Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Koczowniczka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Koczowniczka. Pokaż wszystkie posty

piątek, 22 maja 2015

Julia Kłusek, Za mało żeby żyć, za dużo żeby umrzeć






Młodość spędzona na Wołyniu, tragedia Polaków zamieszkujących kresy, pobyt z dziećmi w łagrze, tułaczka po Azji - takie właśnie tematy poruszyła Julia Kłusek w swoich niezwykle ciekawych i zarazem wstrząsających wspomnieniach zatytułowanych "Za mało żeby żyć, za dużo żeby umrzeć". Spisała je dopiero pod koniec życia i nie liczyła na to, że zostaną wydane - ofiary stalinizmu nie miały przecież prawa skarżyć się na swoje cierpienia.

Na Wołyń Julia Kłusek przybyła wraz z mężem Franciszkiem w roku 1921 w ramach akcji zasiedlania - osadnikom obiecywano po 15 hektarów. Dziewczynie pochodzącej z biednej, wielodzietnej rodziny posiadanie takiej ilości ziemi wydawało się szczytem marzeń. Jednak wkrótce okazało się, że w osadzie nie mieszka się tak dobrze - pierwsze dziecko Julii zmarło z nędzy, drugie wychowywała w ziemiance, w której nie było ani okien, ani drzwi, ani pieca. A działo się to zimą...

Autorka w ciekawy sposób opisała swoje pionierskie życie w Szubkowie i potem w Bajonówce, nieporozumienia z ludnością ukraińską, ciężką pracę, rozbudowywanie gospodarstwa - i chwile, kiedy Sowieci wszystko Polakom odebrali. Wraz z trojgiem dzieci: Zosią, Ircią i Czesiem wywieziono ją na Syberię. Trafiła do łagru w Południewicy, gdzie musiała pracować tak ciężko jak mężczyźni. Jak udało jej się przetrwać tę gehennę? Chyba dzięki takim cechom charakteru jak pracowitość, niezwykła wytrzymałość fizyczna i pomysłowość. Radziła sobie ze ścinaniem drzew w tajdze na czterdziestostopniowym mrozie, z kruszeniem lodu na rzece, zorganizowała akcję łapania i gotowania kotów (brzmi to makabrycznie, ale pamiętajmy, że niemal umierała z głodu). O jej zaradności świadczy też fakt, że po opuszczeniu łagru jako jedyna spośród Polek zdołała sprowadzić z Afryki córkę Zofię.

Te godne polecenia wspomnienia zostały napisane prostym, gawędziarskim, plastycznym stylem, tak jakby autorka mówiła do grona znajomych. Niekiedy trafia się zdanie pełne patosu, na przykład przy opisie powrotu do Polski. Kłusek nie omijała tematów intymnych czy też wyjątkowo drastycznych, jednak niektórych swoich przeżyć nie potrafiła przekazać. Bo jak miałaby opisać to, co czuła po śmierci swojego dziecka? Kto jest zdolny do empatii, domyśli się, jaki to ból...

Na koniec jedna krytyczna uwaga: Julia Kłusek z dumą pisała o tym, że syn Czesio po wstąpieniu do Armii Andersa przysyłał jej piękne, ułożone przez siebie wiersze. Gdy doszło do zacytowania jednego z wierszy, okazało się, że znam go - to "Kiedyż" Mieczysława Romanowskiego. Więc albo matce coś się pomyliło, albo syn popełnił plagiat.

Oto kilka fragmentów książki:

"Tyle tysięcy kilometrów przejechałam przez Rosję, a nigdzie nie widziałam najmniejszego chociażby kwiatuszka na grobie. Tam wraz z zawaleniem ziemią kończył się człowiek" (s.127).

"Nasi ludzie padali z głodu, leżeli tam, gdzie umierali. Już nikt ich nie wynosił, nie grzebał. Tylko szakale miały swoje uczty, bo nocami dochodziło do nas ich przeraźliwe wycie. Poszłyśmy jeszcze wspomóc tych nieszczęśników, zagotować im wody, pocieszyć. Ale jak pocieszyć? Przecież nic im nie mogłyśmy zanieść do jedzenia, a każdy konający z głodu łaknie choć kęsa" (s.126).

"Ale oto jechaliśmy do tego jedynego na świecie zakątka, gdzie nam żyć i gdzie złożyć kości. Nic to, że inne piękniejsze, bogatsze. Tam nasz kraj ojczysty! Trzeba znowu wczepić się w tę ziemię rękami i trwać. Tylko tam!" (s.171).


