Ads 468x60px

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą psychologiczne. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą psychologiczne. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 30 września 2012

Tana French "Schattenstill" (Port widmo) - dla kucharek czy dla koneserów?


Wydawca: Scherz Verlag
Język: niemiecki
Tytuł oryginału: Broken Harbour
Przekład: Ulrike Wasel i Klaus Timmermann
Ilość stron 736 
Cena: 16,99 euro

Niektórzy czytelnicy są przekonani, że kryminały to lektura pośledniejszego gatunku, stawiana na równi z romansami, niegodna tego, by rozmawiać o niej w towarzystwie osób wykształconych, niewarta nawet określenia "literatura", ot, zwykłe zabijacze czasu, wchłaniane bezrefleksyjnie i nieco wstydliwie, wyłącznie w celach rozrywkowych. Treści w nich żadnej, a w ogóle gdzie im tam do "prawdziwej" literatury z górnej półki. I niech im tam, niechże ci konsumenci "literatury" trwają w swym skostniałym przekonaniu. Zresztą zapewne opinia ta jest prawdziwa w dziewięćdziesięciu procentach czytelniczych tworów z etykietką "kryminał", dostępnych na rynku. Ale jest drobny margines powieści określanych mianem "kryminalnych", które prywatnie nazywam "książkami z wartością dodaną". Fakt, pozornie to kryminały. Jest zbrodnia, jest policjant, jest śledztwo i jest morderca. Ale wszystko to zaledwie ramy do przekazania opowieści, która głębią bije na głowę niejedną napuszoną i nadętą pozycję określaną "literaturą z górnej półki". Opowieści, nakreślonej w sposób inteligentny, wnikliwy, literacko dojrzały. I taką książką jest "Broken Harbour" irlandzkiej pisarki Tany French. 

Miłośników wartkiej akcji, fabuły najeżonej widowiskowymi pościgami, makabrycznymi detalami, ociekającymi krwią scenami, fanów modnych thrillerów z larwami owadów, antropologami, profilerami i techniką jak z seriali CSI z miejsca odsyłam do innych autorów i do innych książek. Nie musicie nawet czytać dalej tej recenzji - siedmiusetstronicowy "Port widmo" nie jest lekturą dla Was. Ale jeśli znajdujecie satysfakcję w czytaniu rzetelnych opowieści o zbrodni, klasycznych  powieści z gatunku "police procedural", cenicie wiarygodne portrety postaci i to "coś więcej", co można znaleźć w niektórych, wyjątkowych pozycjach, jeśli wreszcie potraficie docenić dobrze opowiedzianą historię osnutą wokół odwiecznego dylematu zbrodni, kary i sprawiedliwości, to najnowsze dzieło Tany French okaże się dla Was prawdziwą literacką ucztą.

Tytułowe "Broken Harbour" to nowe osiedle domów mieszkalnych, wybudowane w odległości około czterdziestu minut drogi od Dublina (ale tylko jeśli weźmiesz śmigłowiec, jak złośliwie komentuje jeden z bohaterów powieści) w czasach, kiedy gospodarka Irlandii sprawiała jeszcze wrażenie prężnej i dynamicznej, ludzie bez namysłu brali kredyty mieszkaniowe, przyczyniając się do powiększania bańki mydlanej, która pękła wraz z nadejściem recesji. Osiedle, pięknie wyglądające na prospektach, okazało się widmową zbieraniną wykonanych byle jak budynków na kompletnych pustkowiach - i pułapką bez wyjścia dla wielu młodych rodzin. I w jednym z takich domków zamordowana zostaje rodzina - ojciec zadźgany, dzieci uduszone poduszką, i zmasakrowana nożem żona, która jako jedyna uchodzi z życiem. I niczego nie pamięta. 

Śledztwo zostaje powierzone doświadczonemu policjantowi z Dublina, staremu wydze Kennedy'emu, który cieszy się opinią gliny o najlepszym współczynniku wykrywalności. Za parnera bierze sobie Ritchiego, żółtodzioba, którego na próbę przydziela się do jego pierwszego śledztwa w sprawie morderstwa, ale bynajmniej nie naiwniaka, lecz faceta o nieomylnym instynkcie i rzadkim darze zjednywania sobie ludzi. Dla obu to śledztwo okaże się swoistą próbą, w której sprawdzone zostaną nie tylko policyjne umiejętności, ale i moralny kręgosłup, poczucie sprawiedliwości i wierność ideałom, a także zwykłe człowieczeństwo. 

