozostaję z wielkim znakiem zapytania i mętlikiem w głowie. Z ręką na sercu: cydru nie sączyłam! Ale wreszcie jestem wyspana. 

Moja ocena: cała dwójka (za zalążki znakomitych pomysłów i postaci - a może powinnam powiedzieć: pesteczki?) (2/5). Może hardkorowi anglofile i miłośnicy jabłek dodają z jeden punkt.


Książkę przeczytałam w ramach listopadowego wyzwania trójka pik w kategorii "wydane przed 2000". 

piątek, 10 sierpnia 2012

Susan Hill "Kobieta w czerni" - mrocznie, gotycko, nastrojowo...



Wydawnictwo Amber
Tytuł oryginału: The Woman in Black
Przekład: Jan Jackowicz
Ilość stron: 224
Data wydania: 14.02.2012
Cena: 29,80 zł

Są książki przereklamowane, po których obiecujemy sobie cudów na kiju, a lektrura przynosi czczą pustkę. Powieść Susan Hill "Kobieta w czerni", która falą godną tsunami przetoczyła się przez niemal wszystkie blogi, miała wszelkie zadatki na miano obietnicy i rozczarowania roku. Bardzo znana za granicą, wyczekiwana w Polsce, a w dodatku świeżo sfilmowana i to w gwiazdorskiej obsadzie - to nie mogło skończyć się dobrze.... Toteż nie obiecywałam sobie zbyt wiele. 

I to być może było właściwym nastawieniem do rozpoczęcia przygody z tą książką. Wzięłam ją sobie do samolotu, bo gabaryty książeczki były przyjazne dla podręcznego bagażu, objętość możliwa do pokonania podczas dwóch godzin lotu, a i tematyka nieabsorbująca. I, być może znowu Was zaskoczę - bingo! To było to.

Fabułę zapewne większość z Was zna, czy to z własnej lektury, czy z filmu (ja go nie widziałam), więc ograniczę się tylko do lakonicznej wzmianki, że chodzi o młodego notariusza, który zostaje wysłany gdzieś na angielskie pustkowia, by uregulować sprawy spadkowe niedawno zmarłej  kobiety. Zamieszkiwany przez nią samotnie Dom na Węgorzowych Moczarach jest trudno dostępny, leży pośród bagien i nad samym morzem, gdzie dojechać można tylko wąską dróżką  wijącą się przez zdradliwe moczary, zalewaną w czasie przypływów. A zatem, kto się tam zapuści i przegapi porę przypływu, musi zaczekać, aż bezlitosne morze uwolni go z pułapki. W zasadzie od początku wiadomo, w którym kierunku będzie zmierzać ta historia młody prawnik podczas pogrzebu widzi  wymizerowaną kobietę w czerni, mieszkańcy niechętnie mówią o tajemniczym domu i jej zmarłej mieszkance, gdzies w tym wszystkim kryje się jakaś straszliwa tajemnica... W dodatku notariusz, w zamiarze prędkiego uporania się z papierami, pragnie spędzić na odludzi parę dni. 

Klasyczna konwencja powieści grozy: wiadomo, że będzie strasznie, wiadomo, co się za chwilę stanie, a mimo to lęk podpełza nam do gardła, wywołuje zimny dreszcz grozy i każe mimowolnie zamykać oczy, by nie czytać dalej... Przewidywalne? Ograne? Wyświechtane? "Kobieta w czerni" na pewno nie oferuje niczego nowatorskiego. Nie wkracza na nigdy nie dotnięte piórem pisarza obszary, nie eksploruje niezbadanych zakątków  psyche i nie straszy niczym nowym. Jest cudownie klasyczna w zamierzeniu i nie epatuje nowinkami. I tak jest dobrze. Staroświeckość, niespieszność narracji to solidny fundament tej opowieści, wpasowujący się harmonijnie w całość. 

Sama historia nie jest zbyt zawiła i da się streścić w paru zdaniach. Tak, może pozostawić niedosyt. I owszem, jest mistycznie i irracjonalnie. Osób szukających na wszystko jakiegoś rozumowego wytłumaczenia do lektury nie zachęcam, bo jest tu o duchach i jest o zjawiskach niewytłumaczalnych, a autorka bynajmniej nie ma aspiracji wyjaśniania tu czegokolwiek. Wszak najbardziej boimy się Nieznanego. Nie dla zawiłej intrygi czy zaskakującego rozwiązania zagadki czyta się opowieści o duchach. Bo tak naprawdę najważniejsza jest tu atmosfera, budowany misternie i powolutku klimat grozy, malowane pędzlem impresjonisty angielskie mgliste i mroczne pejzaże. Miłośnicy takich posępnych, gotyckich klimatów powinni rozpłynąć się w zachwycie, a najlepiej nauczyć się na pamięć fragmentów opisujących opuszczone domostwo na krańcu świata, zapomniane przez Boga, ale nie przez demony i ludzi. 

Może się obnażę, zdemaskuję fragment siebie, który wolałabym trzymać w ukryciu, ale powiem Wam, że "Kobieta w czerni" uwiodła mnie i zaczarowała atmosferą. Pozwólcie i Wy, by wsączyła się w Was, dajcie się ponieść wyobraźni, nie spieszcie się, niech te obrazy ukształtują się w Was do końca, osiądą w duszy i zapiszą w siatkówce oka. Nie pędźcie dalej, zatrzymajcie się i poczujcie... grozę tych miejsc. Nawet jeśli przeszkodzi Wam stewardessa, przynosząc sok pomidorowy....

Dla mnie to był uratowany lot. Jeden z bardziej mistycznych i gotyckich lotów życia. I takich również Wam życzę...

Daję mocną czwórkę (4/5).

Acha, książkę przeczytałam w ramach wyzwania Sardegny trójka pik, jako powieść z wątkiem XIX-wiecznej Anglii. 


czwartek, 2 sierpnia 2012

Krzysztof Kotowski "Kapłan" - habit, zemsta i krokodyl...

