Nie będę ukrywać, że podobało mi
się znacznie mniej niż Collide. Czuję
pewne rozczarowanie, bo lektura poprzedniego tomu rozochociła mnie mocno, mimo
że powoli zaczynam czuć przesyt podobnymi opowieściami i chyba należy mi się
ucieczka w inny gatunek. Pulse daleki
jest od emocji pierwszej części, brakuje tego wulkanu energii, siły
wybuchającego uczucia. Jest jedynie… nuda?
Przeczytałam ją nad wyraz szybko, jednak równie prędko rozstałam się z bohaterami i zanurzyłam nos w innej książce. Nie znaczy to jednak, że jest że – jest po prostu poniżej oczekiwań.
Przeczytałam ją nad wyraz szybko, jednak równie prędko rozstałam się z bohaterami i zanurzyłam nos w innej książce. Nie znaczy to jednak, że jest że – jest po prostu poniżej oczekiwań.
Gavin, mimo poświęcenia ze strony
Emily, wciąż dąży do autodestrukcji. Mało tego – on sieje zniszczenie wszędzie,
gdzie się pojawi, aż strach byłoby podobną osobę spotkać na swojej drodze.
Kobieta musi podjąć rozpaczliwą decyzję – próbować ratować ukochanego przed nim
samym, nie mając żadnej gwarancji na powodzenie swojej misji lub też zapomnieć
o nim i wrócić do swojego dawnego życia, które tak właściwie przestało istnieć.
Decyzja byłaby może prostsza, gdyby nie niepewność towarzysząca bohaterce – tak
do końca nie jest ona przekonana o uczuciach Gavina – bo ten manifestuje je w
bardzo dziwny dla niej sposób. Tak właściwie losy tej dwójki to ciągłe miotanie
się – rozpaczliwa próba stworzenia związku, wydobycia z siebie choć krztyny
siły i wiary w uczucie, a przy tym bezustanne zmaganie się z trudami życia,
które bohaterów nie oszczędza ani trochę. Wydaje się wręcz, że pisane jest im
trwałe rozstanie i życie w cierpieniu.
Choć zdawać by się mogło, ze
emocji nie brakuje, funkcjonują one
jedynie na poziomie fabularnym, nie mają mocy przedostania się do z kartek do
emocjonalności czytelnika – zupełnie inaczej niż było to w Collide. Tam gdy cierpiał Gavin, cierpieliśmy my; gdy płakała
Emily, łzy ciurkiem ciekły nam po policzkach. Tutaj brakuje tej jedności i
intensywności, mimo ogromnego ładunku emocjonalnego zawartego w treści, odbiór
jest znacznie spokojniejszy, może dlatego, że wyczuwamy dobry finał. Owszem,
odczytujemy wachlarz złożonych uczuć na poziomie intelektualnym, ale… przecież nie
o to chodzi w emocjach.
Oczywiście jest także dużo scen
łóżkowych ze „szmeksownym” Gavinem, które to epizody tej jesieni mogą rozpalić co
niektóre czytelniczki do czerwoności.
Powieść ratuje finał – jest na co
poczekać, bo staje się on doskonałym triumfem dobrego nad złym. Nie mogę także
odmówić autorce talentu do tworzenia plastycznych i działających na wyobraźnię
opisów.
To książka, która rewelacyjnie
sprawdzi się w chłodniejsze dni – rozgrzeje Was od środka, zapewni sporą dawkę
emocji, zagwarantuje szybko płynący czas przy lekturze i nie będzie wymagać dodatkowych
źródeł ciepła z zewnątrz – powieść wygeneruje odpowiednią temperaturę sama.
Premiera 7 października.
blog książkowy, blog o książkach, Gail McHugh, jak Grey, miłość, opinia, para, przeszłość, Pulse, recenzja, recenzja przedpremierowa, seks, współpraca z wydawnictwem, Wydawnictwo Akurat, związek