Paweł i Cristina przywieźli nam sól swańską prosto z Kaukazu. Jest jak słony pieprz ziołowy, bo to sól kamienna z geograficznie oraz sezonowo zmiennym składem przypraw i dzikich ziół. Ta smakuje inaczej niż kupiona przeze mnie jakiś czas temu i właśnie tak powinno być. Ma wytrawny, głęboki smak kojarzący się z nasionami selerowatych, kolendry i czosnkiem, a tym razem nie wyczuwam papryki.
Pomysł, żeby doprawić nią owoce, zawdzięczam Obliczom Gruzji, zaledwie krótkiej wzmiance na portalu społecznościowym, chyba z okazji zeszłorocznych zbiorów hurmy, czyli kaki, czyli persymony. Gruzini wiedzą, co robią, bo połączenie jest naprawdę pyszne. Wystarczy jeden dojrzały owoc i szczypta swańskiej soli.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przyprawy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przyprawy. Pokaż wszystkie posty
wtorek, 20 listopada 2018
piątek, 31 sierpnia 2018
sasafras
Wyskoczyliśmy na kilka dni zmienić klimat. Spakowaliśmy się lekko, nie robiliśmy ekstremalnych planów, ale udało nam się nawet spędzić noc pod gołym niebem. No, prawie. Mieliśmy prowizoryczne zadaszenie i kurtynę z bluszczu zamiast ściany. Miejsce było świetne, tylko noc należała do długich. Spać nie dawała para puszczyków, potem budziło nas rykowisko, przez całą noc ze zdziczałej jabłonki z łoskotem leciały owoce, a nad ranem mieliśmy odwiedziny wiewiórki. Hałasowali też ludzie, słychać było samochody. Kiedy bardzo niewyspani zbieraliśmy się rano do dalszej drogi, wydawało się, że największe atrakcje przyrodnicze już za nami.
Jednak nie doceniliśmy roślin, stwierdziłam, buszując niedługo potem w zaroślach sasafrasu. Jedno dorodne parkowe drzewo dało początek pokaźnej liczbie nowych, od małych siewek (albo raczej odrostów) do takich trochę większych ode mnie. Na terenie parku były systematycznie wycinane, ale już dwa metry dalej, za ogrodzeniem, rosły swobodnie razem z niecierpkami i resztą podszytu. Sasafras biały albo lekarski (Sassafras albidum), bardzo rzadkie u nas drzewo pochodzące z Ameryki Północnej, lekarstwo i przyprawa indiańskiego plemienia Czoktawów, tym razem jako takie tam krzaki. Zebrałam kilka liści i schowałam do plecaka.
O sasafrasie wiadomo ogólnie, że jest trujący. Taki na przykład przewodnik Collinsa ilustruje to trupią czaszką. Liście drzewa opisane są jako pachnące wanilią, ale rakotwórcze, choć to ze znakiem zapytania. Skoro nawet dobre źródła mylą tropy, trudno odnaleźć pewne informacje. Uznajmy, że Collins nie służy do określania przydatności poszczególnych gatunków, tylko ich oznaczania i do tego sprawdza się świetnie. Tutaj cechą najbardziej charakterystyczną są różnopostaciowe liście. Na starym drzewie niemal wyłącznie eliptyczne, ale u młodszych egzemplarzy również dwu- i trójpalczaste.
Zapach i smak liści jest bardzo przyjemny, a do tego stwarza znajome wrażenie, nawet dopiero poznany. Cytrusowy, zielony, mi od razu skojarzył się z melisą, ale bywa też określany jako anyżkowy. Takie odczucia mogą mylić, więc sprawdziłam skład i faktycznie liście melisy zawierają te same substancje, chociaż w innych proporcjach: cytral, geraniol, linalool. Zapachy obu roślin są jak perfumy o tych samych nutach zbudowane na różnych bazach. Sasafras określiłabym jako żywszy, bardziej orzeźwiający.
Przegląd amerykańskich publikacji daje pojęcie o tradycyjnym wykorzystaniu spożywczym sasafrasu: surowych, gotowanych i suszonych liści w sałatkach, zupach, gulaszach oraz naparach, młodych pędów do aromatyzowania piwa, przetworach i herbatach z kory, owoców jako przyprawy, a nawet pączków liściowych i kwiatów. A jednocześnie pojawia się informacja o zakazie jego stosowania w produktach spożywczych i leczniczych w USA.
