Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Czytelnik. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Czytelnik. Pokaż wszystkie posty

piątek, 14 lipca 2017

Magdalena Jastrzębska, Panie kresowych siedzib

Nie wiem jak to się stało, że przegapiłem ubiegłoroczną premierę książki Magdaleny Jastrzębskiej. Jeszcze nie przeczytałem "Pań kresowych siedzib", a już ukazała się kolejna - "Portret Klementyny". Na szczęście rozpoczęły się wakacje, które sprzyjają nadrabianiu zaległości czytelniczych. Przechodząc do rzeczy: "Panie kresowych siedzib" to zbiór dwudziestu jeden opowieści o kobietach, które zapisały się w historii kresów. Przyznam, że mimo sympatii do autorki podszedłem trochę nieufnie do książki. Jestem przyzwyczajony do klasycznych biografii Magdaleny Jastrzębskiej tzn. jedna książka poświęcona jednej osobie. Wtedy można przedstawić wszystkie szczegóły z życia danej osoby, ukazać ją jako postać z krwi i kości, pokazać jej zalety i słabości. Cenię biografie Magdaleny Jastrzębskiej za powściągliwość w ocenach i dystans zachowywany w stosunku do prezentowanych postaci. Czytelnik sam może pokusić się o ustosunkowanie się do danej bohaterki. Tym razem na niespełna 250 stronach przedstawiono aż 21 kresowych dam. Trudno spodziewać się zatem pełnego portretu psychologicznego bohaterek. Zyskujemy za to coś innego - dostajemy próbkę wszystkich kobiet działających na kresach w XIX i na początku XX wieku. Możemy poznać życie całej grupy, a nie tylko jednej osoby. Oba podejścia mają swoje plusy i minusy. "Panie kresowych siedzib" są inne od poprzednich książek Magdaleny Jastrzębskiej. Inne, ale nie gorsze.
Przed lekturą zwracam uwagę na dwie rzeczy - okładkę i generalnie szatę graficzną oraz bibliografię. Okładka jak zwykle piękna. Wydawnictwu LTW można pogratulować grafika. Tekst wzbogaca prawie 150 ilustracji (zarówno czarno-białe, jak i w kolorze). Nie zdecydowano się na wkładkę z kredowym papierem, co dla mnie akurat nie jest minusem. Nigdy nie lubiłem wędrować pomiędzy głównym tekstem a ilustracjami z wkładki. Drugą istotną dla mnie kwestią, o której wspomniałem jest bibliografia. Nie przepadam za publikacjami, które wykorzystują jedynie dostępną na wyciągnięcie ręki literaturę przedmiotu. Magdalena Jastrzębska wykorzystała materiały archiwalne z Archiwum Narodowego w Krakowie, Biblioteki Jagiellońskiej, Biblioteki Narodowej i i Zakładu Narodowego im. Ossolińskich we Wrocławiu oraz wiele artykułów z prasy.

Autorka wybrała naprawdę ciekawe postaci. Szczególnie zainteresowała mnie Regina Korzeniowska, która zdecydowanie wyróżniała się spośród dam swojej epoki. Nie wyszła nigdy za mąż, poświęcając się pracy naukowej. Niebywale pracowita. Stangreci skarżyli się, że zapala świeczkę w karecie, aby móc pracować nawet w czasie podróży. Była postacią nietuzinkową, z którą wiązało się wiele ciekawych historii i anegdot. Gdy uczyniła ślub, że będzie leżeć krzyżem przed obrazem Matki Boskiej Tywrowskiej jeśli zostanie wysłuchana, to oczywiście spełniła ją, ale za nią szedł lokaj... z materacem. "Nie ślubowałam ja przecie nabawić się reumatyzmów ani też wycierać mym nosem pyłu z waszych butów" - krótko skwitowała bohaterka.