Wydawca: Cat Book
Data premiery: 08.02.2008
Ilość stron: 496
Cena: 32 zł


Są mody na pewne książki, zapoczątkowane jednym udanym bestsellerem, kopiowanym potem mniej lub bardziej udolnie przez zastępy pisarzy albo tych, którzy chcieliby nimi zostać. Stephenie Meyer zapoczątkowała histerię na wampiry, jakiś czas temu nastąpił wysyp mistycznych thrillerów osnutych wokół tajnych wszechpotężnych bractw, a założę się, że przez kolejne miesiące (oby nie lata) będziemy nękani ociekającymi seksem podróbkami "Pięćdziesięciu twarzy Greya". Trudno powiedzieć, na ile "Kapłan" jest produktem książkowego trendu, który miał swe apogeum już parę lat temu, a na ile oryginalną opowieścią, która powstałaby niezależnie od koniunktury. 


Krzysztofa Kotowskiego poznałam jakiś czas temu dzięki "Krwi na placu lalek" i choć miałam pewne problemy z zaszufladkowaniem tej książki, przekonała mnie. Podobne trudności z zaklasyfikowaniem miałam i z "Kapłanem", choć to całkiem odmienna pozycja, aczkolwiek również mocno polaryzująca. Są tacy, którzy dadzą się za "Kapłana" poćwiartować, innym w ogóle nie podszedł. Jak było ze mną?


Przyznacie, że wizja uganiających się po Warszawie kolesi w habitach, dekapitujących ludzi, faceta, twierdzącego, że posiadł pamięć i umiejętności tysięcy pokoleń niemal od zarania dziejów i tajemnego bractwa, pociągającego za sznurki na globalnej arenie ma w sobie coś nieświeżego, zużytego, by nie powiedzieć, śmiesznego. Ktoś mógłby powiedzieć: to już byyyyyło! I miałby rację. No bo ile można w kółko o tym samym?... A jednak "Kapłan" wzbudził entuzjazm wielu czytelników. Ba, zebrał pochwały na poważanych łamach, z ust recenzentów z prawdziwego zdarzenia, a nie tam jakichś blogerów (przepraszam wszystkich, którzy poczuli się urażeni lekceważącym tonem, ale dla niektórych jesteśmy "tylko" blogerami), więc o co chodzi z tym zamieszaniem? 


"Kapłan" zaczyna się rewelacyjnie. Krótka migawka z prehistorycznej Krety, druga z Europy wikingów, a potem Warszawa, szpital psychiatryczny i wspomniany facet, który pamięta. Pamięta Boga, czasy pradawne, miliony istnień, zna setki języków, posiadł umiejętności pokoleń rycerzy, asasynów, wojowników. Nietypowy przypadek. Schizofrenia paranoidalna? Ciężka psychoza? Urojenia, zwidy? Okazuje się, że nie - doktor Sambierska naocznie przekonuje się, że każde słowo osobliwego pacjenta jest prawdą - w chwili, gdy w nieprawdopodobny sposób gołymi (prawie) rękoma rozprawia się nie tylko z szpitalnymi strażnikami, ale i trójką znakomicie wyszkolonych zamachowców w habitach. Zwykły klecha nie dałby sobie rady z zawodowcami tej proweniencji. Tytułowy kapłan umyka ze szpitala, zabierając ze sobą lekarkę (a właściwie nie sprzeciwiając się zbytnio, by dobrowolnie mu towarzyszyła). Przyznam, że początek zachwycił mnie głębią, rozmachem, zaintrygował zagadką tajemniczego kapłana, wprawił w zdumienie i nerwową gorączkę, co dalej. Niestety, struna, którą autorowi udało się napiąć na pierwszych stu stronach, straciła sprężystość, a miejscami splątała się, tworząc gruzły, które psuły lekturę. Pierwsza część powieści urywa się niespodziewanie, przedwcześnie kończąc albo zawieszając większość wątków i pozostawiając uczucie niedosytu.


Trochę lepiej jest w drugiej części,napięcie wraca chwilowo, ale znow momentami zamiera. Nierówne tempo nie jest jedynym mankamentem tej książki. Mam wrażenie, że jej problemem jest niezdecydowanie. Jej koncepcja waha się pomiędzy dziełem zamaszystym, epickim, poważnym, zbudowanym na solidnych historycznych podstawach, a komiksowym, przerysowanym thrillerem celującym w grupę odbiorców Zbigniewa Nienackiego, choć to było kiedyś, teraz pewnie raczej kokietującym fanów Batmana i Indiany Jonesa. Rozdźwięk między tym "na poważnie", a tym "dla rozrywki" jest wyraźnie wyczuwalny, jakby autor nie mógł się zdecydować, dla kogo tak naprawdę pisze - dla czytelnika wyrobionego, oczekującego pozycji z ugruntowanym tłem i głębią psychologiczną, czy dla nastolatka, z wypiekami śledzącego poczynania bohatera o nadprzyrodzonych umiejętnościach. Wyszło coś pomiędzy, choć tylko ten drugi wyjdzie z lektury usatysfakcjonowany.


Co nie znaczy, że spotkanie z tą książką było czasem zupełnie zmarnowanym. Jest sporo punktów, którymi naprawdę można się zachwycić - są tu wątki stawiające na głowie nasze pojmowanie fundamentów świata, które, pogłębione, mogłyby wzbogacić tę książkę, są nietuzinkowi bohaterowie (weźmy choćby Cipuchę i Bzdeta - parę punków - bajka!, albo zagorzała antyklerykalistka Ola), są liczne finezyjne dialogi i scenki zaprawione nutą czarnego humoru, sama intryga, choć niewyjaśniona do końca (no bo kim tak naprawdę jest ten kapłan i skąt to jego ciężkie brzemię?), jest niegłupia i zastanawiająca. Jednocześnie są tu dłużyzny, posiekana, chaotyczna fabuła, liczne komiksowe spłycenia, jest trochę wymachiwania mieczykami, niektóre wątki zostały poprowadzone naiwnie. Pewnego smaczku dodaje wątek z nieco inną wersją zamachów z 11 września, stanowiący wodę na młyn dla zwolenników spiskowej teorii dziejów, wszędzie wietrzących tajemnicę, niedopowiedzenia, ukryte prawdy. Są również fragmenty erudycyjne, dowodzące sporej wiedzy autora, miejscami wręcz błyskotliwe. Szkoda, że nie udało się ich rozciągnąć na całość.


