Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wołyń. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wołyń. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 5 października 2021

Justyna Białowąs, Wołyńska gra

 




„Wołyńska gra” Justyny Białowąs to jedna z ważniejszych powieści, jakie przeczytałam w tym roku. Jej lekturę polecam wszystkim Kresowiakom i ich rodzinom, a zwłaszcza osobom, których przodkowie uciekli spod ukraińskiej siekiery w czasie ludobójstwa na Kresach. Bo to jest bardzo ważny głos w dyskusji o naszej historii, choć ukryty pod płaszczykiem powieści kryminalno-sensacyjnej.

Tytułem wstępu wyjaśnię, że osobiście nie jestem Kresowianką, ani nie mam nic wspólnego z Kresami w sensie rodzinnym. Ani jednego genealogicznego korzonka kresowego nie posiadam, przynajmniej takiego, o którym bym wiedziała. A jednak odkąd jako nieletnie dziecię przeczytałam „Trylogię” Henryka Sienkiewicza, tematyka kresowa w literaturze niezwykle mnie pociąga. Jej efektem są setki przeczytanych książek o Kresach (historycznych i beletrystyki), a także moja własna książka o zjawiskach paranormalnych na Kresach („Duchy Kresów Wschodnich”) wydana w 2018 roku przez wydawnictwo von Borowiecky.

O tym, jak banderowcy i inni ukraińscy bandyci w czasie II wojny światowej zabijali Polaków na Ukrainie (piszę ogólnie „na Ukrainie”, bo to działo się nie tylko na Wołyniu jak myśli wielu Polaków) dowiedziałam się dość późno, bo dopiero po 2000 roku, kiedy przeprowadziłam się z Bydgoszczy do Malborka. Wcześniej nie miałam do czynienia z Wołyniakami, a tutaj, nad Nogatem, wpadłam od razu w towarzystwo (sąsiedztwo!) ludzi pochodzących właśnie stamtąd. To właśnie do Malborka już w maju 1945 roku przyjechał pierwszy kolejowe transport Wołyniaków, którzy się cudem uratowali przed śmiercią z rąk Ukraińców w wiosce Przebraże koło Łucka. To Wołyniacy po wojnie zasiedlili moje miasto i okoliczne wioski. Nie wiem, czy ktoś to kiedykolwiek obliczył, ale szacunki „na oko” podają, że około 70 procent współczesnych Malborżan ma swoje korzenie na Wołyniu.

No, więc, jak tu zamieszkałam te dwadzieścia jeden lat temu, to zdarzało mi się często-gęsto usłyszeć piękną wymowę kresową, a zwłaszcza dźwięczne „h” i wspaniałe, tylnojęzykowe „ł”, które znałam tylko z przedwojennych polskich filmów. Dzisiaj już nikt tak nie mówi na co dzień, a szkoda. Bo tak właściwie powinno się mówić prawidłowo, bez pójścia na łatwiznę. Tak mówią inni Słowianie, np. Rosjanie czy Ukraińcy. Tak mówiono wszędzie w Polsce przedrozbiorowej. Później do polszczyzny zaczęło wkradać się tzw. „wałczenie”, czyli wymawianie „ł” jak „u”, robienie ze spółgłoski „ł” takie jakby półsamogłoski. Najpierw mówili tak tylko prości chłopi, później ta maniera wkradła się do wymowy klas wyższych i tam już została. A na oddalonych Kresach, niczym w muzeum, zachowała się dawna, staropolska wymowa „ł”. To samo dotyczy dźwięcznego „h”, które w kresowej wymowie odróżnia się od „ch”. Ja się tym zachwycam, tą starą wymową, bo ja polonistka jestem, wyczulona na takie rzeczy. No i właśnie po tym „h” i „ł” rozpoznawałam w Malborku Wołyniaków. Mówili tak nie tylko ludzie z pierwszego pokolenia, ale także drugiego, czasem nawet ci, którzy już się urodzili tutaj, na Ziemiach Odzyskanych. Ta cecha wymowy zatraca się, moim zdaniem, dopiero w trzecim pokoleniu.

Może uogólniam, ale mam wrażenie, że ludzie z Wołynia w ogóle dużo mówią, dużo opowiadają, są bardziej kontaktowi niż przeciętny Polak. Rozmawiałam z nimi czasem na przystankach, w autobusach, w kolejkach do lekarza czy na cmentarzu. Opowiadali mi sąsiedzi z działki i z mojej kamienicy, opowiadała fryzjerka, księgowa, optyczka i sklepowa… To były takie dziwne historie: o dzieciach nabitych na sztachety, o brzuchach ludzkich rozpłatanych nożem i wyciągniętych płodach (w wersji żeńskiej) albo jelitach (w wersji męskiej), o poderżniętych gardłach, spalonych wioskach i potwornym strachu przed Ukraińcami. Nikt z moich rozmówców z Malborka na Ukrainę nie jeździł, bo wszyscy się bali. Bały się kolejne pokolenia. Miałam wrażenie, jakby ofiarami Ukraińców nie byli tylko ci pomordowani, ale też ich uratowani potomkowie, bo drugie, trzecie czy czwarte pokolenie rosło z tymi opowieściami, słuchało ich od dziecka i uczyło się tego strachu przed ukraińskim rezunem.

Justyna Białowąs (rocznik 1983), autorka „Wołyńskiej gry”, także rosła z takimi właśnie rodzinnymi przekazami, podobnie jak mieszkańcy Malborka. W jakimś wywiadzie powiedziała, że pisanie tej powieści było dla niej rodzajem egzorcyzmów. Swoją książkę zadedykowała swojej „rodzinie, którą zamordowali Ukraińcy” i
Ukraińcom, których zamordowała jej rodzina”. Jest to opowieść o tym, jak trzydziestoparoletnia Jagoda, pracownica banku PKO BP, dobrze zarabiająca specjalistka od reklamy, potomkini pomordowanych przez Ukraińców, chce uciec od historii, ale ta historia i tak ją dopada. Cała ta powieść jest właściwie o tym. A także o tym, że Ukraińców to również dotyczy w niemniejszym stopniu niż Polaków.

Uwaga, teraz mogą być spoilery!

Jeśli ktoś traktuje „Wołyńską grę” wyłącznie jako sensację czy kryminał, to proszę dalej nie czytać! Bo może zdradzę niechcący coś, co Wam zepsuje lekturę? Ale - jeśli traktuje tę książkę tak jak ja, która uważam ją za rozpisaną na dialogi interesującą dysputę o trudnej polsko-ukraińskiej historii, to zapraszam dalej!

Jagoda od dziecka słyszała o ukraińskich rezunach, a do tego jej ojciec jest działaczem kresowym. Ale ją to nie obchodziło, dopóki nie pojechała do Sanoka na warsztaty ludowego śpiewu w jakimś skansenie. Po drodze zepsuł się jej samochód, nieoczekiwanie pojawił się jakiś Ukrainiec i zaoferował pomoc, potem pojawił się drugi, trzeci i w końcu była już cała masa tych Ukraińców, którzy przyjeżdżają do Polski jako emigranci zarobkowi. I tak właśnie niczego nieświadoma bohaterka została wkręcona w śmiertelną „wołyńską grę”, w której zostały użyte karty z namalowanymi ukraińskimi motywami (mniej więcej takie jak na okładce tej książki).

I teraz – jakbym to czytała jako kryminał, to pewnie bym porzuciła tę powieść gdzieś w połowie, bo to wszystko wydawało mi się mało prawdopodobne. Ta Jagoda może przecież w każdej chwili wycofać się z tej gry, nikt jej tam na siłę nie trzyma, a brnie dalej i nie wiem po co? Wkurzała mnie ta bohaterka i jej niewinna bezmyślność, która nasuwała mi porównania do heroin osiemnastowiecznych powieści grozy. Tylko, że tamte łaziły gdzieś nocą po ruinach narażając się na spotkanie z duchem (lub mordercą), a Jagoda zadaje się z potomkami rezunów. Ale ja nie dlatego brnęłam przez tę dość obszerną przecież powieść, by dowiedzieć się, czy cnota oraz życie bohaterki zostały uratowane, tylko po to, by poczytać te polsko-ukraińskie dialogi i spory historyczne.

Autorka bardzo dobrze odrobiła swoją lekcję, widać, że siedzi mocno w temacie polsko-ukraińskim, bo przywołała prawie wszystkie kluczowe problemy, jakie pojawiają się w literaturze źródłowej na ten temat, a nawet przewijają się w dyskusjach w zamkniętych „kresowych” grupach na Fejsbuku. Bo ja też należę do tych grup i wiem, co się tam pisze. I jakim językiem. Brawo za research! Dlatego z ogromnym zainteresowaniem połykałam tę książkę, nie zwracając uwagi na występujące tam niedociągnięcia fabularne i „papierowość” niektórych bohaterów (postać pracownika policji na przykład jest papierowa, moim zdaniem). Byłam ciekawa, jak autorka rozwikła cały ten problematyczny węzeł i do jakich wniosków dojdzie.

