Nazwisko Stephenie Meyer budzi
wiele emocji. Pisarka, kojarzona głównie z sagą „Zmierzch”, ma równie wielkie
grono przeciwników, co fanów. Ja sama widząc książkę jej autorstwa skrzywiłam
się tylko i pomyślałam „Tylko nie znowu marmurowy Edziu!”. „Intruz” zbierał
jednak ogrom pozytywnych recenzji, moja koleżanka wychwalała, więc postanowiłam
przekonać się na własnej skórze. Na ekrany kin wchodzi jego ekranizacja i
pamiętając, co reżyser zrobił z poprzednimi książkami autorki, postanowiłam, że
tym razem najpierw ją przeczytam.
Pamiętacie filmy o obcych
atakujących Ziemię? Dziwne zielone ludki robiące z ludzi niewolników, porywanie
krów, wielkie koła na polach zboża, latające spodki i śluzowate potwory. Kręcicie
teraz głową ze śmiechem, co? Ale co, jeśli te bajki dla dorosłych miałyby być prawdą?
Może to rzeczywiście nie ludzie podbiją kosmos.
Ziemia została opanowana przez
dusze. Najeźdźcy są sprytni. Atakują umysł żywiciela i sterują jego ciałem. Zanim
ludzie zorientowali się w sytuacji, było już za późno. Teraz została już tylko
garstka rebeliantów, walczących o przetrwanie. Jednym z nich jest Melanie. Dziewczyna
zostaje jednak złapana przez wrogów i zasiedlona przez Wagabundę. To już
dziewiąta planeta intruza, więc jako doświadczona dusza, został wybrany, by dowiedzieć
się, gdzie znajdują się pozostali buntownicy. Nie wszystko idzie jednak po
myśli Wandy. Gdy budzi się w nowym ciele, odkrywa bowiem ze zdziwieniem, że nie
jest tam sama. Mel wciąż żyje i w dodatku do niej mówi! Dziewczyna podsyła
Wagabundzie kolejne wspomnienia ukochanego Jareda i sprawia, że ta zaczyna sama
gubić się w swoich emocjach. Wanda i Melanie razem wyruszają na poszukiwania chłopaka,
którego kochają.
„Kto wie, czy na tej planecie każda radość nie musiała być okupiona
taką samą ilością bólu, jak gdyby istniała jakaś tajemna waga, której szale
zawsze były równe.”
Początkowo nie byłam zachwycona
książką. Pamiętam, jak dzwoniłam do alice i mówiłam: „Słuchaj, te całe dusze są
takimi srebrnymi robakami. Bez żywiciela są bezbronne, nie mogą nic zrobić. Przyjmują
funkcje organizmu, który opanowują. Ale to jeszcze nic! Wyobraź sobie, że
przemieszczają się między planetami w takich kapsułach, bo żywe organizmy za
krótko żyją. Tam na miejscu, inna dusza musi je wsadzić do żywiciela, żeby nie
umarły. Więc na planecie kwiatków kwiatek nr 1 wyciąga skalpelem z kwiatka nr 2
duszę i wsadza ją do kapsuły. Nie mając nawet palców! Ale to jeszcze nic!
Jakimś cudem ta kapsuła leci w kosmos i dociera do planety wodorostów. Tam
wodorost nr 1, który nie mówi, nie widzi, ani nie słyszy, otwiera kapsułę (też
bez palców) i podobnie przy pomocy ostrych narzędzi wsadza oślizgłego srebrnego
robaczka do wodorostu nr 2. Super, nie?”. To wszystko jednak przez to, że
odpowiedzi na większość pytań poznajemy dopiero na końcu. Trzeba więc przeboleć
absurdalny początek.
„Intruz” pozytywnie mnie
zaskoczył. Okazało się, że Stephenie Meyer potrafi napisać naprawdę dobrą
książkę. Mamy tutaj bardziej rozbudowane postacie, ciekawą fabułę, a co
najważniejsze, to nie miłość gra tutaj pierwsze skrzypce. Oczywiście autorka
nie pozbyła się całkowicie swojego zamiłowania do dziwnych rzeczy. Świecące
oczy ludzi zasiedlonych przez dusze, sam wygląd pasożytów, opowieści o innych
planetach, dwie osoby w jednym ciele. To wszystko jednak nie jest tak uciążliwe
jak peany Edwarda w „Zmierzchu”.
Jak już wspomniałam przy opinii o
naszych wampirzych gołąbeczkach, autorka ma niezwykły talent wciągania w fabułę
książki. Jej lekkie pióro sprawia, że nawet nie dostrzegamy, kiedy mijają
kolejne godziny. W połączeniu z niezwykłym pomysłem dostaliśmy niezły thriller
sci-fi.
„Miłość ludzka była trochę nieobliczalna, nie rządziła się wyraźnymi
regułami (...). A może po prostu pod jakimś względem była lepsza? Skoro ludzie
potrafili tak zapalczywie nienawidzić, widocznie umieli też kochać mocniej,
żywiej i płomienniej? Nie rozumiałam, czemu tak rozpaczliwie pragnę tej
miłości. Wiedziałam tylko, że była warta całego ryzyka i wszystkich cierpień,
jakimi ją okupiłam. Była jeszcze wspanialsza, niż myślałam. Była wszystkim".”
Dużym atutem książki są
bohaterowie. Mamy Mel uwięzioną we własnym ciele i tęskniącą za swoimi
bliskimi. Wanda zagubiła się w nowej sytuacji. Jest zdruzgotana okrucieństwem
ludzi i jednocześnie zrozpaczona tym, że osoby na których jej zależy widzą w
niej wroga. Nie zabrakło nam oczywiście facetów. Jared jest rozdarty pomiędzy
chęcią zabicia pasożyta, a miłością do ciała, w którym się znajduje. Ian
(mój ulubiony) dostrzega w Wandzie dobrego człowieka. Z tego wszystkiego tworzy się taki
trójkącik z plusem (skoro Mel nie ma własnego ciała to ciężko jest ją policzyć).
Czytelnikowi trudno jest kogokolwiek z nich nie polubić. Z jednej strony trudno
nie współczuć Mel i Jaredowi. Z drugiej jednak dobroć i altruizm Wandy są
urzekające.
Na uwagę zasługują również
postacie drugoplanowe. Uroczy Jamie, ekscentryczny Jeb, czy irytująca Łowczyni.
Każdy jest dopracowany.
„Intruz” to książka skierowana do
starszego grona odbiorców niż „Zmierzch”. Stephenie Meyer pokazała, że stać ją
na więcej! Nietuzinkowa, świeża opowieść o człowieczeństwie, trudnych wyborach,
miłości (a jakże). Zaskakuje i wciąga. To 550 stron niesamowitej przygody. 5/6.