Nie jestem tą powieścią zachwycona ("Krew z placu lalek" przekonała mnie bardziej), choć zapewne dwadzieścia lat temu zachłysnęłabym się nią. Dziś mam więcej dystansu to tego typu lektur i postanawiam zakwalifikować "Kapłana" do dzieł typowo rozrywkowych, gdzie zapewne jest jego miejsce; udanych, ale z licznymi niedociągnięciami.


Moja ocena: trójka z plusem (3+/5).


Baza recenzji syndykatu Zbrodni w Bibliotece



niedziela, 27 maja 2012

Andrzej Ziemiański "Za progiem grobu" - zabij mnie i wskrześ...

Wydawca: Fabryka Słów
Data premiery: 18.04.2012
Ilość stron: 364
Cena: 39,90 zł


Fusion to jedno z tych nowomodnych słów, określających jeden z nowomodnych trendów, polegających na łączeniu elementów odległych, przenikaniu się przeciwieństw i zlewaniu odrębnych całości w jedną nową jakość. Mamy fusion w sztuce kulinarnej, w modzie, malarstwie, mamy i w literaturze. To dość praktyczny wynalazek, bowiem w beletrystyce, a zwłaszcza w gatunkach kryminalnym i fantastycznym zaczynają wyczerpywać się pomysły. Przecież tak naprawdę wszystko już było. Ile można odgrzewać znane i utarte wątki, postacie, światy? I który z pisarzy tak naprawdę cieszy się z łatki drugiego Larssona, trzeciego Sapkowskiego albo ósmego Kinga? Bierzemy więc pomidora i melona, ciachamy w kosteczkę, mieszamy, zakrapiamy oliwą z oliwek (nie oszczędzamy na jakości), posypujemy porwaną na strzępki bazylią i wychodzi nam coś nowego, ożywczego, innego. W kuchni może to się i sprawdza, ale połączenie gatunków niekoniecznie prowadzi do nowej jakości w literaturze.

"Za progiem grobu" jest dziełem z pogranicza konwencji. Bazą tej powieści jest klasyczny kryminał z prywatnym detektywem Andrzejewskim (choć śledczy ów woli określenie freelancer albo wolny strzelec), który został doprawiony elementami mistycznymi, z lekka fantastycznymi. Z lekka, bowiem nie spotkamy tu elfów, goblinów ani tym bardziej wampirów, nie ma szczękającego magicznego oręża ani teleportacji. Mistyczna okrasa jest wyważona oszczędnie, dokładnie w takiej ilości, z jaką spotykamy się czasem w prawdziwym życiu. W końcu niemal każdy został choć raz skonfrontowany z tematyką życia pozagrobowego w kontekście śmierci klinicznej, świetlistych tunelów, wreszcie powrotu z zaświatów. Przyznam, że lubię takie igranie z gatunkami i pomieszane smaki. Ale żonglowanie konwencjami wymaga od pisarza dobrego warsztatu, bowiem grań, po której każe balansować czytelnikowi, jest wąska, łatwo się z niej stoczyć w śmieszność albo przekroczyć granice wiarygodności (tak, tak, fantastyka też musi być wiarygodna!). Ziemiańskiego większość czytelników skojarzy zapewne z cyklem fantasy o Achai, ale od tego gatunku autor odbiegł w tym dziele najdalej, jak się da. Czy z dobrym skutkiem?

Akcja rozpoczyna się w chwili, gdy nasz wolny strzelec otrzymuje nowe zadanie. No, właściwie jest jeszcze jedna scena przedtem, ale oszczędźmy sobie szczegółów, co takiego Andrzejewski robił w solarium, zanim otrzymał telefon od zleceniodawcy... Chodzi o znikających lumpów i znikające z kont zamożnych przedsiębiorców pieniądze - przedsiębiorcy owi wszyscy z różnym skutkiem poddali się operacjom w pewnym podwrocławskim szpitalu. Dziwne? Owszem. Sprawa jest nietypowa i trochę unurzana w tajemnicy, podobnie jak i zleceniodawca, niejaki Richter, oficjalnie urzędnik skarbówki, nieoficjalnie... stop. Ciekawi niech sięgną do książki.

Andrzejewski tym razem ma prowadzić śledztwo nie sam. Otrzymuje wsparcie kobiety, będącej personifikacją mokrych snów męskiej połowy ludzkości. Lara Croft i uległa niewolnica w jednym. Niesamowite, ociekające seksem ciało, obłóczone w minispódniczki nie dłuższe niż przepaska biodrowa, sprawność fizyczna lwicy (czego ona nie potrafi: krav maga, wschodnie sztuki walki i cholera wie co jeszcze), poddańcze posłuszeństwo mężowi, dobrowolne poddawanie się karom cielesnym za najmniejsze przewinienie (np. zbliżenie się do jakiegoś mężczyzny na odległość mniejszą od długości ramienia albo zapomnienie o obowiązku tweetowania co dziesięć minut, gdzie się jest i co się robi)... to tylko część absurdalnych cech tej pani. W dodatku, jakby tego było mało, nasza Lara Croft nie ma pusto w głowie, jest doskonałą lekarką, poza tym służyła w Afganistanie, ma doświadczenie bojowe i kocha adrenalinę. Nie wiem, czy mogłabym dodać coś jeszcze do tego obrazu. Być może jedyną jej wadą jest to, że traktuje Andrzejewskiego jak dobrego przyjaciela i nie ma zamiaru wskakiwać mu do łóżka... Myślę, że postać BB (jak pieszczotliwie nazywa ją autor) spodoba się wszystkim dojrzewającym chłopcom i w ogóle męskiej części czytelników. Ja chyba trochę się minęłam z targetem... pozostało mi kręcenie głową i od czasu od czasu nuta rozbawienia... Kto wie, może to akurat było celowym posunięciem autora.