A teraz jest ten główny spoiler!

W sensie historycznym autorka postawiła na symetryzm. Co właściwie nie powinno być dla czytelnika zaskoczeniem, bowiem przecież zapowiedź tego symetryzmu widoczna jest już w dedykacji tego tekstu, o czym pisałam powyżej. A więc – oni mordowali i my mordowaliśmy. Oni byli źli, bo i my byliśmy źli. Nie ma ofiar ani katów. Są tylko same ofiary. A tak w ogóle to ani Polacy nie są źli, ani Ukraińcy, tylko „nacjonaliści” polscy i ukraińscy. Bo ludzie to w ogóle są dobrzy z natury. Tylko ci wredni nacjonaliści, prawicowcy religią podszyci wszystko psują. Zwróciłam uwagę, ze autorka konsekwentnie i świadomie nie używa określenia „patrioci”, jakby czegoś w szkole jej nauczyli. Albo jakby chodziła do szkoły w czasach, gdy patriotyzm był niemodny.

I ja się teraz zastanawiam, dlaczego właśnie tak? Skąd ten symetryzm? Skąd pochwała kresowej doktryny Jerzego Giedrojcia? Dlaczego w powieści pojawia się sugestia, że „pogódźmy się, pokochajmy się”, a będzie dobrze? Bo tak jest poprawnie politycznie? Modnie? Bo w innym wypadku tak poprawnościowe wydawnictwo jak „Znak” z Krakowa by tego nie wydało? Nie wiem. Naprawdę nie wiem, co myśleć.

Jak wspomniałam na początku, nie jestem Kresowianką. Oczywiście - jako Polkę - boli mnie to ludobójstwo na Kresach. Oczywiście, identyfikuję się z naszymi ofiarami, jestem całym sercem po ich stronie i chciałabym, aby Ukraińcy przeprosili nas za te zbrodnie. Ale mimo wszystko, z powodu braku związków krwi z Kresami, nie wiem, czy jestem odpowiednią osobą do oceny tej powieści. A może właśnie dobrze się stało, że taki właśnie temat trafił do literatury popularnej, że przemówił także do nieświadomych czytelników nie mających pojęcia o krwawej polsko-ukraińskiej historii? Zastanawiam się nad tym.

Dlatego bardzo zależy mi na tym, by włączyli się tutaj Kresowiacy i ich potomkowie. Może przy okazji takiej właśnie sensacyjnej powieści warto przedyskutować, czy na miejscu jest symetryzm historyczny, jaki postuluje autorka. Czy rzeczywiście my Polacy możemy być uważani za katów? A może jednak lepiej byłoby wymusić na Ukraińcach przyznanie się do winy? Można by to zrobić przy pomocy ekonomii, mniej im pomagać, a więcej wymagać. Jak myślicie?

Białowąs Justyna, „Wołyńska gra”, Kraków 2021


Tekst ukazał się na blogu Archiwum Mery Orzeszko

sobota, 23 lutego 2019

Porozmawiajmy o przeszłości: Włodzimierz Mędrzecki 'Kresowy kalejdoskop. Wędrówki przez Ziemie Wschodnie Drugiej Rzeczypospolitej 1918-1939' i nieco starsza książka, ale w kontekście tej pierwszej Józef Ignacy Kraszewski 'Wspomnienia Wołynia, Polesia i Litwy"


Bardzo dobra książka popularyzująca historię, ale przede wszystkim książka, która opisuje bardzo ważne zagadnienie tzw. Kresów z punktu widzenia źródeł i prawdy historycznej. A co istotne dla czytelnika, pisana ciekawym i przystępnym językiem. Przede wszystkim autor oddziela pojęcie Kresów, będące pojęciem sentymentalnym, od nazewnictwa z epoki. 
Książkę wydało Wydawnictwo Literackie w zeszłym roku, ale ja zajęta 'recenzowaniem' na takie cudo wydawnicze nie miałam czasu. Teraz to nadrabiam i rekomenduję.
Zasadniczo dzieli książkę na 3 części według regionów: Galicję ze Lwowem, Wilno i Podlasie i tereny okoliczne. Czyli od dołu do góry i na środku kończy. Opisuje historię tych miejsc, pokazuje piękne karty historii, skupia się w osobnych rozdziałach na opowieściach o miastach danych regionów, ale i wychodzi z miasta na wieś. 
Książka jest bardzo dobra, gdyż tak jak powiedziałam wcześniej, autor zajmuje się tematyką tych terenów z kontekstu epoki. Odwołuje się i powołuje się na źródła, takie tak gazety, przemówienia, wyznania, itd. Zresztą, widać, że autor ma ogromną wiedzę historyczną.
Autor nie skupia się tylko na jednym zagadnieniu, polsko-patriotycznym, choć i o tym tutaj jest, i to podane z szacunkiem, ale opowiada o wszystkich problemach, wszystkich mieszkańcach i sprawach z przeszłości. Udokumentowuje to w przypisach doniesieniami z gazet z epoki, więc nie można zarzucić autorowi przesady. A było o czym pisać i włosy mi stawały dęba! Lubię tematykę kresową, wspomnienia typu 'Szczenięce lata' Wańkowicza, ale i nie zamykam oczu na to, że ziemie na wschód od Bugu to nie tylko polska szlachta i Tyszkiewicze oraz Radziwiłłowie, ale i ludzie tacy jak moi przodkowie, czyli biedota, to mniejszości narodowe, to cały misz-masz kulturowy, któremu w pewnym momencie kazano się opowiadać jako ten, albo tamten. A przecież nawet Kraszewski we 'Wspomnieniach Wołynia, Polasia i Litwy' nie klasyfikuje według schematów, ale opisuje barwnie mieszkańców, których spotyka. I wydaje się, że to raczej kryteria zamożności odróżniały jednych od drugich. W każdym razie, wracając do 'Kalejdoskopu kresowego' to autor wyraźnie mówi, że w dawnym zaborze austriackim pokolenie pamiętające wielonarodowe Austro-Węgry to inne pokolenie niż nacjonalizmy, jakie rodziły się w latach 30. Mówi też o roli kryzysu gospodarczego z roku 1929, który bardzo odczuli wszyscy, który przyczynił się do wzrostu skrajnych reakcji, a o którym to kryzysie autor mówi, że w historii nie jest on aż tak zauważany, jak powinien był być.
Z wielką uwagą czytałam te dane z roczników statystycznych o dochodach wsi i miast, o tym ile było bezrobotnych, ile wynosiła dniówka, jak wyglądały sprawy codzienne, na przykład chodniki, kanalizacja, jaki przemysł panował, z czego ludzie żyli. To wszystko w tej arcyciekawej książce zostało opisane w sposób nadzwyczaj ciekawy. Do tego te wszystkie sprawy polityczne, tych wszystkich izmów, ale i tak bardzo ciekawe jak na przykład szkolnictwo. Kto, jak, ile. Bardzo, bardzo ciekawe i dużo wnoszące do obrazu tych terenów.
Te opisy bójek, przemocy, gett i zwykłej ludzkiej niedoli, gdy za pracę nie można było utrzymać rodziny, te opisy wyprowadzek na Wały albo do ziemianki we Lwowie z powodu bezrobocia, sprawiały, że naprawdę przeniosłam się myślami w czasie. Naprawdę można w tej książce zobaczyć prawdę i tylko prawdę o epoce i problemach, iście gordyjskich, przed jakimi zostało postawione państwo polskie. Piękny był rozdział o Lwowie we wspomnieniach powojennych, o tym, co jest w tych wspomnieniach najpiękniejsze, a co przywołuje współczesna liczna przecież literatura popularna.
Książka ta jest tą pozycją, jakiej długo oczekiwałam w naszej literaturze popularnohistorycznej. Powinna też być głosem na temat pojęcia Kresów, ale i głosem do dyskusji nad pojęciem narodu, jak należy go traktować. Czy to, jak ten temat ujmowano w 'mainstreemie' w miedzywojniu na pewno był słuszny i na pewno należy z niego czerpać? 
Autor mówi o tym, że całe obszary mówiły o sobie jako 'tutejsi'. I tak było, bo tak to wspominam od moich przodków. Była społeczność, której nagle ktoś kazał pod groźbą karabinu recytować Ojcze Nasz po temu albo takiemu. Albo społeczności żydowskie w miasteczkach i mieścinach lub całe ulice, obywatele II RP. To też jest w tej książce, statystyki, wspomnienia. Opowieści o miastach i szetlach. Czy naprawdę tak powinno było być, żeby ludzi klasyfikować jak kurczęta w pudełkach na sprzedaż? Koguciki, kurki, białe, czarne, puchate i mięsne? Przecież
jest jedna ziemia i jedno słońce dla wszystkich, jak śpiewa Don Wasyl. 