Tekst oryginalny ukazał się na blogu Koczowniczka o książkach


---
Julia Kłusek, "Za mało żeby żyć, za dużo żeby umrzeć", W drodze, 1990.
 

poniedziałek, 23 marca 2015

Wanda Kocięcka, Oddajcie mi Świętego Mikołaja: Wspomnienia z dzieciństwa na Kresach Wschodnich w latach wojny




"Oddajcie mi świętego Mikołaja" to krótka książka, napisana na początku lat dziewięćdziesiątych. Autorka wspomina w niej okres wojenny, który spędziła na Wileńszczyźnie. Dopiero po wojnie przeprowadziła się, bo jej strony rodzinne przestały należeć do Polski. W chwili wybuchu wojny miała zaledwie dziewięć lat. Nie rozumiała właściwie, dlaczego dorośli nagle zaczęli zachowywać się inaczej - popłakiwali po kątach, rozmawiali ze wzburzeniem i nie zwracali uwagi na dzieci. Dziewięciolatka uznała, że wojna jest całkiem fajna i że na wszystko można sobie teraz pozwolić:

"Poczułyśmy się z siostrą nagle ważne i samodzielne. Tego dnia, bawiąc się hałaśliwie jak nigdy przedtem pod oknem jadalni, wykrzyknęłam po raz pierwszy w życiu na całe gardło i nie wstydząc się: «dupa» i «jasna cholera», a moja siostra: «gówno!»" (s.17).

Kocięcka opisuje, jak szybko utraciła złudzenia i jak pod wpływem wojennych doświadczeń pogarszał się jej stan psychiczny. Obciążono ją zbyt wielką odpowiedzialnością i pracą. Słyszała krzyki palonych żywcem ludzi, widziała świeżo ubitą ziemię, pod którą pogrzebano znajomych Żydów. Żyła w ciągłym stachu przed Sowietami i Niemcami, przed wywózkami, bombardowaniami i wizytami partyzantów, którzy zabierali żywność i odzież. Z pogodnego dziecka przeistaczała się w istotę zamkniętą w sobie, ponurą, znerwicowaną. Pragnęła uciec od tego koszmaru, ale ponieważ nie miała realnych możliwości ucieczki, wpadła na pomysł, że można popełnić samobójstwo:

"Skrycie powzięłam postanowienie, że jeśli znajdę się w sytuacji bez wyjścia, przyjdę tutaj i utopię się w rzeczce. Ustalenie takiej alternatywy dawało mi głębokie poczucie bezpieczeństwa, możliwość skorzystania z tego rodzaju ucieczki w sytuacjach rozpaczy czy strachu przynosiła ulgę. Przygotowując się do tego kroku, zbierałam w sobie całą odwagę i dla próby klękałam na najwyższym brzegu rzeczki, nachylając się jak najniżej, tak aby zobaczyć dno w przejrzystej wodzie... Próby takie nierzadko kończyły się żałosnym płaczem, a potem ciężkim snem, po którym życie nabierało znów jak gdyby sensu i barw" (s. 74).

We wspomnieniach znajdziemy i nostalgiczne opisy pięknych okolic domu rodzinnego autorki, i dokumentalne opisy życia pod okupacją sowiecką, a potem niemiecką. Kocięcka napisała o zmianach wprowadzanych z dnia na dzień do szkół, o rusyfikacji, o świętach w duchu radzieckim, kiedy to do klasy wszedł Dzied Moroz i każdemu uczniowi wręczył zbutwiałe jabłuszko. I o tym, jak ze szkoły znikali jej koledzy tatarskiego i żydowskiego pochodzenia, a na ich miejscu pojawiały się dziwne dzieci recytujące życiorys Stalina. Wspomina też o wydarzeniach bardzo dramatycznych - o pacyfikacji wsi Czechy, o egzekucji partyzanta.

I chociaż Kocięcka nie utraciła rodziców ani rodzeństwa, chociaż nie została wywieziona bydlęcym wagonem gdzieś na Kazachstan czy na Syberię, to przecież jej wspomnienia bardzo wzruszają i doskonale pokazują koszmar wojny i jej wpływ na życie i psychikę dziecka. Warto je przeczytać.

 Tekst oryginalny ukazał się na blogu Koczowniczka o książkach 

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...