Śledztwo, prowadzone przez amatorską dwójkę, szybko posuwa się naprzód, a sprawa prowadzi nieuchronnie w rejony, wykraczające poza powszechną rozumową akceptowalność, kierując się w zaświaty... Tak tak, nasza nieustraszona Lara Croft dobrowolnie waży się na eksperyment ze śmiercią kliniczną, by rozwiązać zagadkę kryminalną... Ma wprawdzie niewiele czasu (3 minuty), ale okazuje się, że to wystarcza. No, prawie. Demon seksu musi dać się zabić jeszcze raz, by dowiedzieć się wszystkiego. Jakkolwiek absurdalnie to brzmi, autorowi udało się wyważenie elementów mistycznych z realnymi. Kupujemy tę historyjkę, choć pewne elementy trudno traktować inaczej niż z przymrużeniem oka.

Nie wszystko, co serwuje autor, przekonuje. Ale chyba nie o stuprocentową wiarygodność tutaj chodzi. To dzieło czysto rozrywkowe i jako takie spełnia swoją funkcję. Nie ma tu dłużyzn, akcja toczy się dość prędko, niewiele tu mamy opisów, a cała narracja opiera się w głównej mierze na dialogach (których niekiedy było aż za dużo). Zakończenie kryminalnych wyjadaczy raczej nie zaskoczy, ale jest ok. Brakuje jednak tego czegoś, co sprawia, że wertuje się kartki, by dowiedzieć się, co dalej. Gdzieś w tych dialogach zapodział się drapieżny pazur.

I dlatego ta powieść nie jest wybitna, a zaledwie poprawna. Ot, przeczytać, zabawić się, zapomnieć (męska część publiczności może będzie jeszcze fantazjować o BB...).

Moja ocena: trójeczka (3/5).

Baza recenzji syndykatu Zbrodni w Bibliotece

niedziela, 20 maja 2012

Markus Heitz "Oneiros" - niewidzialni dla śmierci


Wydawnictwo: Droemer Knaur
Język: niemiecki
Data wydania: maj 2012
Ilość stron: 624
Cena: 14,99 euro

No i dziwnie się czuję. Przeczytałam bowiem najnowszą powieść niemieckiego króla fantastyki, Markusa Heitza, którego każdy twór automatycznie, z klucza ląduje na listach bestsellerów, który ma rzadki dar przemieniania w złoto wszystkiego, czego tknie swym piórem. Również i "Oneiros", ledwie się ukazał, wwindował się na szczyty sprzedażowych rankigów, a wszędzie, gdzie człowiek rzuci okiem, wyłażą jak grzyby po deszczu zachwalające recenzje. Nie wiem, czy wszyscy czytali tę książkę. Ci, którzy przeczytali - podobało im się, czy też może uznali, że króla nie wypada krytykować? W tym pierwszym wypadku powątpiewam w czytelniczy gust recenzentów, ale w końcu de gustibus...

Heitz dotrzymał obietnicy danej czytelnikom, że po szeregu pozycji z gatunku high fantasy, mrocznych wampirzych, a nawet jednej s-f napisze coś zupełnie innego. "Oneiros" trudno jest zaszufladkować. Niby mamy tu powieść z mocnymi elementami fantastycznymi, z drugiej strony trudno się oprzeć wrażeniu, że 90 procent tkanki tego tworu to szybki sensacyjny thriller, ale znajdziemy w nim też skupiska komórek romansowych, a nawet, o zgrozo, erotycznych (ale o tym później).

Przyznam, że sam początek, pierwsze sześćdziesiąt stron, jest rewelacyjny. Na lotnisku w Paryżu ląduje Airbus A380. Ląduje to za dużo powiedziane - maszyna po posadzeniu całym impetem wpada na terminal i staje w płomieniach. Udaje się przeżyć jednej osobie. Okazuje się jednak, że wszyscy pasażerowie i załoga byli martwi, zanim samolot uderzył w budynek. Wszyscy, oprócz tego jednego, który przeżył. Zamach terrorystyczny?... Autor przedstawia swych bohaterów: przedsiębiorcę pogrzebowego i wziętego specjalistę od tanatologii, Konstantina Korffa, który później okaże się jeszcze byłym agentem tajemniczej parawywiadowczej organizacji i jednym z nosicieli tytułowej klątwy, Kristin von Windau, byłą żonę rosyjskiego mafiosa i multimulionera, cierpiącą na insomnię właścicielkę tajnego Instytutu Życie, w którym przeprowadza się kontrowersyjne eksperymenty na ludziach, luzackiego easy ridera Thielke, jednonogiego i jednookiego samotnego wilka, polującego na dotkniętych klątwą swym staroświeckim ale jakże skutecznym rewolwerem, i wreszcie zaszczutego Szweda, cierpiącego na narkolepsję i również noszącego w sobie klątwę - co czyni go śmiertelnym orężem, zagrożeniem dla ludzkości i celem dla różnych frakcji o sprzecznych interesach - jedni zamierzają wykorzystać jego śmiertelne właściwości, inni zlikwidować zegarową bombę. Kładąc te tropy, Heitz sprawnie buduje napięcie i wbudza ciekawość, to trzeba mu zaliczyć na plus.

Ale o co chodzi z tą klątwą? Otóż niektórzy ludzie posiadają osobliwą właściwość - są niewidzialni dla śmierci, tym samym nieśmiertelni. Jednocześnie są nosicielami osobliwej klątwy - kiedy zapadają w sen, śmierć, rozwścieczona tym, że ich nie widzi, kosi na oślep, gasząc wszelkie życie wokół śpiącego. Obłożeni klątwą skazani są na wieczną nocną separację od normalnych ludzi, gdyż sen w ich bliskości oznacza ich niechybną śmierć. Skazani są na nieustanny doping kofeinowy, amfetaminowy lub co tam medycyna wymyśliła, by nie zapaść sen. Domostwo Korffa to statek zacumowany na jeziorze - woda osłabia działanie klątwy. W podróży, zmuszony do sypiania w hotelach, zaszywa się w szafach lub łazienkach, lub rezygnuje ze snu, by nie narażać innych. Ciekawie robi się, kiedy nosiciel klątwy jest jednocześnie narkoleptykiem - czyli zapada w sen w niekontrolowany sposób, w ciągu dnia, w najmniej oczekiwanych momentach, najczęściej pod wpływem stresu (nasz zaszczuty Szwed). Konsekwencje są tragiczne i niewyobrażalne - by wspomnieć tylko pękający w szwach stadion w Barcelonie podczas finałowego meczu ligi hiszpańskiej, a wśród kibiców Szwed-narkoleptyk - osiemdziesiąt tysięcy ofiar.