Ja czytałam jedną po drugiej reportaż Kraszewskiego z roku 1840 i 'Kalejdoskop kresowy'. Miałam więc taki odbiór o spuściźnie wielokulturowej Rzeczypospolitej i Polski międzywojennej. Z tego mi wynika ból głowy, bo naprawdę było wiele smutnych spraw, ale i wiele radosnych, piękne wspomnienia. Ale nad tym wszystkim nie do ogarnięcia sytuacja międzynarodowa, jakiś węzeł gordyjski, i tak krótki czas dany krajowi, żeby poprawić zwykłe życie ludzi. Autor wymienia wielki wysiłek kraju w budowie szkół, dróg, wodociągów, pomocy doraźnej ludności, aż wreszcie pożyczki międzynarodowe, jakie miasta zaciągały na inwestycje. Ale przede wszystkim mało czasu, za mało. 
A na koniec, jak czytałam o inwestycjach w Wilnie, i tym, że tak trudno było zbudować wodociąg albo zrobić chodniki, to mi się Zamość przypomina, ten z czasów mojego liceum (1994-1998) i po wejściu do UE, gdy naprawdę tyle się zmieniło na lepsze. Chodniki, całe stare miasto, ścieżki rowerowe, wodociągi, kanalizacja, a nawet naszą wiejską szosę wreszcie po tylu latach pokryto niedawno nowym asfaltem. Gdy czytałam o tym jak wielki to wysiłek, gdy się nie ma funduszy pomocowych, jak to było w międzywojniu, to widzimy ile trzeba docenić. 
Pewnie książka nie rozwiązała trudnych zagadnień historycznych i problemu Ukrainy oraz Litwy, ale na pewno pokazała je przede wszystkim z punktu widzenia WSZYSTKICH mieszkańców tych terenów. Bezcenne były zdjęcia, miast, ludzi, wiosek. To bardzo dobra książka, którą serdecznie polecam.
10 gwiazdek

I na tym mogłabym skończyć ten post, ale chciałam wprowadzić kontekst do tych rozważań. Tuż przed 'Kalejdoskopem' czytałam upragnione 'Wspomnienia Wołynia, Polesia i Litwy' Kraszewskiego. Tematyka pasuje, wprowadza tło historyczne, a przy tym to bardzo dobrze napisany reportaż. Reportaż na sto lat przed Wańkowiczem!

Bardzo Wam tę książkę polecam. To jedna z pierwszych książek tego tytana pracy pisarskiej, z 1840 roku, jak sam napisał we wstępie wynikła z nudy na wsi. Sprawdziłam w biografii, tak było. Kraszewski musiał przez 10 lat siedzieć na Wołyniu i Polesiu. Jak widać z tej książki, nudno mu było, a myśli rwały się do czegoś więcej niż karczmy, polowania i przeciętność, bród, smród i ubóstwo. Postanawia więc napisać reportaż w nowoczesnym stylu o tym co widzi dookoła. Jak to Kraszewski, jest dokładny. Już pierwszy rozdział, opisujący targ daje obraz tego, co będzie w tej książce: celne spojrzenie, nutka satyryczna, krytyczne oko i szczerość wobec tego, co widzi w tym 1840 roku. Pewnie nie wiedział, że po stu latach miejsca te odejdą w przeszłość.
Nudne były dla mnie tylko fragmenty podające treść nagrobków oraz cały rozdział o historii Łucka i Jagiełły. Ale to sobie przewinęłam. Poza tym była to pasjonująca lektura. Te krytyczne opisy karczm, skołtunionych chłopów, upadłej szlachty, pustej szlachty, która stawia książki, ale ich nie czyta, żeni się dla majątku, a ze wsi drze ile może, a także przepięknego ukraińskiego i poleskiego folkloru, to wszystko to nie tylko prawda o przeszłości, ale także znakomite wprawki do pióra serii historycznej. W tych obrazach zapyziałych karczm widziałam późniejsze opisy Drezna z 'Hrabiny Cosel' i wiele, wiele innych.
Kraszewski nie słodzi w tej książce. 'Równo jedzie' po wszystkich, ale dla reportażu to dobrze, bo przez tę szczerość jest tym bardziej szczery, ale i barwny, ciekawy do czytania. Jak widać, przy talencie pisarskim nawet książka o tym co się widzi dookoła może być znakomitą wprawką pisarską. Już od pewnego czasu planowałam przeczytać tę książkę, serię historyczną autora, ale i inne wspomnienia kresowe pisarzy. Pierwszy krok już uczyniłam.
Przeczytałam gdzieś, że ;Kraszewski mitologizuje Kresy' - a gdzież tam! A co najważniejsze, zna historię tego regionu, co czyje było, kiedy w czyjeś ręce przeszło, jak ktoś gospodarował, co zmarnotrawił.
Na koniec jeden szczegół z książki. Kraszewski jeżdżąc po Wołyniu i Polesiu mówi o śladach wojen, a przede wszystkim pamiętnym powstaniu Chmielnickiego, od którego minęło wtedy 200 lat. Kopce wciąż stały. Mówi o tym, że dopiero początek XIX wieku sprawił, że ludność na wsi znów zaczęła przybywać, na przykład w wiosce Felińskeigo z 8 mężczyzn po kilkunastu latach pokoju na początku XIX wieku było ich około 100.
A pogromy Żydów, a wysiedlenia i choroby? O tym wszystkim wspomina Kraszewski. Ale i mówi o niesamowitej sile odradzania się tych terenów i o potrzebie reformy rolnictwa, zadbania o ludność wiejską. Zdaje się, że on taką rolę widział w okolicznej magnaterii.
W każdym razie po stu latach od czasów, gdy Kraszewski pisał tę książkę i wspominał kopce po Chmielnickim, stała się rzeź wołyńska, trauma dla Polaków, którzy ostatecznie opuścili te tereny. Innym problemem jest ta sprawa w oczach Ukraińców, ale o tym już ta książka nie opowiada. Na pewno pokazuje Wołyń i Polesie jako tereny wielokulturowe. I to znikło.
8 gwiazdek

Post pochodzi z bloga Literackie zamieszanie

wtorek, 30 października 2018

Zobowiązani do pamiętania. ,,Dziewczyny z Wołynia” Anny Herbich



Na okładce najnowszej książki Anny Herbich ,,Dziewczyny z Wołynia” czytamy, że jest to opowieść o ,,kobietach, które przetrwały rzeź, ale nigdy się nie poddały”. Słowa te trzeba potraktować jako motto, które przyświecało autorce  podczas tworzenia kolejnej już pozycji z serii ,,Prawdziwe Historie”. Herbich udowadnia znów, że najważniejsi są ludzie i to, co przeżyli oraz emocje, jakich doświadczali mierząc się z traumą. W historiach z Wołynia nie ma miejsca na poprawność historyczną i cenzurowanie doświadczeń. Jest dokładnie tak, jak zapamiętały to bohaterki. I chwała za to.

Człowiek ważniejszy niż wielka historia

Na rynku wydawniczym co rusz pojawiają się książki, których zamysł konstrukcyjny jest podobny do tego, na jaki zdecydowała się kilka lat temu Herbich – otrzymujemy sprawnie zredagowane relacje kobiet, które były świadkami albo uczestnikami wydarzeń ważnych dla polskiej historii. Nie ujmując innym autorom intencji -  w wielu książkach, w których też chodzi o udokumentowanie zasłyszanych opowieści, można spotkać się z brakiem pomysłu na przekazanie czytelnikom relacji świadków omawianych wydarzeń. Spisanie wspomnień to zdecydowanie za mało, by w pełni pokazać historię danego człowieka. Umysł ludzki płata przecież figle, nie snuje linearnych opowieści, omija to, co boli albo odwrotnie -  z niezwykłą intensywnością wyrzuca to, co uwiera najbardziej. Na szczęście Anna Herbich rozmawia, dopytuje, pozwala na milczenie tam, gdzie trzeba i rozumie, gdy powinna. Podczas konstruowania swoich opowieści autentycznie spotyka się z człowiekiem i jego doświadczeniami, jest otwarta na to, co kryją w sercach bohaterki jej książek. Ta empatia jest szczególnie cenna w zetknięciu z kobietami, które przeżyły rzeź wołyńską i o wielu sprawach wolałyby zapewne zapomnieć. Podczas lektury towarzyszyło mi przekonanie, że bohaterki opowieści, które znalazły się w tomie ,,Dziewczyny z Wołynia” zaufały, chwilami przepytującej, innym razem po prostu słuchającej, je Herbich.