Razem z autorką wędrujemy przez dworki i pałace, przyglądamy się życiu codziennemu kresowych kobiet, cieszymy się z ich sukcesów i smucimy poznając życiowe tragedie. Wchodzimy do świata, który choć przecież nieidealny, to jednak uporządkowany i mam wrażenie, że bardziej przyjazny człowiekowi niż ten dzisiejszy. Dziejowe zawieruchy ostatecznie pogrzebały tamtą rzeczywistość. Zostały z niej wspomnienia i trochę śladów materialnych, z których autorka buduje ciekawą opowieść.

"Panie kresowych siedzib" odczytałem jako opowieść o dobru. Ziemianki zapisały się przyjaźnie w pamięci okolicznej ludności za okazaną pomoc, hojność i ofiarowane innym serce. Niektóre były nadzwyczaj hojne. Jedna z bohaterek, Wanda z Łubieńskich Weyssenhoffowa, bywała oskarżana przez rodzinę o bezsensowną hojność. Wystarczyło, że rozmówca pochwalił należącą do niej rzecz, a ta już ją mu wręczała. Inna z bohaterek z kolei tyle przeznaczała na cele dobroczynne w trakcie jednego roku, ile inni może nie wydali przez całe życie. Może i uszczupliła znacznie stan swojego posiadania, ale niedługo później rewolucja bolszewicka i dwie wojny światowe zmiotły z ziemi większość fortun. Nie pozostało praktycznie nic po działalności tamtych ludzi poza dobrem, które ofiarowali innym.

Tekst ukazał się na blogu Libri amici, libri magistri

czwartek, 28 maja 2015

Franciszek Wysłouch, Echa Polesia

Barbarzyńskie zmiany na mapie Europy powstałe wskutek drugiej wojny światowej pozbawiły nas niejednego miejsca, które nie pasowało do ówczesnej cywilizacji i nie pasuje do niej do dziś. Jednym z takich regionów była Huculszczyzna, drugim Polesie. Co prawda część tej krainy znajduje się obecnie w granicach państwa polskiego, ale lwia część przypadła Białorusi. Pierwsze moje skojarzenia z przedwojennym Polesiem to bagna, nieprzejezdne drogi, niski poziom wykształcenia i brak świadomości narodowej u większości mieszkańców. Zawsze jednak czułem, że miejsce to ma jakąś swoją drugą naturę. Inną od tej przedstawianej w spisach i oficjalnych sprawozdaniach międzywojennej Polski. Franciszek Wysłouch w "Echach Polesia" przedstawia krainę, w której człowiek żyje z zgodzie z przyrodą, a to przynosi mu satysfakcję i szczęście. Coś w tym musi być. W końcu motyw ten pojawia się w literaturze już od starożytności...

Franciszek Wysłouch należy rzecz jasna do warstwy szlacheckiej. Nie natknąłem się jeszcze na jakąkolwiek informację o wspomnieniach z Polesia wydanych przez "tutejszego" (z oczywistych względów). W relacji uderza bliskość dworu z miejscową ludnością. Autor wielokrotnie wyruszał na polowania z chłopami, prowadził z nimi rozmowy podczas wspólnych wyjazdów i utrzymywał kontakty nazwijmy to "gospodarcze". Polescy tubylcy byli dość specyficzną grupą. Nie rozumieli oni do końca terminu "własność". Nigdy nie uważali lasów czy łąk za dobra, które mogą być przypisane do kogoś. Nie respektując obowiązujących zasad dowolnie korzystali z zasobów leśnych. Oczywiście nie można obarczać ich winą. Pamiętajmy, że naprawdę niewielki procent z nich był objęty choćby podstawowym kształceniem. Warto podkreślić, że rodzina Wysłouchów nigdy nie robiła w związku z tym żadnych problemów i tolerowała korzystanie przez miejscową ludność z ich lasów.