Świetny pomysł, bardzo ciekawy zalążek akcji, nietuzinkowi, intrygujący bohaterowie - książka ma wszystko, co powinien mieć dobry bestseller. Ale gdzieś coś się kiepści i zgrzyta. Pierwszy zgrzyt to niezdefiniowane granice między fikcją a rzeczywistością. Zgrzytała mi personifikacja śmierci - nazywanej w powieści Żniwiarzem - wobec wszystkich tych medycznych i technicznych elementów realnego świata. Zgrzytało mi to, że Konstatin niemal bezrefleksyjnie zaczyna szukać źródeł swej wyjątkowości nie świecie racjonalnym, ale w bajkach i ludowych przekazach o śmierci, tak jakby osobowość Żniwiarza stanowiła coś oczywistego, w co wierzy każdy średnio wykształcony i w miarę inteligentny człowiek. Nie zgrzytałoby mi to, gdyby autor wyposażył swą opowieść w więcej fantastycznych elementów, podążył w stronę, w którą poszła na przykład Valente z jej Kościejem Bezsmiertnym. Powieść Heitza jest jednak w założeniu dość realistyczna, zmierzająca bardziej w kierunku naukowego thrillera. W konsekwencji zbiegnięcie się tych dwóch światów, ich połączenie w jedną całość, jest dość nieporadne i grubymi nićmi szyte.

Drugi zarzut to taki, że autor napakował do tej książki zbyt wiele i po prostu przedobrzył. Te wszystkie zwroty akcji, te gonitwy, pościgi, strzelaniny, naukowe eksperymenty, wątki miłosno-erotyczne... too much. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Heitz dość często ociera się o grafomanię, narażając dzieło nie tylko na otarcia naskórka, ale czasem dość poważne obrażenia wewnętrzne. Te jego opisy dramatycznych zwrotów akcji, to wychodzenie obronną ręką z najbardziej nieproawdopodobnych opresji, te wykrzykniki (kto tak dziś pisze?...), wreszcie ta scena erotyczna ze spływającymi po udach sokami... to się zapewne może podobać, ale raczej czytelnikom o niedużych wymaganiach i raczej prostym guście.

Mam wrażenie, że autor kipi pomysłami, ale nie radzi sobie warsztatowo, albo celowo pisze dla szerokich mas, uderzając w struny czystej komercji - on wie, co się dobrze sprzeda i płodzi masowo produkt, który z założenia ma posiadać określone cechy, świadomie ignorując czytelników bardziej wyrobionych, oczekujących więcej niż sztampowej sieczki. Żal mi straconego potencjału "Oneiros" - to mogła być świetna powieść. Czasami król jest nagi.

Daję tej książce trójeczkę (3/5).

niedziela, 13 maja 2012

Bartłomiej Rychter "Złoty wilk" - polski towar eksportowy?


Wydawnictwo: WAB
Liczba stron: 336
Data wydania: październik 2009

Cena: 34,90 zł


Mówią, że Polska nie ma eksportowych pisarzy. Że piszą zbyt hermetycznie, albo zbyt zaściankowo, albo wręcz zbyt nieudolnie, by zainteresować europejskich czytelników. I faktycznie, spróbujcie wejść do większej księgarni w Niemczech (w swej łaskawości nie wspomnę już o niedużych, prowincjonalnych) i zabawcie się w wyszukiwanie przekładów polskich twórców. W dziale fantastyki znajdziecie największy łup: będzie na pewno kilka pozycji Lema i - niespodzianka - niemal cała saga o wiedźminie Sapkowskiego. W literaturze faktu na pewno dobrze się będzie miał Kapuściński. W obyczajówce traficie, przy odrobinie szczęścia, na Tokarczuk, w historycznym i dobrze zaopatrzonym dziale będą mieli Sienkiewicza (a w Amazonie możecie sobie nawet zamówić "Durch Wüste und Wildnis" - we wrześniu ukaże się po niemiecku powieść z polskiego kanonu literatury, której bohaterami są - no, kto? - Stasch i Nell). W kryminalnym, na niskiej półce, zapomniani i zakurzeni Konatkowski i Miłoszewski. Za to w kryminalnych nowościach, na wyeksponowanym miejscu, to oto dzieło:
 
Okładka niemieckiego wydania

Nie do wiary? A jednak. I to nie jest tak, że książka, niczym efemeryda, pojawi się na tym stoliku na dwa tygodnie i zniknie, niezauważona. Powieść kryminalna sanockiego prawnika została jak najbardziej zauważona przez opiniotwórcze portali (Krimi-Couch poświęcił jej sporą, entuzjastyczną recenzję i opatrzył zaszczytną etykietką "Treffer des Monats" - czyli strzał w dziesiątkę), a nawet i przez czytelników (bo to wcale nie jest takie oczywiste).

Co zatem do tego stopnia zachwyciło naszych sąsiadów zza Odry, że wydali powieść, która - bądźmy szczerzy - na szczytach list bestsellerów w Polsce nie była? Sprawdziłam. I wnioski są jednoznaczne - to po prostu sprawnie warsztatowo napisana powieść kryminalna, której walorem jest nietypowe osadzenie akcji w miejscu i w czasie.