Opowiedzieć, nie zaszokować

Obawa przed realistycznymi opisami jest jednym z najważniejszych powodów powstrzymujących wiele osób, przed sięgnięciem po tę pozycję. Zapewniam jednak, że absolutnie nie ma się czego bać. U Herbich nie znajdziemy szczegółowych opisów okrucieństwa, jakiego dopuszczali się ukraińscy nacjonaliści na naszych rodakach. Nie ma tam starań by zaszokować czytelnika okrucieństwem. Przeciwnie, opisywane wydarzenia są już po tylu latach przefiltrowane przez wrażliwość tych niezwykłych kobiet. Co ciekawe, świetnie tę kwestię oddaje sam tytuł książki Herbich. Autorka opowiada o dziewczynach, które doświadczyły okrucieństwa rzezi wołyńskiej natomiast pozwala na to, by opowieść tę snuły  kobiety, a więc osoby dorosłe, dojrzałe, których relacja pomaga nam pełniej zrozumieć wydarzenia na Wołyniu, oraz ich znaczenie dla dzisiejszej Polski.

Życie bez pamięci?

Kolejnym atutem książki Anny Herbich jest przemyślana konstrukcja poszczególnych rozdziałów, która oparta na różnorodności, pozwala na maksymalne zaangażowanie emocjonalne czytelnika. Dostajemy relacje kobiet, które w mniejszym lub większym stopniu pamiętają rzeź, swoje sielskie życie w rodzinnych majątkach na Kresach , mamę, tatę, rodzeństwo... Najbardziej tragiczna i wpadającą głęboko w serce jest opowieść Pani Janiny, która jako jedyna z całej swojej rodziny przeżyła pogrom wioski. Przeżyła, bo przechował ją sąsiad Ukrainiec, przeżyła bo w czasie, gdy rozstrzeliwano jej rodziców ona straciła przytomność. Miała wtedy najprawdopodobniej cztery lata. Najprawdopodobniej, bo nikt nie był w stanie określić dokładnej daty urodzenia. Miała wrażenie, że nazywała się Janina Sokół. Urodzin po dziś dzień nie obchodzi. Rodziców nie pamięta. Czy można o tragiczniejszą opowieść? Na samą myśl, że na Wołyniu takich, jak pani Sokół były setki, pęka serce. Kto zapamiętał swoich przodków? Kto stracił rodzinę, wspomnienia, przeszłość…? Mnożące się pytania zapewne nigdy nie odnajdą swoich odpowiedzi.



A może będzie inaczej? Może dzięki temu, że zdecydujecie się Państwo na lekturę książki, która powstała dzięki Annie Herbich, pamięć o ludziach przetrwa.
Pewne jest tylko to, że wiosek już nie ma. Nie odnajdziemy ich na mapie, może czasami ukształtowanie terenu podpowie , że tu i ówdzie  ktoś wiódł spokojne (do czasu) życie. 
Są jednak ludzie. To zobowiązuje nas do pamiętania.

Agnieszka Winiarska


czwartek, 16 sierpnia 2018

Rozkwitanie i usychanie. O książce ,,Czereśnie będą dziczeć” Marioli Kruszewskiej




Opowieści takich, jak ta, zdecydowanie szkoda na przysłowiowy ,,jeden wieczór”. Warto podejść do nich z ciekawością i dać czas, żeby niespiesznie popłynęły do serca i wsączyły się w umysł. Dobrze jest wsłuchać się w rytm i ton prowadzonej narracji, pozwolić, by uwodziły nas obrazy i historie. Co najtrudniejsze jednak, ale najważniejsze, zdecydowanie trzeba otworzyć się na ból, który niosą. Ten ból jest prawdą. A o prawdę przecież tutaj chodzi.

Mariola Kruszewska w swojej najnowszej książce - zbiorze opowiadań ,,Czereśnie będą dziczeć”, pochyla się nad nieco mniej znanym obliczem Kresów – mówi o ludziach, którzy przeżyli traumę i próbują żyć w nowej trudnej dla siebie rzeczywistości. Emocje, strachy i wspomnienia, w których ,,uwięzieni” są bohaterowie determinują ich wybory, sprawiają ból, ale z drugiej strony pozwalają przetrwać – nie słabnie w nich nadzieja, że kiedyś znów wrócą, doglądną sadów…

Tłem dylematów i wewnętrznych konfliktów postaci jest natura – piękna, niezmienna w swym rytmie, ale obca, nieoswojona… Mamy więc u Kruszewskiej dwa światy – przestrzeń skomplikowanych ludzkich emocji oraz przyrodę, która jakby na przekór tragedii Kresów, kwitnie i odradza się. Niezachwiany puls życia trwa wbrew temu, co czuje człowiek –jego prawdziwe szczęście jest tam, gdzie kwitną czereśnie.

Sprzeczność i rozdarcie to dominanta narracyjna opowiadań – w taki sposób skonstruowany jest świat, takie emocje targają bohaterami. To także klamra kompozycyjna, która towarzyszy niemal każdemu przytoczonemu w książce obrazowi – losy ludzkie zazębiają się w taki sposób, że gdy dla jednych życie rozpada się na kawałki, inni odnajdują swój utracony rytm. Ale o tym przekonuje się czytelnik w trakcie lektury – Kruszewska bardzo powoli odsłania kolejne tragiczne losy swoich postaci. Zupełnie tak, jakby chciała pokazać, że teraźniejszość nie istnieje bez przeszłości, życie bez śmierci a początek ma już swój określony koniec.





Bohaterowie opowiadań swoje życie ,,tu i teraz” traktują jako tymczasowe. Z tego względu nie zapuszczają korzeni, nie przywiązują się do przedmiotów i miejsc, wciąż żyją nadzieją na powrót do siebie. Owo rozdarcie na prawdziwe ,,tam” i chwilowe ,,tu” wpływa na idealizowanie przez nich przestrzeni, którą musieli opuścić. Kruszewska ustrzegła się jednak zgubnego odrealnienia obrazu Kresów. Byłoby niezgodne z prawdą, gdyby pokazała świat wolny od dylematów, sąsiedzkich konfliktów, trudnych relacji międzyludzkich, które od wieków wynikają z różnorakich zależności – także narodowościowych.

Bardzo wymownym obrazem opowiadań są tytułowe czereśnie. Ich kwitnienie to symbol życia i trwania. Doglądane przez ogrodnika dają owoc pełny i smaczny. Tak samo jest z ludźmi – wrośnięci w konkretną przestrzeń, dobrą i znajomą, są szczęśliwi. Przesadzanie starych drzew skutkuje ich usychaniem, z kolei te zaniedbane, nieprzycięte sprawną ręką gospodarza przestają owocować…

Opowiadania pokazują, że tak, jak drzewa bez ludzi dziczeją, tak ludzie brutalnie wysadzeni ze swojego świata, ciągle tęsknią za sadem, który zostawili. Nie umieją żyć bez siebie. Stad ich usychanie, stąd ciągła tęsknota, stąd pogoń za szczęściem, które zostało ,,tam”.
 

Czy ocaleniem może być powrót?

Warto poszukać u Kruszewskiej odpowiedzi na te pytania…
 

***
Mariola Kruszewska ,,Czereśnie będą dziczeć", Wydawnictwo w Podwórku, Gdańsk 2017



Agnieszka Winiarska


sobota, 16 września 2017

Wołyń. Przemilczana zbrodnia na Polakach






Dobre Słowo

     Bonum Verbum – Dobre Słowo – niech będzie kluczem do zrozumienia książki zatytułowanej „Wołyń. Przemilczana zbrodnia na Polakach”. Celem przedstawienia poglądów osób połączonych pragnieniem wyjaśniania przyczyn, przebiegu i skutków Rzezi Wołyńskiej najszerszym rzeszom rodaków i nie-rodaków, redaktor Michał Kramek użył formy wielogłosu narracyjnego dopuszczając do głosu tak ekspertów, jak i świadków wydarzeń. Dzięki temu zabiegowi czytelnicy otrzymali obiektywny, panoramiczny obraz analizowanego zagadnienia, wzorem bajkopisarza La Fontaine’a oglądającego kryształową karafkę ze wszystkich stron. 