Tak, Tana French nie szczędzi czytelnikowi szczegółów. Nie pomija niczego, najmniejszego detalu miejsca zbrodni, nabardziej błahego śladu, rozmowy, procedury. Zanurza czytelnika w tym dochodzeniu, sprawia, że wnikamy w świadomość Kennedy'ego, patrzymy jego oczami, śledzimy jego tok rozumowania i postrzegania. Jesteśmy nim. Ta sprawa pochłania nas z kretesem, opanowuje doszczętnie i nie puszcza. Teraz już wiecie, dlaczego autorce potrzebne było ponad siedemset stron. Tu nie ma powierzchownych i migawkowych płycizn z rodzaju "jak naiwna powieściopisarka wyobraża sobie pracę policji", jest przygnębiający, wnikliwy i poruszający obraz, przedstawiający codzienność śledczego, który balansuje na ostrej grani empatii i twardości, próbując zachować równowagę pomiędzy instynktem a skrupulatnością doświadczonego rutyniarza.  

I jednego, i drugiego będzie potrzebował. Bo jest w tym morderstwie coś, co wykracza poza granice typowej zbrodni. Co tak naprawdę stało się w domku w Broken Harbour? Czy to poszerzone samobójstwo zdesperowanego ojca, który, straciwszy posadę, nie widział możliwości by dalej żyć i utrzymywać rodzinę? Szaleńczy czyn stalkera? A może coś całkiem innego? Jaką tajemnicę skrywała pozornie szczęśliwa rodzina? Skąd się wzięły dziury wyrąbane w ścianach utrzymanego w idealnym porządku mieszkania? Do czego służyły niezliczone kamery i babyfony rozmieszczone w całym domu? I i na co zostały zastawione na strychu wnyki? 

W połowie książki sprawa wygląda na rozwiązaną - jest zbrodniarz, zgadzają się wszystkie poszlaki, jest przyznanie się do winy. Kolejne trzysta pięćdziesiąt stron udowadniają jednak, że to nie koniec, że w tej sprawie nic nie jest takie, jak się wydaje na pierwszy rzut oka. Autorka prowadzi nas przez manowce i labirytny ludzkiej psychiki, ukazuje wnikliwe studium szaleństwa,  stawia przed moralnymi dylematami i filozoficznymi niemal dywagacjami o istotę i sens sprawiediwości. I ma w zanadrzu parę niespodzianek... 

Ta książka ma jeszcze parę innych walorów, oprócz fabularnej, znakomicie skonstruowanej intrygi. Przede wszystkim daje (wreszcie) przekonującego śledczego, który nie powiela stereotypów. Facet nieidealny, ze skazami, twardy, ale o sporej empatii, bez problemu alkoholowego, ani wewnętrznej traumy wyniesionej z dzieciństwa (no, powiedzmy, że to ostanie nie do końca się zgadza...), prawdziwy, o niepoharatanej duszy. W ogóle duże brawa dla złożonych charakterów, wykreowanych przez Tanę French - każdy z bohaterów ma w sobie ziarno autenzyzmu, wyposażony jest w cechy, które dowodzą jej niezwykłego zmysłu obserwacji i umiejętności ubierania w słowa rzeczywistości.

Sam język też jest wyważony, adekwatny, znakomicie harmonizujący z przekazywanymi treściami - żadnych łzawości, skomplikowanych aż do śmieszności metafor, w zasadzie wszystkie użyte tu środki stylistyczne służą jednemu - by zanurzyć czytelnika w snutej opowieści. Znakomite pióro! 

A teraz już koniec tych peanów i hymnów pochwalnych, ocena jest krótka i jednoznaczna: "Broken Harbour" to znakomity kryminał dla koneserów, zdecydowana piątka (5/5).

sobota, 28 lipca 2012

Petra Hammesfahr "Die Schuldlosen" - czyli jak przerobić brazylijską telenowelę na kryminał






Wydawnictwo: Wunderlich
Język: niemiecki
Ilość stron: 448
Data premiery: 9.03.2012

Muszę przyznać, że dawno żadna książka nie była dla mnie takim wyzwaniem. Tak. Bez jaj. Może dlatego, że nie oglądam zawiłych południowoamerykańskich tasiemców. Czytelnik zaprawiony w rozplątywaniu rodzinnych zawiłości, dzień w dzień stawiający czoła skomplikowanym koneksjom i zależnościom, tresowany do zapamiętywania zapętlonych życiorysów nie szczędzonych przez los (i scenarzystów) bohaterów nie miałby zapewne najmniejszych problemów z tą książką. Ja owszem.