Rzecz dzieje się pod koniec 19 wieku w Sanoku, niewielkiej, prowincjonalnej mieścinie, która jednak ma jedną niezaprzeczalną zaletę - jest etnicznym i kulturowym tyglem. I to w tym dobrym tego słowa znaczeniu. Tym samym jest to kawałeczek świata, którego dziś we współczesnej Polsce ze świecą szukać. Świata, w którym mniej lub bardziej harmonijnie żyją obok siebie (z naciskiem na obok, nie naprzeciw) różne grupy etniczne - Polacy, Austriacy, Rusini, Żydzi, zdarzają się nawet Węgrzy i wszelkie mieszanki takowych. I co? I nic. Żyją. Mniej lub bardziej dostatnio, mniej lub bardziej harmonijnie, ale jednak zgodnie. I to jest może największa zaleta tej książki, że ukazuje nieistniejący już świat bez narodowego zadęcia, bez patriotycznych trąb, martyrologii, mesjanistycznych zapędów i popiołów sypanych na znękane - polskie - głowy. Sytuacja polityczna jest tej powieści zaledwie tłem, a nie celem i może dlatego tak dobrze podeszła literacko bardziej kosmopolitycznemu sąsiadowi. Nieistniejący już to świat i autor umiejętnie i nienachalnie wydobył z niego to, co warte ocalenia - mieszanie się kultur, języków, mentalności, społeczny miszmasz, w którym zręcznie zatopił swoją opowieść.

A opowieść też nie jest tuzinkowa. Sanokiem wstrząsają szokujące, brutalne zbrodnie. Giną szacowni obywatele, majętni i znaczący rajcowie, żydowski kupiec, niewinna dziewczynka. Wszyscy zmasakrowani, poszarpani zębami bestii - najwyraźniej nad ciałami pastwił się jakiś potwór, bowiem nie sposób przyjąć, że zadane nieszczęśnikom rany pochodziły z ludzkiej ręki (paszczy). A zatem wilki. Nie nowość w dzikich karpackich lasach. Ale czy wilk były zdolny do pokonania schodów i zaryglowanych drzwi, by rozszarpać kupca w jego własnych domowych pieleszach? I skąd ślady po palcach na zwłokach pierwszej ofiary? Odpowiedź jest prosta - to wilkołak, bestia, wiodąca za dnia normalny żywot, by nocą zamieniać się w krwiożercze i mordujące bydlę. Czasy i okolice takie, że wielu w tę wersję wierzy. Ale nie austriacki komisarz Ludwik Witchenbacher. Nie miejscowy lekarz Karol Zaleski, dokonujący autopsji. Nie jego najlepszy przyjaciel, uznany profesor medycyny Hildenberg z Wiednia, przybyły do Sanoka, by nieść pomoc śmiertelnie chorej córce Zaleskiego, Laurze. A co z jej nauczycielem, Borysem Pasternakiem? Co z młodym i ubogi dziennikarzem, Kaszyckim? Ci staną przed wielką zagadką, od rozwiązania której będzie zależeć bardzo wiele.

Bartłomiej Rychter

Ciekawa to galeria postaci. I każda ma w sobie coś niepowtarzalnego, jakiś pazurek, a czasem pazur, który czyni z niej bohatera nietuzinkowego, trójwymiarowego i... podejrzanego. Bo że nad powieścią snuje się pierwiastek mistyczny, nadprzyrodzony, nie oznacza wcale, że autor pójdzie na łatwiznę i zamydli uważnemu czytelnikowi oczy wiłkołakową papką. Nie. Rozwiązanie będzie racjonalne i solidnie podbudowane faktami. Szkoda tylko, że autor pozwala długo błądzić w ciemnościach, malując wszak mistyczną tajemnicę, ale nie dając najmniejszych narzędzi, by ją rozwiać. Kładzie fałszywe tropy, miesza, pętli, ale rozwiązanie zagadki leży poza zasięgiem czytającego - ma po prostu zbyt mało faktów, które pojawiają się dopiero na ostatnich stronach. To nie znaczy, że jest nudno. Napięcie jest, początkowo dozowane z umiarem, potem umiejętnie wzmagane, akcja przyspiesza, gmatwa się, by eksplodować w apogeum. Sprawnie to napisane, bez dwóch zdań.

To co, nie czepiamy się do niczego? Aż tak dobrze to nie ma. Można się przyczepić do paru wspomnianych mistycznych paranormalnych wątków, które autor porzuca, pozostawiając wątpliwości, po licho w ogóle je wprowadzał - może po to, by wywieść czytelnika na manowce. A jednak takie porzucone, urwane, pozostawiają pewien niedosyt. Również wykluczenie czytelnika z grona detektywów nie wydaje się korzystnym zabiegiem. Właściwie to morderstwa wyjaśniają się same, bo każdy z tropiących i grubas Witchenbacher, i targany namiętnością do wdowy Aliny Borys i tajemnicza agentka z Wiednia myli się w swych domniemaniach. To jednak drobiazgi. Ważne, że intryga jest spójna i intrygująca, a rozwiązanie nie z gatunku tych najmniej prawdopodobnych.

Do zalet tej powieści zaliczam też przekonujące tło obyczajowe i społeczne, nie natrętne i wpychające się drzwiami i oknami, a dyskretne, odpowiednio naświetlające fabułę i pobudki bohaterów. Ma wreszcie ta książka jeden wielki plus, którzy bardzo cenią sobie Niemcy - jest po prostu dobrze opowiedziana. Jedną z najbardziej cenioną przez nich cechą jest, kiedy pisarz umie opowiadać - przesłanie, tło, postacie to dla nich często elementy drugorzędne, ważne, by autor był sprawnym narratorem. I w tym wypadku jest. 

Czy to europejska lektura? Owszem. Bartłomiejowi Rychterowi udało się to, na czym poległo już wielu mistrzów polskiego pióra - stworzył powieść rozrywkową, pasjonującą, czytelną i zrozumiałą dla Europejczyka, powieść jak najbardziej eksportową. Czekam na kolejną powieść, panie Bartku!

Moja ocena: czwóra z plusem (4+/5).

Baza recenzji syndykatu Zbrodni w Bibliotece

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Catherynne M. Valente "Nieśmiertelny" - magiczne serce Rosji

Wydawca: Mag
Data premiery: 2012.03.02
Język wydania: polski
Język oryginału: angielski
Tłumaczenie: Waliś Robert
Tytuł oryginału: Deathless
Ilość stron: 287
Cena: 37 zł

Pierwsze zdanie: " Złoty dym z palonego drewna ciężko wisiał nad zżętą pszenicą, a ziemia jeżyła się rżyskiem niczym łysiejąca staruszka".