Obraz Polesia, który wyłania się z książki jest niezwykły. Pola i lasy otoczone ogromnymi połaciami bagien, które dają schronienie wielu gatunkom zwierząt. Część z rozlewisk i torfowisk dostępna była tylko zimą, kiedy wszystko skuwał lód. Do części w ogóle nie można było dotrzeć. Należało wszakże uważać na zapadliny, które niejednego śmiertelnika wciągnęły do, jak to się mówiło, otchłani piekielnej. W pewne miejsca nie zapuszczały się nawet wilki...

Widać, że autor niesamowicie tęskni za Polesiem. W końcu to jego rodzinne strony, gdzie się wychował. Ale mam wrażenie, że nie tylko o to chodzi. Franciszek Wysłouch jest bardzo wrażliwy na przyrodę. Odnajduje w niej spokój. Obcowanie z nią przynosi mu radość i stabilizację. Nagła wyprowadzka zniszczyła cały jego świat. Świat, w którym głuszce i cietrzewie nie znajdowały się w Czerwonej Księdze Gatunków Zagrożonych, ale były dość pospolitymi mieszkańcami poleskich lasów. Świat, w którym ogromne obszary kraju nigdy nie zostały dotknięte ręką ludzką. Świat, w którym łódź jest podstawowym środkiem transportu. Świat, w którym życie zaczyna się od niczym niezmąconej ciszy poranka i kończy mieniącym się na rozlewiskach słońcem. Świat, który nie jest jedynie środkiem do zaspokajania materialnych korzyści, ale źródłem zadumy, refleksji i wyższych uczuć.

"Echa Polesia" to jedne z ciekawszych wspomnień z życia w przedwojennej Polsce, które czytałem. Trochę irytowały mnie zbyt częste opisy polowań. Naprawdę nie rozumiem, co jest ciekawego w tarzaniu się w bruździe ziemi o świcie tylko po to, żeby strzelić do kaczki... Cudowne opisy przyrody rekompensują jednak tę niedogodność. Poza oczywistymi walorami historycznymi i przyjemnością z lektury (autor posługuję się pięknym językiem) książka pokazuje, jaką rolę odgrywa przyroda w równowadze wewnętrznej człowieka. Franciszek Wysłouch nie jest, rzecz jasna, pionierem w takim podejściu. Literatura od najdawniejszych czasów zna ten wzorzec i chętnie się nim posługuje. "Echa Polesia" dotyczą jednak świata relatywnie bliskiego nam i czasowo, i przestrzennie.





 Tekst oryginalny ukazał się na blogu
Libri amici, libri magistri


piątek, 27 lutego 2015

Huculszczyzna. Opowieść kabalistyczna - Michał Kruszona


Wskutek drugiej wojny światowej i nowego porządku będącego jej konsekwencją w gruzach legł nie tylko świat przedwojennych Żydów, wielokulturowe kresowe miasteczka i warstwa ziemiańska, ale starto w proch i pył (dosłownie) także cygańskie tabory przemierzające w międzywojniu ogromne połacie kraju oraz świat Hucułów. Pierwsza myśl, która może przyjść na wspomnienie o Hucułach to rasa koni. Tymczasem Huculi to grupy górali zamieszkujących w II Rzeczypospolitej pograniczne Polski i Rumunii. Stworzyli barwną kulturę, która odeszła z zapomnienie. Michał Kruszona przy pomocy starych fotografii i wieloletnich poszukiwań próbuje go przywrócić. Stworzył tajemniczą, pełną zagadek i ciekawostek opowieść, która przenosi czytelnika w świat, który odszedł bezpowrotnie.



Huculszczyzna była jedną z najbardziej niezwykłych krain przedwojennej Polski. Dość powiedzieć, że osoby, które stać było na dalekie podróże wybierały zamiast nich pobyt na pograniczu polsko-rumuńskim. Kultura huculska intrygowała i przyciągała łowców oryginalnych tradycji i niezwykłych ludzi. Nie trzeba było wyjeżdżać z kraju, żeby natknąć się na grupę przeniesioną w XX wiek niemal z innego świata.


