Dollangangerowie - piękni,
kochający rodzice, dwunastoletnia Cathy, piętnastoletni Chris i pięcioletnie
bliźnięta Carrie i Cory – żyją jak w bajce. Ich sielankowy świat zostaje jednak
brutalnie zniszczony, kiedy w wypadku samochodowym ginie głowa i jedyny
żywiciel rodziny. Załamana Corrine w obliczu piętrzących się długów i problemów
postanawia zwrócić się o pomoc do rodziców, z którymi przed laty utraciła
kontakt. Tłumaczy dzieciom, że ich dziadkowie są obrzydliwie bogaci, lecz
wyrzekli się swojej córki, po tym jak wzięła ślub z własnym wujkiem – dużo
młodszym bratem ich dziadka i jednocześnie ich tatusiem. Wdowa chce ponownie
wkupić się w łaski umierającego ojca, aby wpisał ją do testamentu. Istnieje
jednak problem. Mężczyzna nie może dowiedzieć się o istnieniu jej potomstwa –
owoców grzechu. Razem ze swoją diaboliczną matką Corrine umieszcza więc dzieci
w jednym z nieużywanych pokoi w rezydencji obiecując, że to tylko tymczasowe
rozwiązanie. Czas jednak ciągnie się w nieskończoność, a dzieci z trudem
starają się przywyknąć do nowej sytuacji.
„Kwiaty na poddaszu” są niezwykle
wciągające. Zaczęłam je czytać dosyć późno z zamiarem odłożenia ich po kilku
rozdziałach. Dlatego ze zdziwieniem zorientowałam się w końcu, że zaczyna
świtać i zbliża się czwarta nad ranem. I tylko wizja wściekłej miny mojej
babci, gdyby zorientowała się, że nie śpię, zmusiła mnie do przerwania lektury
na kilka godzin.
Z niepokojem pomieszanym z
fascynacją śledziłam losy rodzeństwa. Patrzyłam jak stopniowo budują małą
rodzinę. Cathy i Chriss przyjęli role rodziców i otoczyli miłością bliźnięta,
które tak bardzo tego potrzebowały. Podziwiałam ich za to, jak odpowiedzialnie
się zachowywali. Obserwowałam, jak z biegiem czasu dzieci coraz bardziej odsuwają
się od matki i zbliżają do siebie.
„Z każdej książki, którą przeczytałam, zaczerpnęłam jeden paciorek
filozoficznej mądrości, a wszystkie nawlokłam na różaniec, który miał mi
wystarczyć do końca życia.”
Zaraz po skończeniu książki byłam
nią zachwycona i gdybym „na gorąco” pisała recenzję dałabym jej najwyższą
ocenę. Jednak po przemyśleniu kilku spraw dostrzegłam w niej trochę wad i niedociągnięć,
których nie zauważyłam, będąc tak pochłonięta fabułą. Nie zmienia to jednak
faktu, że książkę uważam za bardzo dobrą i godną polecenia.
Narratorką powieści jest Cathy,
co jest równoznaczne z jej prostym językiem. Autorka trochę za bardzo starała się
stylizować go na odpowiedni dla dwunastolatki, jednocześnie snując głębokie
rozważania na temat życia i miłości.
Dostajemy tutaj cały wachlarz
różnych i mocno przerysowanych postaci. Babcia jest do szpiku złą dewotką,
której jedynym zajęciem jest uprzykrzanie życia zrodzonym z grzechu wnukom.
Cathy i Chris są niezwykle dojrzali. Od momentu przyjazdu bez trudu opiekują
się młodszym rodzeństwem. Bez zająknięcia karmią je, uczą czytać i pisać, kładą
do snu. Bliźnięta natomiast niczym szczególnym się nie wyróżniają. Zachowują
się jak dużo młodsze od siebie dzieci. Nie rozumieją połowy sytuacji, nie mają
własnego zdania. Są tylko tłem wydarzeń.
Mocno wyolbrzymiona jest też
przemiana Corrine. Żadna kobieta nie zmienia się tak gwałtownie z idealnej
rodzicielki w egoistycznego potwora. Poza tym skoro na początku była taka
cudowna nie wiem, dlaczego podjęła takie, a nie inne decyzje.
Nie rozumiałam też dlaczego, z
czysto praktycznego punktu widzenia, rodzeństwo wciąż przetrzymywane było pod
poddaszem. Ze względu na panoszącą się wszędzie służbę, czy ciągłe przyjęcia z
masą gości zabieg ten był niezwykle ryzykowny. W każdej chwili ktoś mógł odkryć
ten mały „sekret”. O ile wygodniejsze i bezpieczniejsze dla matki i babci
dzieci byłoby umieszczenie ich w jakimś małym mieszkanku poza miastem pod
opieką niańki.
Pojawia się tam też kilka
przesadzonych i niespójnych sytuacji. Życie na poddaszu zostało przedstawione
tak, jakby była to co najmniej zatęchła piwnica, a przecież dzieci tonęły w
luksusowych ubraniach i zabawkach. Skoro jednak warunki były tak tragiczne, to chęć
ucieczki pojawiła się stosunkowo późno.
„Miłość nie zawsze przychodzi, kiedy się tego chce. Czasami się po prostu przydarza mimo naszej woli".”
Jak już wspomniałam te niedociągnięcia
nie przyćmiewają mojego obrazu książki. Fabuła jest na tyle interesująca i wciągająca,
że aż tak mi nie przeszkadzały. Książka porusza problemy fanatyzmu religijnego,
nietolerancji, konieczności szybkiego dorastania, zachłanności, moralności,
dojrzewania w zamknięciu, czy kazirodztwa. Zadaje też ważne pytania o system wartości
człowieka. Przez hiperbolę autorka uwypukliła pewne zachowania zmuszając czytelnika
do refleksji nad sobą.
Książka zdecydowanie nie jest lekkim
czytadłem. Wymaga przemyślenia pewnych spraw i określenia własnego stanowiska. Cieszę
się, że na mojej półce stoi już kolejna część i nie będę musiała długo na nią czekać.
5/6.
Motyw życia w zamknięciu
przypominał mi „Pokój” Emmy Donaghue, tylko, że w „Kwiatach…” zamiast porywacza
noszącego klucz od więzienia były przerażająca babcia i ukochana mamusia. Polecam
więc książkę wszystkim fanom serii V. C. Andrews.