Podoba Wam się to pierwsze zdanie? To nie jedyne w tej książce, które jak pędzlem maluje obrazy w wyobraźni czytelnika. Stwierdzenie, że Valente bardziej używa do tworzenia swych powieści pędzla i farb, niż atramentu, lub - nie daj Boże - komputera, nie jest przesadzone.

Dotychczas, śledząc entuzjastyczne recenzje, prześlizgiwałam się wokół książek tej amerykańskiej pisarki z dość dużą podejrzliwością. Jeśli coś jest chwalone w nadmiarze, to jest to dziwne, nietypowe i należy to zbadać. Mój wybór padł na wydaną w tym roku powieść "Nieśmiertelny" bowiem opis z okładki obiecywał niesamowitą mieszkankę rosyjskich mitów i słowiańskiej magii z historią około- i powojenną Związku Radzieckiego. Alternatywną historią. Wybuchowe połączenie, pomyślałam.

Powieść zaczyna się jak rosyjska baśń. Nie będę opowiadać w tym miejscu fabuły, bo autorka robi to po tysiąckroć lepiej, dość rzec, że bohaterką jest młoda dziewczyna Maria Moriewna, czwarta córka pod względem wieku i urody, która czeka na męża. I znajduje go. Kościej Bezsmiertnyj. "Miał długie, przydymione rzęsy jak dziewczyna, a jego włosy powiewały na wietrze niczym futro dzikiego psa. (...) Gdyby w wolnym czasie robiła sobie na drutach kochanka zamiast ubranek dla synka Anny, powstałby właśnie mężczyzna, który przed nią klęczał, wliczając nawet widmowe plamki srebra we włosach". Każdy, kto kiedykolwiek zetknął się z rosyjskimi baśniami, wie jednak, kim, lub czym jest Kościej, a Maria, biorąc go za męża, przypieczętuje swój los. Czytelnik towarzyszy jej w jej karkołomnych dziejach niemal do starości.

Okładka oryginału

Szalona to historia, wariacka, fantastyczna. Wątki mityczne splatają się z historycznymi, a całość opowiedziana jest monotonną, rytmiczną manierą opowiadacza bajek. I jaka galeria postaci! Oprócz Kościeja autorka przyzywa na karty powieści Babę Jagę (która każe mówić do siebie przewodnicząca Jaga - wszak to czasy porewolucyjne, a towarzyszką to ona dla zwykłych śmiertelników nie jest...), domowiki i domowichy, lesze, wiły - cały kalejdoskop figur z nostalgicznych rosyjskich opowiadań. Można się zakochać w tej kolorowej zbieraninie, dać się zaczarować poezji, którą nasiąknięte są kreowane przez Valente obrazy. Są to wizje poplątane, psychodeliczne, rozbuchane, a jednak wszystkie zakorzenione w słowiańskiej mitologii. Autorka przyznaje w posłowiu, że historie te zawdzięcza rodzinie swego rosyjskiego męża i to cementuje tylko ich potęgę, impet, autentyczność.

Tyle, że nie jest to bajka dla grzecznych dzieci, a autorka nie stroni od scen pełnych okrucieństwa, wyuzdanego dziwacznego seksu, brutalnych opisów głodującego Leningradu (te są jednymi z najbardziej przejmujących w tej powieści). Ale i osobliwy związek Marii i Kościeja daleki jest od folderowego, słodkiego opisu małżeńskiego pożycia. Mimo że opowiedziany w bajkowej konwencji, związek ten to relacja na trzeźwo z psychologicznych zmagań dwóch silnych osobowości, walki uczuć i namiętności, a są nimi nie tylko miłość, lecz nienawiść, zemsta, pogarda. Uszpikowane jest to wszystko pełnymi goryczy sentencjami (w ogóle z powieści tej można sypać bez końca cytatami...). Czyż nie są prawdziwe słowa Baby Jagi skierowane do Marii: "Nie rób takiej zaskoczonej miny; po kilku eonach spędzonych z mężczyznami ty też poszukasz sobie żony. To diabelnie przydatne istoty. Lepsze niż krowy. Kochają cię za to, że je bijesz, i harują aż do śmierci"?

Ogromnym plusem tej powieści jest jej plastyczność. Czytelnik nieustannie bombardowany jest obrazami, które materializują się, epatując kolorem, zapachem, smakiem. Właśnie, smakiem. Sam opis potraw, pojawiających się na wszystkich stronicach, jest bombastyczny (nie daj Boże czytać to na głodniaka). Ile zmysłowości w takich oto słowach: "Kościej ukroił grubą kromkę chleba. Skórka chrupnęła pod nożem i kromka upadła, wilgotna i ciężka, czarna jak ziemia. Jednym pociągnięciem ostrza posmarował ją zimnym solonym masłem, po czym nałożył trochę kawioru, tworząc smugę ciemnych jajeczek na bladozłotym tłuszczu." Mniam. Na antypodach stoi oczywiście opis potraw, przyrządzanych w głodującym Leningradzi - ale tego Wam oszczędzę. Przyznam, że ten nieustanny atak żywych, plastycznych elementów momentami mnie przytłaczał i nużył, przywodząc na myśl umysł zmęczony nieustannym bombardowaniem bodźcami.

I podejrzewam w zwiazku z tym, że nie jest to lektura dla każdego. Pewna wytrwałość, otwartość na inność, zaprawienie w boju z podobnym bogactwiem i rozbuchaniem na pewno pomoże tę książkę strawić. Osoby szukające łatwej rozrywki polegną zniechęcone po kilu stronach, ale ci, dla których książka to coś więcej  niż zabicie kilku godzin, zostaną nagrodzeni prawdziwą lukulliczną ucztą. Ucztą wyobraźni.

Wielkie brawa na zakończenie dla tłumacza. Musi mieć duszę poety i warsztat solidnego rzemieślnika. Bez niego ta książka nie byłaby tym, czym jest.

Daję maksymalną ocenę: 5/5.