Gwoli uściślenia, książki nie przeczytałam, tylko wysłuchałam, co po części na pewno stanowiło dodatkową przeszkodę. Niejednokrotnie podczas audiobookowych sesji łapałam się na tym, żeby chwycić za arkusz papieru (spory, nawiasem mówiąc) i ołówek, by wyrysować sobie trójwymiarową plątaninę: kto, z kim, dlaczego, gdzie i kiedy (a tu autorka perfidnie rozwlekła historię swych protagonistów na dobre prawie trzydzieści lat). Nie bójcie się, nie zamierzam jej streszczać, bo wyszłoby mi pewnie co najmniej z dwieście stron, a pewnie i tak coś bym poplątała. Pochwalę się jednak, że nie tylko wytrwałam do końca (podczas słuchania ostatniej tercji byłam już tak zahartowana, że nawet nie musiałam się zastanawiać, o kim akurat mowa), ale i zrozumiałam kto i dlaczego zrobił to, co zrobił!

Petra Hammesfahr nie jest pisarką polskiemu czytelnikowi całkiem obcą. Wydawnictwo Bellona wydało w swoim czasie cztery jej powieści, co zważywszy na wyjątkową płodność autorki stanowi drobny ułamek jej twórczości. Żadnej z nich nie czytałam, więc ani nie polecam, ani nie odradzam. Poznałam natomiast inną jej powieść "Erinnerung an einen Mörder" ("Wspomnienie o mordercy"), która utkwiła mi w pamięci bezmiarem smutku i ciężkim, psychologicznym klimatem. Ale mi się podobała.

Odnoszę wrażenie, że autorka dość sprawnie opanowała parę pisarskich sztuczek i ma na podorędziu garstkę schematów, którymi obraca w nieskończoność, wymieniając parę kluczowych elementów, żeby nie było, że pisze o tym samym. Również i "Die Schuldlosen" (czyli "Ci bez winy") nie uniknęło paru z nich.

Cała akcja zasadza się na tym, że pewien wywodzący się z bogatej rodziny browarników mężczyzna wychodzi po odsiadce z kicia i wraca na rodzinne zadupie. Skazany został za zamordowanie "wsiowego materaca", jak pieszczotliwie miejscowi nazywali nastoletnią Janice. Nasz bohater, Alex, nie pamięta swego czynu, był bowiem w chwili zabójstwa pijany w sztok. Śledztwo było krótkie, proces więcej niż poszlakowy, wyrok dość krótki, bez apelacji, w obawie przed wlepieniem jeszcze dłuższej kary. Monstrum wraca na wiochę, siejąc grozę i budząc niechęć i nienawiść tych, co pamiętają. Nie pamięta na pewno siedmioletnia Saskia, z którą Alex dość prędko się "zaprzyjaźnia" w tajemnicy przez jej rodziną. To jest ten moment, w którym autorce udało stworzyć się silną i gęstą od emocji atmosferę grozy i napięcia. Już by się wydawało, że wiemy, co się wydarzy za chwilę, ale tu Hammesfahr sprytnie odwraca kota ogonem i powoli, odsłona po odsłonie, dowiadujemy się kolejnych szczegółów, które momentami zaciemniają obraz, momentami zaś sprawiają, że wzdychamy "acha, więc to tak!". Akcja przez długi czas toczy się dwutorowo, kiedy to nie tylko towarzyszymy Alexowi w jego zmaganiach z tubylcami, ale i poznajemy mroczną przeszłość mieszkańców tego niemieckiego Pcimia. I niemal do końca nie wiemy, czy Alex rzeczywiście jest mordercą, czy tylko skazaną za niewinność ofiarą nieudolności śledczych.

Mimo świadomości, że autorka manipuluje czytelnikiem, że stosuje znane tricki i serwuje zużyte rozwiązania, mimo brazyliskiego natężenia ciosów zadanych bohaterom przez los i tym podobnych niedorzeczności, muszę przyznać, że powieść dostarczyła mi pewnej dozy rozrywki. I to mnie, która bardzo ceni policyjną pracę, której tutaj było tyle, co kot napłakał, mnie, która nie łapie się na lep psychologicznych pułapek!

Hammesfahr ma grono wiernych czytelniczek (świadomie mówię tutaj o paniach, bo nie wyobrażam sobie, żeby tego typu twórczość potrafiła przykuć uwagę męskiej czytającej części społeczeństwa), które z entuzjazmem witają każdą kolejną jej powieść. Ja na pewno się do nich nie zaliczam, ale ten ochłapek jej twórczości, który poznałam, był sprawnie napisanym, rzemieślniczo poprawnym i solidnym kawałem... no czego, przecież nie kryminału? Skrzyżowania brazyliskiej telenoweli z psychologicznym thrillerem? Może, choć zaczynam odnosić niepokojące wrażenie, że już sama próba nazwania tego rodzaju literatury, który uprawia ta autorka, przybiera podejrzanie brazyliskie wymiary...

Cóż, w skrócie: było nawet nieźle, byle nie za często i nie za dużo naraz.

Moja ocena: trójka (3/5).