Nacjonaliści i siekiernicy

     Trzeba być wyjątkowo odpornym na wiedzę, żeby nie znać faktów, że w latach 1943-45 na terenie Wołynia nacjonaliści ukraińscy przy wydatnej pomocy chłopskich „siekierników” zamęczyli i wymordowali około 60 000 żyjących tam od lat Polaków i zrównali z ziemią ponad  90 % polskich wsi. Nie do wszystkich jednak dociera ta bolesna prawda historyczna. Zarówno w Polsce jak i poza jej granicami. Autorzy wyrazili nadzieję, że „niniejsza publikacja przyczyni się do głębszej refleksji nad tą trudną pamięcią oraz zrewidowania jej miejsca w naszej świadomości narodowej”, a także dopomoże w upowszechnianiu prawdy o okrutnych zbrodniach ukraińskich. W tym celu przeprowadzono rozmowy z historykami, publicystami, duchownymi i świadkami mordów zadając im szereg kluczowych pytań drążących niełatwy temat Rzezi Wołyńskiej.

Ludobójstwo ukraińskie

     Dziesięć osób zapytano o genezę masakry, dramaturgię wydarzeń, współczesne konteksty, jak również o powody, dla których przez długie lata ludobójstwo wołyńskie było „przemilczaną zbrodnią na Polakach”. Polak Rafał Lemkin wprowadził do języka prawnego termin ludobójstwo (z ang. genocide), które rozumieć należy jako nieprzedawnialną zbrodnię przeciwko ludzkości. Ludobójstwo ukraińskie było zaplanowane, zorganizowane i masowe, obliczone na eksterminację naszego narodu zgodnie z szowinistycznym hasłem „Ukraina dla Ukraińców” sformułowanym przez Mykoła Michnowskiego – ukraińskiego ideologa nacjonalistycznego. Źródeł ideologii nacjonalizmu ukraińskiego należy się doszukiwać w Związku Faszystów Ukraińskich, poprzedniku Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN). Natomiast wykładnię dla zbrodniczych akcji OUN-B (Stepana Bandery) dawał Dekalog ukraińskiego nacjonalisty z 1929 roku.
Wola Ostrowiecka. Część kości wydobytych ze zbiorowej mogiły - http://www.nto.pl/
Wola Ostrowiecka. Część kości wydobytych ze zbiorowej mogiły - obok Leon Popek - http://www.nto.pl/

Okrucieństwo i barbarzyństwo

     Rozmówcy Michała Kramka komentując apokalipsę Rzezi Wołyńskiej nie skupili się tylko na ilości ofiar, chociaż była ona przerażająca, ale zwrócili uwagę na rodzaj ofiar – głównie były to kobiety, dzieci, starcy. Kompleksowo poddali analizie okrucieństwo, z jakim ukraińscy sadyści zadawali śmierć Polakom, i nie znaleźli żadnego innego wytłumaczenia poza barbarzyństwem wschodniej dziczy. Wyjątkową nienawiść przejawiali bandyci spod znaku tryzuba w stosunku do osób duchownych (przykładem "niedokończone msze wołyńskie"). Szczególna sytuacja panowała w rodzinach mieszanych, gdzie ukraińscy małżonkowie byli zobowiązani do zabijania polskich członków rodziny (nawet własnych dzieci). Mimo to znalazło się wielu ukraińskich sprawiedliwych ratujących Polaków.

Historia i polityka

     W wypowiedziach interlokutorów Michała Kramka przewinęły się dwa podobnie brzmiące pojęcia: historii politycznej i polityki historycznej. Pierwsze z nich w kontekście wołyńskiego ludobójstwa przez całe dziesięciolecia było zakłamywane lub co najwyżej przemilczane. Obydwa te działania negatywnie odbijały się na budowaniu tożsamości narodowej, szczególnie ważnej dla młodego pokolenia Polaków. W tym miejscu dochodzimy do drugiego ze wspomnianych pojęć – polityki historycznej państwa, której zadaniem jest kształtowanie świadomości historycznej obywateli. Bohaterowie publikacji wielokrotnie podkreślali fundamentalne znaczenie przyjęcia prawdy o Rzezi Wołyńskiej dla budowania równorzędnych stosunków sąsiedzkich między Polską a Ukrainą. „To właśnie historyczne, chrześcijańskie dziedzictwo i wartości kulturowe są wspólną, ponadgraniczną płaszczyzną istnienia narodu polskiego” stwierdził historyk i analityk spraw międzynarodowych.

Potępić banderyzm

     Zastanawiające jest dlaczego Ukraińcy odrzucają prawdę o Rzezi Wołyńskiej, a nawet ją przekłamują. Opinie uczestników wywiadów są w tej kwestii zgodne. Młode państwo ukraińskie próbuje budować silną Ukrainę na nacjonalizmie OUN-UPA kreując Stepana Banderę na bohatera narodowego. Z tego powodu rzetelne informacje na temat wołyńskiego ludobójstwa nie mogą przebić się do przestrzeni publicznej w tym kraju. W odróżnieniu od hitleryzmu w Niemczech, banderyzm na Ukrainie nigdy nie został potępiony. Przeciwnie, na Ukrainie zauważyć można powrót zbrodniczych ideologii i gloryfikację oprawców narodu polskiego.
"Pomnik Pamięci Ofiar Męczeństwa i Ludobójstwa Kresowian" - Andrzej Pityński - http://www.naszdziennik.pl
"Pomnik Pamięci Ofiar Męczeństwa i Ludobójstwa Kresowian" - Andrzej Pityński - http://www.naszdziennik.pl

Upamiętnienie i edukacja

     Napis na Pomniku Ofiar Ludobójstwa na Kresach, na cmentarzu Rakowickim w Krakowie głosi: „Nie o zemstę lecz o pamięć wołają ofiary”. Ofiary, wśród których znajdują się tzw. sieroty wołyńskie, nawet po upływie ponad siedemdziesięciu lat nie mogą wyrzucić z pamięci traumatycznych wydarzeń, które pozbawiły je swoich najbliższych i własnych domów, poczucia bezpieczeństwa i wiary w człowieka. Rany te nigdy się nie  zabliźnią i nigdy nie mogą zostać zapomniane. Żadna poprawność polityczna nie może usprawiedliwiać zaniedbań i zaniechań w zakresie upamiętnienia wołyńskich męczenników. W tej materii jest jeszcze wiele do zrobienia. Nie wystarczy jedna „Uchwała Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej w sprawie oddania hołdu ofiarom ludobójstwa dokonanego przez nacjonalistów ukraińskich na obywatelach II Rzeczypospolitej Polskiej w latach 1943–1945” ustanawiająca dzień 11 lipca Narodowym Dniem Pamięci Ofiar Ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów na obywatelach II Rzeczypospolitej Polskiej. Z liczby ponad dwu tysięcy wsi, które zniknęły z powierzchni ziemi za sprawą ukraińskich barbarzyńców, miejsca pamięci zbrodni znajdują się tylko w kilkudziesięciu z nich. Jeszcze gorzej wygląda sprawa edukacji polskiego społeczeństwa, a zwłaszcza młodzieży, w zakresie Rzezi Wołyńskiej i Czystki etnicznej w Małopolsce Wschodniej czy innych zbrodni na ludności cywilnej.

"Kresowian zabito dwukrotnie"

     Przesłania książki są czytelne, zgodne z polską racją stanu, a nie poprawnością polityczną postkomunistycznych elit. Miejmy na uwadze, iż „Wszystkie fakty z naszej historii scalają nas w jeden naród” i żadne partykularne interesy czy fałszywe kompromisy nie mogą spychać na margines historii pamięci o najbardziej bolesnych kartach naszych narodowych dziejów. Bowiem pokolenia Polaków, które przyjdą po nas muszą znać odpowiedź na pytania rozstrzygające o ich tożsamości narodowej:

Skąd przyszliśmy? Kim jesteśmy? Dokąd idziemy? 

Tekst ukazał się na blogu Czytamy po polsku

 

niedziela, 28 maja 2017

Krzesimir Dębski. Nic nie jest w porządku

Krzesimir Dębski 2012



Ta ostatnia niedziela

     Światowej klasy muzyk, Krzesimir Dębski, żywi  przekonanie, że „Nic nie jest w porządku” w jego rodzinnej historii o Wołyniu, wpisanej w tragiczne wydarzenia Rzezi Wołyńskiej tj. "czystki etnicznej o znamionach ludobójstwa". W okresie od lutego 1943 do lutego 1944 roku Ukraińcy wymordowali około 60 000 Polaków zamieszkujących województwo wołyńskie. Kulminacja mordów nastąpiła latem 1943 roku. Z inicjatywy frakcji banderowskiej Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN – B) przy udziale jej zbrojnego ramienia - Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA) -  11 lipca 1943 roku Ukraińcy zaatakowali 99 polskich miejscowości w bestialski sposób mordując Polaków, grabiąc i paląc ich domostwa. Masakry podczas Krwawej Niedzieli na Wołyniu dokonywano pod hasłem „Śmierć Lachom”. Badacze eksterminacji ludności polskiej na Wołyniu pokusili się o sporządzenie listy kilkuset sposobów torturowania i mordowania kobiet, mężczyzn, dzieci i starców. Jest to lektura dla ludzi o bardzo mocnych nerwach. 