środa, 4 kwietnia 2012

Krzysztof Kotowski "Krew na placu lalek" czyli metafizyczna teoria przeciwciał


Wydawnictwo: Prószyński i Ska
Data wydania: 18.10.2011
Liczba stron: 408
Cena detaliczna: 34,00 zł



Na lekturę tej książki byłam kompletnie nieprzygotowana. Acha, polski autor. Acha, kryminał. Okay, do dzieła. Testujemy. Początek wydał mi się wielce obiecujący. Oto w ruinach pałacu po nocnej libacji z dwiema bezdomnymi budzi się kobieta, Maria. Pamięta, że szuka córki, która uciekła z domu jakiś czas temu i była widziana w tej niewielkiej miejscowości. Po towarzyszkach jej pijańskich ekscesów, skromnym dobytku, złożonym z dokumentów, niedużej sumy pieniędzy i torebki - ani śladu, za to świadkiem jej przebudzenia jest nieznajoma dziewczynka. Mała z trudem mówi, ale za pozornym lekkim upośledzeniem kryje się bystry intelekt, poczucie humoru, sympatyczne usposobienie. Maria dowiaduje się od niej, że uciekła prawdopodobnie z jakiegoś transportu pełnego dzieci (ktoś porwał dzieci? w jakim celu? czyżby pedofil?) i postanawia zaprowadzić ją na miejscowy komisariat. Tam okazuje się, że mimo iż kobieta złożyła tam wizytę poprzedniego dnia, nikt jej nie pamięta, a po jej zgłoszeniu nie pozostał najmniejszy ślad. Sytuacja staje coraz dziwniejsza, gdy z nieoczekiwaną pomocą przychodzi jej starszy, dystyngowany mężczyzna, dżentelmen starej daty, oferując nocleg i doraźne wsparcie finansowe. Następnego dnia tajemniczy Włoch znika bez śladu. W Warszawie, dokąd udaje się Maria wraz Justysią, jej mieszkanie zajmuje obca rodzina, sąsiedzi jej nie poznają, ba - nawet dopiero co poznani ludzie po pięciu minutach zachowują się, jakby nigdy nie istniała... Maria z coraz większą desperacją usiłuje dowiedzieć się, co z nią jest nie tak.

W miarę zagłębiania się w tę powieść rosło moje zaciekawienie - przede wszystkim nurtowała mnie kwestia, jak autor poradzi sobie z tym węzłem, który sobie zawiązał na wstępie. Jak wybrnąć z tak skontruowanej intrygi, by nie zboczyć na rubieże nieprawdopodobieństwa, by nie ośmieszyć się rozwiązaniem godnym trzeciorzędnego thrillera? Zaciekawienie powoli zamieniło się w konsternację, aż wreszcie pojęłam, że nie będzie tu żadnego racjonalnego wytłumaczenia, a powieść powinna zostać oznaczona stemplem "zawiera pierwiastek metafizyczny". Przez jakiś czas myślałam, że fabułę uratuje dwójka śledczych, odnajdujących pamiętnik Marii i usiłujących znaleźć jakieś sensowne wytłumaczenie tajemniczych zjawisk. Postępowali w sposób racjonalny, rzeczowy, podejrzliwy - tak jak powinni prowadzić śledztwo gliniarze. A ono zatacza coraz szersze kręgi, zahaczając o tematy pedofilskie i problematykę handlu dziećmi.

Oba wątki, realistyczny i mistyczny, zgrabnie się ze sobą splatają, a i Maria wykazuje sporo zdrowego rozsądku, do samego końca próbując rozwiązać zagadkę swojego tajemniczego bytu. W którymś momencie miałam ochotę rzucić tę książkę w kąt, wkurzona coraz silniejszym zbaczaniem w regiony, których w powieściach kryminalnych nie cierpię: jak na mój gust, to w porządnym kryminale cała zagadka MUSI dać się wyjaśnić rozumowo, a wszelkie inne sztuczki autora to pójście na łatwiznę. Zacisnęłam jednak zęby, wierząc w inteligencję autora i tusząc, że tylko się bawi z czytelnikiem w kotka i myszkę, a na koniec zaprezentuje spektakularne, podparte naukowo wyjaśnienie tych wszystkich hocków-klocków. Zaciskanie przyszło mi tym łatwiej, że akcja toczy się wartko, a czytelnik wodzony za nos jednak coraz bardziej chce się dowiedzieć "i co dalej".

No i jak myślicie? Jest w tej powieści holmesowskie rozwiązanie intrygi, czy nie? I tak, i nie. Nie mogę jednoznacznie odpowiedzieć Wam na to pytanie, nie zdradzając zasadniczych elementów, na których opiera się cała zagadka. Powiem tylko tyle: grande finale to wielostronicowy wywód, wymagajacy od czytelnika pewnego samozaparcia, otwartości umysłu i szczątkowej choćby wiedzy z zakresu psychologii, fizyki i filozofii. Ale nie bójcie się. Autor poprowadzi Was za rękę przez meandry metafizycznych dywagacji, doprowadzając do takich konkluzji, że na koniec w Waszych umysłach powstanie myśl: a właściwie, czemu nie?...

W zasadzie, na tym można byłoby skończyć. Skończyć opowieść, zostawiając czytelnika z kilkoma niepociągniętymi do końca wątkami. Ale pisarz wyraźnie chciał je pozakańczać, serwując jednak zakończenie, które nieco mnie zdegustowało, bo podobne pisałam już w podstawówce, kiedy trzeba było napisać wypracowanie z elementami naprzyrodzonymi. Więcej nie zdradzę. Przeczytajcie sami. Bo mimo wszystko powieść nie powinna wylądować na śmietniku - dostarcza sporej dozy rozrywki, elementu zaskoczenia, serwuje pigułę z najnowszych hipotez i trendów z dziedziny metafizyki, w fajnej, nowoczesnej otoczce new age'u.

I sporo wie, ten pan Kotowski - albo dobrze odrobił lekcje. Ja w każdym razie mam ochotę na więcej. Pal sześć pierwiastek mistyczny.

Moja ocena: czwóreczka! (4/5).


Diaboliczny Krzysztof Kotowski

Baza recenzji syndykatu Zbrodni w Bibliotece