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Maciej Bennewicz "Wszystkie kobiety don Hułana" - manipulowany, manipulowana

Wydawnictwo: G+J Polska
Liczba stron: 304
Data wydania: 2012
Cena: 31,90 PLN
 
Dziś słów parę o książce, które zupełnie nie mieści się w ramach, które znacie z mojego bloga. Nie będzie kryminału, nie będzie fantastyki, nie będzie nawet książki niemieckiego autora. Będzie za to współczesna proza polska. Książka trafiła do mnie na skutek szczęśliwego losu i pewnej sympatycznej osoby, mieszkającej na północy Europy, czyli bookfy, za co jej jeszcze raz serdecznie dziękuję.
 
Przyznacie, tytuł jest odlotowy, intrygujący. Don Hułan i jego wszystkie kobiety. Kto się spodziewa tutaj gorącego latin lovera uwodzącego wszystko, co się płcią piękną mieni, jest w błędzie. Don Hułan to ksywka - skrót od Hieronima Ułana, ksywkę nadali złośliwi, mobbingujący koledzy z klasy, a obdarzony nią osobnik chyba całkowitym zaprzeczeniem atrybutów, jakie kojarzymy z gorącokrwistym ogierem.
 
Historia jest w sumie prosta, banalna - zrozpaczona matka poszukuje zaginionego dorosłego syna, który od jakiegoś czasu nie daje znaku życia, znajduje notes z telefonami i tam pod hasłem "mój nalepszy przyjaciel" znajduje telefon do narratora tej książki, by prosić go o pomoc w poszukiwaniach. I zaczyna się. Narrator, Piotr Gluck, zwany potocznie Glusiem, nie posiada się ze zdumienia. Don Hułana pamięta, owszem, ale kontaktu z nim nie miał od lat, a i w latach szkolnych był Hirka prześladowcą, oprawcą, wrogiem, a nie przyjacielem, i to najlepszym. I tak się zaczyna ta spirala tajemnic, niedomówień, prywatnego śledztwa, rozmów, rozmaitych prawdziwych i prawdziwszych wersji rzeczywistości. Czytelnik tworzy sobie mozolnie możliwą wersję wydarzeń, lepi ze szczątków dostępnych mu informacji obraz don Hułana, po to, by za moment kompletnie zrewidować swoją opinię, cisnąć ulepioną figurkę bohatera o ziemię i zaczynać lepić od nowa, na podstawie nowych przesłanek. Jak w kalejdoskopie. Albo we wściekłej kolejce górskiej, wspinającej się na wyżyny i zjeżdząjącej na łeb na szyję w doliny, albo kręcącej loopingi, bez względu na samopoczucie pasażera. Która wersja jest prawdziwa? Jak on jest, tak naprawdę, ten don Hułan? Manipulator, czy manipulowany? Demon czy ofiara?...
 
Te same pytania coraz częściej zadajemy sobie w stosunku do narratora, bowiem zza pierwsze wersji Glusia zaczyna wyłaniać się stopniowo inna, obca także i dla niego samego. Jest w tej książce parę niespodzianek, których z wiadomych względów zdradzić mi nie wolno.
 
Wszystko to opowiedziane jest w sposób gawędziarski. Strumień opowieści toczy się swoim rytmem, niepomny otwartych pytań, rozpoczętych dialogów, porzuconych wątków. Czasem to mnie irytowało, te wycieczki wielostronicowe w rejony, które niekiedy średnio mnie interesowały, niekiedy jednak potrafiły usadzić trafnym spostrzeżeniem lub uroczą anegdotą z przeszłości. Ot, taki styl, żywego opowiadacza, który wszakże lubi zboczyć czasem z tematu, co, jak wierzę, było figurą stylistyczną zamierzoną. Czy się tej książce przysłużyło, nie jestem do końca pewna.
 
Niewątpliwym plusem są impresje z polskiej codzienności - tej aktualnej, ale przede wszystkim tej sprzed lat dwudziestu, trzydziestu, z okresu Polski siermiężnej, socrealistycznej. Osoby pamiętające tamte czasy na pewno rozpoznają w tych obrazach coś znajomego, młodsi będą zapewne kręcić głową z niedowierzaniem. Ale te obrazy są autentyczne. Odnalazłam też w tej powieści parę postaci, które wyjątkowo się autorowi udały, by wspomnieć tylko tatusia narratora - miodzio. Takich tatusiów żyją w Polsce tabuny.
 
Zakończenie nie rozwala, ale ma w sobie jakąś nutkę gorzkiego autentyzmu.
 
W sumie, choć to nie moje terytoria, mimo pewnych irytujących drobiazgów, niejakiego przegadania, przepsychologizowania (wszak autor jest podobno jakimś znanym guru od coachingu), lektura dostarczyła wrażeń. Największy plus za przeniesienie mnie do Polski sprzed dwudziestu lat.
 
Daję tej książce czwóreczkę z minusem. Moja ocena: 4-/5.