Huculi zajmowali się przede wszystkim pasterstwem i myślistwem. Dorabiali ścinając drzewa w słynnych huculskich lasach, których zasoby wydawały się nieograniczone. Następnie spławiali je w dół rzeki. Była to praca trudna i niebezpieczna. Wielkie bele często taranowały bezbronnych ludzi stojących w wodzie. Zajęcie do najłatwiejszych nie należało, ale tak wyglądało życie Hucułów. Ciasne chaty i monotonne żywienie było dla nich codziennością. O głodzie jednak nic autor nie wspomina. Nie żyło się więc im tak źle. Może ich kultura materialna nie przedstawiała szczególnie wysokiego poziomu (niestety nie pozostało po niej niemalże nic), ale sfera wiary, zwyczajów, obyczajów i tradycji wyróżniała ich spośród innych grup etnicznych przedwojennej Polski i do dziś budzi zachwyt pomieszany ze zdumieniem.

O oryginalności mieszkańców niech świadczy fakt, że w styczniu 1919 roku ogłosili powstanie... Republiki Huculskiej. Kilkuset górali zebrało się, wymyśliło plan stworzenia własnego kraju, wybrało prezydenta i jakby nigdy nic ogłosiło powstanie nowego państwa. Nie trudno się domyślić, jaka była reakcja wojsk rumuńskich. Na szczęście do rozlewu krwi nie doszło. Huculi poddali się praktycznie bez walki. Przez kolejnych dwadzieścia lat nie snuli marzeń o niepodległości, ale zwyczajnie wrócili do wypasu bydła, hodowli koni i innych codziennych zajęć. Dwudziestolecie międzywojenne to czas ich świetności. Ich kultura osiąga apogeum. Nieźle powodzi się im także pod względem materialnym. W każdy wtorek zabierają wyprodukowane przez swoje rodziny sery i inne produkty i wyruszają na targ. Dlaczego we wtorek? W piątek, dzień śmierci Jezusa, nie wypada handlować. W niedzielę chrześcijanie nie mogą handlować. Odpada też poniedziałek, bo wioski są rozsiane na dużym terenie. Żeby zdążyć dotrzeć na poniedziałkowy poranek trzeba by wyjechać w niedzielę, a przecież to czas święty. Targ nie może też odbyć się w piątek, bo który Żyd się na nim pojawi? Mówi to wiele o kulturze przedwojennej Polski, która szanowała odmienne religie i tradycje. Przejawiało się to choćby w tak błahych sprawach, jak wybór dnia targowego.

Po świecie Hucułów pozostały jedynie fotografie oraz pamięć o dawnej świetności, której fundamentem były osobliwe tradycje i zwyczaje. Im właśnie autor poświęca najwięcej miejsca. Mamy okazję przyjrzeć się pogrzebowi huculskiemu, krzyżom rozsianym po polach i dolinach oraz przebiegowi wesela. Poznamy "bohatera" nie mniej znanego w tamtych stronach od Janosika, który napadał bogatych górali i oddawał biednym. Zajrzymy do huculskiej sypialni i kipiącej kuchni. Będzie też okazja, żeby poobserwować życie starych Hucułek palących przed chatą fajki. Michał Kruszona proponuje podróż w czasie w tak oryginalne miejsce, że aż trudno uwierzyć, że istniało w naszym kraju.


Tekst oryginalny ukazał się na blogu Libri amici, libri magistri

wtorek, 30 września 2014

Barbara Iskra Kozińska, Maria


"Maria" Barbary Iskry Kozińskiej to kontynuacja losów bohaterów książki "Czerwone niebo nad Wołyniem". Bohaterowie ocaleli z ludobójczych pogromów na dawnych Kresach Wschodnich wracają do Polski w nowych granicach. "Maria" opowiada o trudnych początkach w nowym miejscu zamieszkania, powolnym aklimatyzowaniu się i pokonywaniu codziennych przeszkód. Chwile radosne przeplatają się ze smutnymi. Narodziny kolejnych dzieci ze śmiercią przedstawicieli starszego pokolenia. Lata tłuste z latami chudymi.