Było sobie miasteczko...

     W miasteczku Kisielin przed wojną żyło 57 polskich rodzin, 61 żydowskich i ponad 48 ukraińskich. W drugą niedzielę lipca 1943 roku banda UPA napadła na Polaków zgromadzonych na niedzielnej mszy w kościele parafialnym i zamordowała 90 Polaków. Zagładę przeżyli m.in. Aniela Sławińska i Włodzimierz Sławosz Dębski. Wyroki losu zobowiązały ich do dawania świadectwa przerażającej prawdzie. „Krwawa Niedziela” w Kisielinie nie ograniczyła się bowiem do jednego dnia. Dwa tygodnie później zginęli rodzice Włodzimierza Dębskiego: Leopold – miejscowy lekarz i jego ukraińska żona Anisja.  Włodzimierz opisał przeżycia owej niedzieli w książce zatytułowanej „Było sobie miasteczko. Opowieść wołyńska”, zaś syn jego i Anieli – Krzesimir - zmierzył się z tematem rodzinnej traumy publikacją pod tytułem „Nic nie jest w porządku. Wołyń – moja rodzinna historia”
     W książce, w której „Nic nie jest w porządku” autor poruszył wiele wątków wspólnych dla losów Wołynian. Krzesimir Dębski poza szczegółową relacją z wydarzeń Krwawej Niedzieli zwrócił uwagę czytelników na mniej znane fakty towarzyszące pogromowi Polaków, jak np. odwołanie mszy w cerkwi 11 lipca czy liczba 102 na domach Ukraińców, która pojawiła się dokładnie 102 dni przed fatalną niedzielą. Oczyszczuwalna akcja w okolicy Kisielina trwała aż do września 1943 roku. Stopniowo wymordowano wszystkich ukrywających się Polaków. Jedyną szansą na przeżycie była ucieczka ze swych stron rodzinnych, często łącząca się z pozostawieniem niepogrzebanych ciał bliskich. Innego wyboru nie było…

Aniela i Włodzimierz Dębscy rok po ślubie
Aniela i Włodzimierz Dębscy rok po ślubie
Krzesimir Dębski w ruinach kościoła w Kisielinie
Krzesimir Dębski w ruinach kościoła w Kisielinie








 

 

 

środa, 17 maja 2017

"Ścieżki życia" Feliksa Trusiewicza - harcerza, żołnierza wołyńskiej Armii Krajowej i pisarza




Ścieżki mojego życia to napisana przepiękną polszczyzną kresową autobiografia - urodzonego u zarania niepodległości Drugiej Rzeczpospolitej - wybitnego Polaka, przez całe życie wiernego trzem wartościom: Bóg, honor i Ojczyzna, harcerza, kolejnego zasługującego na odznaczenie Sprawiedliwego wśród Narodów Świata, żołnierza wołyńskiej Armii Krajowej, mechanika samolotowego, mającego na swoim koncie wiele osiągnięć inżyniera, debiutującego w późnym wieku obiecującego pisarza, a także męża, ojca i dziadka.

Ścieżki mojego życia to cenny dokument historyczny, to bowiem charakterystyka kawału polskiej historii rozgrywającej się przez cały XX wiek, ale także zapis obserwacji rzeczywistości dzisiejszej, postnowoczesnej. Jej siłą są rzeczowość, pokora, powściągliwość ocen, szczerość opowiadania. W tej autobiograficznej książce znajdziemy także swego rodzaju pamiętnik z okresu dojrzewania i lat edukacji kolejno w Łucku, Klewaniu, Kołkach i znów w Klewaniu (nie brakuje interesujących anegdot dotyczących szkolnych przygód, kolegów Żydów i Ukraińców oraz nauczycieli), a także subtelną, zapisaną między wierszami historię rodzącego się uczucia do przyszłej żony Wiesławy. Ponadto z ogromnym pietyzmem Feliks Trusiewicz odtworzył topografię swojego domu i gospodarstwa, obyczaje i codzienne życie ludzi zamieszkujących Wołyń przed drugą wojną światową, szczególnie jego rodzinną wieś Obórki i okolice. Z czułością i miłością sportretował swojego przedwcześnie zmarłego ojca, macochę, rodzeństwo i ukochaną babcię Wiktorię Kopij, której zadedykował tę książkę.

Są w autobiografii zachwyty nad pięknem tamtejszej przyrody o każdej porze roku, często groźnej i niedostępnej, jest pamięć o niezwykłych mieszkańcach tej krainy podmokłych łąk, mszarów, lasów, błot i rozlewisk… Jak wspomina autor,

[…] chodziłem z kolegami na długie wycieczki na wschód od Klewania. Tam w okolicy Smorżew były przepastne jary i tajemne, ukryte w zieleni pieczary po wydobyciu kredy. Taka jest rzeźba wyżyny rówieńskiej, pofałdowana i pełna jarów.

Autor zapamiętał również przejażdżki saniami w zimowej scenerii do Łopatnia, wycieczki szkolne, między innymi do Janowej Doliny, na cmentarze legionistów w Koszyszczach i Kostiuchnówce, do Czartoryska nad Styrem, gdzie zwiedził „piękny gotycki kościół i jego rozległe tajemne podziemia”. 

Mapka w Leksykonie zabytków architektury Kresów południowo-wschodnich

Obok reminiscencji znajdziemy w książce wspaniałe, pełne cennych detali przyczynki etnograficzne (np. fascynujące opisy bogatej kultury ludowej Wołynia, jego folkloru, architektury miast i miasteczek, powszednich i świątecznych obyczajów) oraz historyczne. Autor przypomina na przykład, że

Kołki doskonale znał Józef Ignacy Kraszewski, który przez siedem  był zarządcą majątku we wsi Omelno, oddalonej o siedem kilometrów od Kołek. W tym czasie pisarz napisał Wspomnienia Wołynia, Polesia  i Litwy. Według Kraszewskiego to miasteczko nazywało się kiedyś Romanów, ale po pożarze, który je strawił w połowie osiemnastego wieku, nadano mu nazwę Kołki.
Miasteczko to było typowe dla północnego Wołynia. Położone nad rzeką Styr, długim szeregiem parterowych drewnianych budynków ciągnęło się wzdłuż prawego brzegu tej rzeki. Ubogie i cywilizacyjnie zacofane, jak cały otaczający region, nie posiadało kanalizacji, studni głębinowych, porządnych chodników ani utwardzonych ulic […]. Dopiero na przełomie lat 20. i 30. wybrukowano część głównej ulicy biegnącej od mostu. Większe budowle w miasteczku to: kościół, cerkiew, synagoga, młyn, no i most, wszystko drewniane.

Na następnych stronach możemy przeczytać charakterystykę wielonarodowościowego społeczeństwa kołkowskiego. Jak pisze autor, „taka różnorodność występowała też w szkole, zarówno wśród uczniów, jak i nauczycieli”. Nauczycielką polskiego w klasach szóstej i siódmej była Dora Herszkowiczówna - Żydówka. Warto przytoczyć historyjkę związaną z jedną z prowadzonych przez nią lekcji, którą Feliks Trusiewicz zapamiętał szczególnie:

Pewnego razu ćwiczyliśmy inscenizację wiersza Adama Mickiewicza Pani Twardowska. Ja grałem rolę Twardowskiego. W miejscu, gdzie należało mówić: „z bród żydowskich ma być strzecha…”, pani Dora przerwała mi, mówiąc: „Trusiu, powiedz z bród hiszpańskich…”. Byłem zadowolony z tej zmiany, bo wobec moich żydowskich koleżanek i kolegów brzmiało to niezręcznie. Żydzi dobrze postrzegali Mickiewicza, chociażby za Jankiela, ale dzieci i młodzież mogła czuć się urażona zwrotem „z bród żydowskich ma być strzecha…”. Jak wiadomo, w czasach mickiewiczowskich wszyscy Żydzi mieli długie brody, zaś Polacy, Litwini i Rusini - rzadziej.