Tytułowa Maria jest kilkunastoletnią dziewczyną (w chwili rozpoczęcia akcji), która przygarnęła dzieci swojej zmarłej siostry. Obdarzona ogromnym sercem i nieprzeciętną wrażliwością stara się jak najlepiej zaopiekować przybranymi synami. Mimo trudności finansowych udaje się jej zapewnić godny byt całej rodzinie. Pomaga także swoim rodzicom, którym braknie już sił do pracy. Maria nosi cechy Matki Polki. Jest samodzielna, samowystarczalna i niezwykle skora do poświęceń.

Autorka na podstawie faktów przekazanych przez rodzinę stworzyła powieść historyczno-obyczajową . Główna bohaterka to mama Barbary Iskry Kozińskiej. Dlatego też książka trochę traci na autentyczności. Maria jawi się jako kobieta idealna, pozbawiona wszelkich wad i słabości. Kobieta - anioł. Być może rzeczywiście taka była, ale każdemu zdarzają się przecież chwile słabości. Trudno uwierzyć, że nawet na chwilę nie straciła nadziei. Rozumiem jednak autorkę. Zazwyczaj jeśli piszemy o rodzinie (zwłaszcza najbliższej) to zwracamy uwagę na jej zalety, a wady i niedoskonałości umniejszamy lub wręcz pomijamy.

Książka uwrażliwiła mnie na pewne obawy ludzi żyjących tuż w powojennej Polsce. Zawsze wydawało mi się, że osoby ocalałe z wojennej zawieruchy uznały, że III Rzesza definitywnie upadła, a wojna (przynajmniej na razie) nie przyjdzie zza Odry. Tymczasem okazuje się, że mieszkańcy zachodnich rubieży kraju obawiali się tego. Strach przed powrotem niemieckich dywizji był codziennością.

Wydaje mi się, że opis z tyłu książki jest odrobinę mylący. Nie przedstawia rzeczywistej treści "Marii". Przypatrzmy się temu fragmentowi: "Świat, znany nam z filmowych komedii, ożywa w powieści ciepłej, pełnej scen komicznych i sentymentalnych, ale też dramatycznych i porażających życiowym realizmem". Powieść ciepła - zgoda. Sceny sentymentalne - jak najbardziej. Sceny dramatyczne - oczywiście są. Ale sceny komiczne? Nie odnalazłem ich w książce. Albo ich nie ma, albo to ja nie mam poczucia humoru.

Pod względem językowym książka przedstawia się bardzo dobrze. Barbara Iskra Kozińska obdarzona jest nieprzeciętnym piórem. Powieść wciąga w świat przesiedlonych Kresowiaków i nie pozwala się od niego oderwać.

Koniec książki przyszedł bardzo szybko. Zdecydowanie za szybko. Żal mi było rozstawać się ze światem Kozińskich i Romaniewiczów. Ale wszystko, co dobre szybko się kończy. Spędziłem trochę czasu nad nieprzeciętną prozą oraz bardziej zrozumiałem powoli odbudowywany świat ludzi, którym załamał się on 1 września 1939 roku. Wolter kiedyś powiedział, że "Z książkami jest tak, jak z ludźmi: bardzo niewielu ma dla nas ogromne znaczenie. Reszta po prostu ginie w tłumie". Wiem jednak, że "Maria" nie zginie w tłumie czytanych przeze mnie książek. Czuję, że "coś" z tej książki we mnie zostało. A to jest chyba największa nagroda dla autora. Barbara Iskra Kozińska nie przepadnie w otchłaniach mojej pamięci.


Tekst oryginalny ukazał się na blogu Libri amici, libri magistri
 
 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...