Autor wspomina z dumą swoją przynależność do harcerstwa, Krucjaty Eucharystycznej, organizacji „Strzelec” w Obórkach, lektury wielu książek, mrożącą krew w żyłach przygodę… z wilkami (tak! tak!) oraz ciężką pracę polową w gospodarstwie, by utrzymać rodzinę po śmierci ojca. Wszystko to ukształtowało silny charakter i zaszczepiło wartości, dzięki którym pokolenie Feliksa Trusiewicza, co on sam podkreśla, zdało egzamin w czasie drugiej wojny światowej.


niedziela, 7 maja 2017

Adrian Grzegorzewski - „Czas burzy”




Wydawnictwo:
ZNAK/MIĘDZY SŁOWAMI
Kraków 2017


Trudno jest myśleć dziś o Wołyniu, nie mając w pamięci bestialskiej rzezi dokonanej na Polakach przez ich sąsiadów Ukraińców. Obecnie ten temat ożywa niemalże przy każdej dyskusji odnośnie do relacji polsko-ukraińskich i przypuszczalnie jeszcze bardzo długo będzie powodem generowania wrogich nastrojów po obydwu stronach. Na pewno nie pomagają tutaj wszelkiego rodzaju wydarzenia, które jednoznacznie świadczą o tym, że w niektórych środowiskach po stronie ukraińskiej wciąż gloryfikuje się osobę Stepana Bandery (1909-1959), natomiast rok 2017 ogłasza się Rokiem Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA). Antypolskie nastroje na Wołyniu miały miejsce już w 1939 roku. Wtedy swoją działalność uaktywniły grupy, w skład których wchodzili Ukraińcy, natomiast po ataku Związku Sowieckiego na Polskę w dniu 17 września 1939 roku, wymierzone przeciw Polakom akcje zaczęły znacznie przybierać na sile. Z kolei ich liczba i zasięg wzrosły jeszcze bardziej po wybuchu wojny pomiędzy Trzecią Rzeszą a Związkiem Sowieckim, a co za tym idzie zajęciu dawnych Kresów Rzeczpospolitej przez nazistowskie Niemcy w 1941 roku.

Jesienią 1942 roku swoją działalność rozpoczęła wspomniana wyżej Ukraińska Powstańcza Armia, czyli innymi słowy formacja zbrojna walcząca o niepodległość Ukrainy. Jej ataki od samego początku miały na celu wymordowanie Polaków mieszkających na Wołyniu. Ukraińska Powstańcza Armia wraz z Organizacją Ukraińskich Nacjonalistów (OUN) są zatem odpowiedzialne za bestialskie mordowanie polskiej ludności cywilnej. Swoje apogeum te antypolskie działania osiągnęły latem 1943 roku. Ukraińscy nacjonaliści przekonywali wówczas, że właśnie nadszedł czas, aby wreszcie móc wywalczyć niepodległość Ukrainy, lecz zasadniczą przeszkodą ku temu są Polacy. Uważali bowiem, że dopóki na ziemi ukraińskiej będzie żył choćby tylko jeden Polak, nie uda się im stworzyć samodzielnego ukraińskiego państwa.

Tak więc masowa akcja przeciwko polskiej ludności rozpoczęła się w dniu 11 lipca 1943 roku. Z samego rana oddziały UPA otoczyły i zaatakowały dziewięćdziesiąt dziewięć wsi i osad, w których mieszkali Polacy. Miejscowości te były położone w trzech powiatach, czyli kowelskim, horochowskim oraz włodzimierskim. Rzeź wołyńska rozpoczęła się około godziny trzeciej rano atakiem na polską wieś o nazwie Gurów, w której życie zachowało jedynie siedemdziesiąt osób spośród czterystu osiemdziesięciu mieszkańców. W tym samym dniu dwudziestu nacjonalistów wtargnęło do kościała w Porycku podczas mszy świętej. W ciągu trzydziestu minut zamordowali około stu osób, w tym również kobiety i dzieci, nie oszczędzając także starców. Bandyci wymordowali wtedy wszystkich mieszkańców Porycka. Było to około dwieście osób.


Zamordowani przez UPA Polacy ze wsi Lipniki (1943)


Inne oddziały ukraińskich nacjonalistów zaatakowały między innymi takie miejscowości, jak Nowiny, Wygranka, Romanówka, Orzeszyn oraz Swojczów. Ataki, których dokonano 11 lipca 1943 roku były więc jednymi z najokrutniejszych oraz najbardziej krwawych mordów, jakich dopuścili się ukraińscy nacjonaliści w latach 1942-1944. Rzeź wołyńska oznacza wiele ludobójczych akcji dokonanych przez Ukraińską Powstańczą Armię i miejscowych chłopów, a wymierzonych w ludność polską i czeską, która zamieszkiwała tereny Wołynia. Trzeba też dodać, że odwet za te brutalne akcje wzięła polska partyzantka. W lipcu 1943 roku oddziały UPA przeprowadziły około pięćset trzydzieści ataków. Towarzyszyło im hasło: Śmierć Lachom!  Wymordowano wtedy kilkanaście tysięcy Polaków.

Oszacowanie dokładnej liczby Polaków, którzy zginęli w czasie rzezi wołyńskiej nie jest łatwe. Ocenia się, że było to około sześćdziesiąt tysięcy pomordowanych. Z kolei Ukraińcy podają, że ofiar po ich stronie było od dziesięciu do dwudziestu tysięcy, w tym część z nich zginęła podczas akcji odwetowych prowadzonych przez polską partyzantkę, natomiast część straciła życie z rąk UPA. Była to kara za pomoc, jakiej udzielali Polakom lub za odmowę przyłączenia się do katów. Ten problem szczegółowo opisałam przy okazji eseju na temat pierwszego tomu dylogii Adriana Grzegorzewskiego zatytułowanego Czas tęsknoty.

Dmytro Klaczkiwski (1911-1945)
Był jednym z inicjatorów rzezi wołyńskiej
i głównym kierującym akcją mordowania
polskiej ludności.
Zdjęcie pochodzi z lat 30. XX wieku. 
Tym razem swoją opowieść Autor rozpoczyna wydarzeniami mającymi miejsce w 1943 roku. Do domu w rodzinnych Bedryczanach wraca Marta Kosiecka. To, czego była świadkiem w ostatnim czasie nie mieści się w głowie. Kobieta cały czas ma w pamięci akty terroru, jakich Ukraińcy dopuścili się na Polakach. Marta zdążyła już wyjść za mąż i owdowieć. Na chwilę obecną nie potrafi otrząsnąć się z szoku, a tęsknota za zamordowanym mężem wcale nie pomaga jej w odzyskaniu emocjonalnej równowagi. Marta ma jednak nadzieję, że w rodzinnej wsi zastanie matkę, która ukoi jej ból. Niestety, kiedy już dociera do wsi, jej oczom ukazuje się dramatyczny widok. Widzi ogromne spustoszenie, jakiego dokonali jej ukraińscy sąsiedzi, natomiast matki nigdzie nie ma. W domu, który tak bardzo ukochała, mieszka teraz ktoś inny. I choć młodej kobiecie trudno jest uwierzyć i zaakceptować to, co widzi, to jednak mobilizuje w sobie siły i udaje się na poszukiwanie kogoś, kto będzie w stanie udzielić jej informacji na temat tego, co stało się w Bedryczanach.

Tymczasem kościelny Witalij przeżywa najgorsze dni w swoim życiu. Oto bowiem okrutny Jegor i jego bezwzględni kompani mordują mu najbliższych. Najpierw życia pozbawiony zostaje starszy syn kościelnego, a potem żona i drugi z synów. To wszystko dzieje się na oczach Witalija. Jego oszczędzają, bo jest Rusinem, ale żona i dzieci to już przecież polska krew, więc nie mogą pozostać przy życiu. W dodatku Jegor ma właśnie doskonałą okazję do tego, aby zemścić się na starszym mężczyźnie. Przecież to Witalij przyczynił się do tego, że niejaki Piotr Ochocki zabrał mu Swietę, która została Ukraińcowi przeznaczona na żonę. Jegor musi zatem wyrównać rachunki. Lacha też kiedyś dopadnie, lecz najpierw chce załatwić sprawę z tymi, których ma na wyciągnięcie ręki. Ochocki gdzieś zniknął. Swiety również nie ma już w Bedryczanach. Kiedy Marta Kosiecka dociera do domu Witalija jest już po wszystkim, a stary siedzi niczym posąg i pustym wzrokiem jedynie wpatruje się w trzy równo usypane groby, zaś ból rozrywa mu serce na drobne kawałki. Wtedy też Marta dowiaduje się, co tak naprawdę zaszło we wsi podczas jej nieobecności.

Mniej więcej w tym samym czasie w Warszawie swoim szczęściem cieszą się Piotr Ochocki i jego ukochana Swieta. W końcu odnaleźli się po prawie czterech latach, więc nie dziwi fakt, że – na ile to jest tylko możliwe – pragną spędzać ze sobą jak najwięcej czasu. Obydwoje działają w konspiracji. Piotr jest nawet dowódcą i czasami zdarza mu się kierować najbardziej niebezpiecznymi akcjami. Niestety, wojna bardzo go zmieniła. Nie jest już tym samym chłopakiem, którego Swieta poznała w Bedryczanach. Wtedy chciał zostać architektem, a teraz myśli tylko o tym, jak skutecznie wykończyć okupanta. Zabijanie stało się dla niego chlebem powszednim. Po prostu przyzwyczaił się do tego i nawet ręka mu nie zadrży, kiedy trzeba odebrać wrogowi życie. Niekiedy wręcz przekracza swoje uprawnienia, ale jakoś nie za bardzo go to obchodzi.


Aleje Ujazdowskie przy skrzyżowaniu z ulicą Chopina.
Widok w kierunku placu na Rozdrożu. Po prawej stronie za drzewami widać
pałacyk Rzyszczewskich i kamienicę ufundowaną przez aptekarza oraz działacza społecznego
i gospodarczego żydowskiego pochodzenia Maurycego Spokornego (1859-1917).
To w tym miejscu „Pegaz” dokonał zamachu na Franza Kutscherę w dniu 1 lutego 1944 roku.
Fotografia pochodzi z lat 20. XX wieku. 


Wreszcie przychodzi dzień, na który zaplanowany jest zamach na Franza Kutscherę (1904-1944). To nazistowski zbrodniarz zwany katem Warszawy. Dla takich nie ma litości. Jest to naprawdę niezwykle ryzykowna akcja i trzeba liczyć się z najgorszym. Każdy z tych młodych żołnierzy Polskiego Państwa Podziemnego doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że może nie wyjść z akcji żywy. Niemniej dobro ojczyzny jest dla nich znacznie ważniejsze, aniżeli własne życie. Zbyt dużo okrucieństwa na ulicach Warszawy, aby przechodzić obok niego obojętnie i pozwalać hitlerowcom na dalsze egzekucje niewinnych ludzi. Tak się nieszczęśliwie składa, że świadkiem zamachu na Franza Kutscherę jest Swieta. Na jej oczach rozgrywają się naprawdę dramatyczne sceny. I choć gdzieś w głębi duszy doskonale wie, że jej Piotr może nie wyjść cało z tej akcji, to jednak stara się, żeby ta myśl nie zawładnęła nią bez reszty. Niestety, w pewnym momencie dziewczyna widzi, jak Piotr pada na ziemię raniony kulami hitlerowca. Nie jest przecież ani głupia, ani naiwna. Dlatego jest przekonana, że rany, które powaliły jej ukochanego na ziemię są śmiertelne. W dodatku Ukrainka jest pielęgniarką, więc tym bardziej jest świadoma tego, co się właśnie stało. Czy zatem będzie potrafiła żyć bez ukochanego Piotrusia? Jak będzie teraz wyglądać jej życie? Czy jeszcze kiedyś będzie szczęśliwa? Czy odnajdzie wewnętrzny spokój? U kogo będzie mogła szukać pocieszenia?

Czas burzy to powieść, w której bohaterowie wciąż muszą dokonywać dramatycznych wyborów. To nie oni kierują swoim życiem, lecz otaczająca ich rzeczywistość. Są od niej uzależnieni i dlatego bardzo trudno jest im podejmować decyzje, które nie miałyby związku z realiami, w jakich zmuszeni są egzystować. Sytuacje, którym trzeba stawić czoło, czasami wymykają się spod kontroli, a wtedy konsekwencje mogą być naprawdę fatalne. W dodatku nie zawsze mają możliwość postępować zgodnie z własnym sumieniem. Czasami dzieje się bowiem tak, że konieczne jest podejmowanie działań, które są wbrew ich przekonaniom, a nawet mogą przysporzyć cierpienia tym, których kochają. Wojna kieruje się zupełnie innymi zasadami, aniżeli czas pokoju. Wojna nie pyta o pozwolenie, tylko robi swoje, nie dbając o ludzkie dobro.



Patrol żołnierzy Armii Krajowej i Armii Czerwonej na ulicy Wielkiej
w Wilnie podczas operacji  „Ostra Brama” (7-15 lipca 1944).
Niektórzy bohaterowie powieści biorą udział w walkach o wyzwolenie Wilna,
a potem przedostają się do Warszawy, aby walczyć w Powstaniu Warszawskim.  


Drugi tom dylogii to także opowieść o wyrównywaniu rachunków. Mówią, że zemsta jest słodka, ale czy zawsze podyktowana właściwymi motywami? To również – a może przede wszystkim – historia o potędze miłości, która jest silniejsza od śmierci. Nawet jeśli można ułożyć sobie życie na nowo, to jednak gdzieś głęboko w sercu i umyśle wciąż drzemie uczucie, którego nikt ani nic nie zdoła wymazać. Na kartach książki czytelnik spotyka także tych, dla których bardzo ważna jest przyjaźń i to bez względu na narodowość. Ci bohaterowie są zatem symbolem tego, że pomimo różnic oraz krwawych podziałów społecznych można szanować drugiego człowieka, a nawet oddać za niego życie.

Pomimo że na kartach książki niezwykle ważni są mężczyźni, to jednak Adrian Grzegorzewski bardzo wyraźnie eksponuje postacie kobiece. Zarówno Marta, jak i Swieta to bohaterki silne i próbujące za wszelką cenę zachować swoją godność, choć warunki wcale temu nie sprzyjają. Nawet w obliczu największego zagrożenia życia, obydwie dziewczyny nie poddają się. Szczególnie w przypadku Marty można wyraźnie zaobserwować jej przemianę wewnętrzną. Pod wpływem doświadczeń, z nieśmiałej i skrytej dziewczyny zmienia się w kobietę, która naprawdę wie, czego chce od życia i przed niczym się nie cofnie, aby osiągnąć swój cel. Wielokrotnie czytelnik odnosi wrażenie, że Marta wie znacznie więcej, niż można byłoby przypuszczać. W dodatku jej miłość wystawiona jest na wielką próbę.

Moim zdaniem Adrian Grzegorzewski stworzył doskonałą opowieść, która czasami mrozi krew w żyłach, a kiedy indziej pozwala mieć nadzieję na pozytywne zakończenie. Na kartach książki Autor nikogo nie ocenia, nie potępia, ani też nie gloryfikuje. Losy swoich bohaterów przedstawia w sposób obiektywny, pozostawiając czytelnikowi ocenę ich postępowania. Ta historia jest tym bardziej wartościowa, bo oparta na prawdziwych wydarzeniach, choć nie bez domieszki fikcji. Myślę, że naprawdę warto sięgnąć zarówno po Czas tęsknoty, jak i po Czas burzy. Choć generalnie dylogia adresowana jest do kobiet, to jednak uważam, że mężczyźni również powinni ją przeczytać. 



Tekst pochodzi z bloga W Krainie Czytania & Historii [klik]





środa, 26 kwietnia 2017

Magdalena Jastrzębska 'Panie kresowych siedzib'

Gdy myślimy o arystokratkach z polskich pałaców kresowych to wydaje się nam, że tylko pięknie wyglądały, że były czymś w rodzaju pięknej ozdoby domu, a równocześnie, że wiodły sielski żywot. 
Autorka przekopawszy masę dokumentów i tekstów pokazuje w tej książce, że nie zawsze było różowo, że ich życie było bogate, ale i czasami smutne, że doświadczały takich samych cierpień jak wszystkie kobiety wszystkich czasów: śmierć dzieci albo męża, mariaż popełniony z nakazu rodziny, szalona miłość, patriotyczne ofiary itd..
Równocześnie książka pokazuje bogactwo i różnorodność życia kresowego, które zakończyły lata 1919, a potem druga wojna światowa. Poprzez pryzmat kobiet pokazano czym to życie kresowe tak naprawdę było, że tworzyli je arystokraci i polskie ziemiaństwo. Że były to ostoje patriotyzmu i polskości, skarbnice polskiej kultury i miejsca, gdzie był czas i ochota na poznawanie współczesnej kultury. Miejsca te były też ostoją nowoczesnej i wydajnej gospodarki na tych przeogromnych połaciach czarnoziemów. W majątkach były młyny, gorzelnie, oranżerie, stajnie itd. Autorka popracowała nad wyszukaniem danych o tych sprawach, a przy okazji i na marginesie wspomina o tym, co zostało z pałaców, budynków itd. 
Książkę jak najbardziej polecam, bo jest niezmiernie ciekawa oraz przejrzyście napisana.


Fragmenty książki...
Daję książce 8 gwiazdek
Post pochodzi z bloga Literackie zamieszanie 

 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...