Zakaz ten dotyczy jednak tylko olejku eterycznego sasafrasowego pozyskiwanego z kory lub drewna. Przedawkowany jest śmiertelnie trujący, ze względu na zawarty w nim safrol, który może uszkodzić wątrobę, nerki i porazić układ oddechowy. Świeże liście zawierają jednak śladowe ilości olejku, którego skład jest inny, a po wysuszeniu jego zawartość jeszcze spada. Jeśli na przykład na opakowaniu przyprawy file, składnika kuchni kreolskiej, spotkacie dramatycznie brzmiącą informację, że użyte liście sasafrasu są pozbawione substancji trujących i rakotwórczych, będzie to prawdopodobnie oznaczało, że są po prostu wysuszone, a więc podwójnie bezpieczne.
Zebrane liście w upale natychmiast zwiędły i wysuszyły się jeszcze w drodze. W tymczasowej kwaterze zaparzyłam z nich herbatę. Po 2-3 liście na filiżankę zalane wrzątkiem i zostawione do naciągnięcia. Świetna pobudka. A jeśli zostało w nich odrobinę safrolu? Jego pochodne mają działanie poprawiające samopoczucie. Z resztą moje symboliczne zbiory nie pozwalają na obfite ani długotrwałe ich używanie.
Na koniec pamiętajcie, że to jedna z roślin, które mogą niespodziewanie silnie zadziałać na organizm. Sięgając po nią po raz pierwszy nie można wykluczać uczulenia, dlatego warto zachować pewną ostrożność.
Wyczerpująco o szczegółach, w tym o zastosowaniu zewnętrznym pisze dr Różański, sasafras umieszczając pod etykietą "O lekach, których już nie ma, ale które kocham". Też kocham, a co mi tam.
Jednak nie doceniliśmy roślin, stwierdziłam, buszując niedługo potem w zaroślach sasafrasu. Jedno dorodne parkowe drzewo dało początek pokaźnej liczbie nowych, od małych siewek (albo raczej odrostów) do takich trochę większych ode mnie. Na terenie parku były systematycznie wycinane, ale już dwa metry dalej, za ogrodzeniem, rosły swobodnie razem z niecierpkami i resztą podszytu. Sasafras biały albo lekarski (Sassafras albidum), bardzo rzadkie u nas drzewo pochodzące z Ameryki Północnej, lekarstwo i przyprawa indiańskiego plemienia Czoktawów, tym razem jako takie tam krzaki. Zebrałam kilka liści i schowałam do plecaka.
O sasafrasie wiadomo ogólnie, że jest trujący. Taki na przykład przewodnik Collinsa ilustruje to trupią czaszką. Liście drzewa opisane są jako pachnące wanilią, ale rakotwórcze, choć to ze znakiem zapytania. Skoro nawet dobre źródła mylą tropy, trudno odnaleźć pewne informacje. Uznajmy, że Collins nie służy do określania przydatności poszczególnych gatunków, tylko ich oznaczania i do tego sprawdza się świetnie. Tutaj cechą najbardziej charakterystyczną są różnopostaciowe liście. Na starym drzewie niemal wyłącznie eliptyczne, ale u młodszych egzemplarzy również dwu- i trójpalczaste.
Zapach i smak liści jest bardzo przyjemny, a do tego stwarza znajome wrażenie, nawet dopiero poznany. Cytrusowy, zielony, mi od razu skojarzył się z melisą, ale bywa też określany jako anyżkowy. Takie odczucia mogą mylić, więc sprawdziłam skład i faktycznie liście melisy zawierają te same substancje, chociaż w innych proporcjach: cytral, geraniol, linalool. Zapachy obu roślin są jak perfumy o tych samych nutach zbudowane na różnych bazach. Sasafras określiłabym jako żywszy, bardziej orzeźwiający.
Przegląd amerykańskich publikacji daje pojęcie o tradycyjnym wykorzystaniu spożywczym sasafrasu: surowych, gotowanych i suszonych liści w sałatkach, zupach, gulaszach oraz naparach, młodych pędów do aromatyzowania piwa, przetworach i herbatach z kory, owoców jako przyprawy, a nawet pączków liściowych i kwiatów. A jednocześnie pojawia się informacja o zakazie jego stosowania w produktach spożywczych i leczniczych w USA.
Zakaz ten dotyczy jednak tylko olejku eterycznego sasafrasowego pozyskiwanego z kory lub drewna. Przedawkowany jest śmiertelnie trujący, ze względu na zawarty w nim safrol, który może uszkodzić wątrobę, nerki i porazić układ oddechowy. Świeże liście zawierają jednak śladowe ilości olejku, którego skład jest inny, a po wysuszeniu jego zawartość jeszcze spada. Jeśli na przykład na opakowaniu przyprawy file, składnika kuchni kreolskiej, spotkacie dramatycznie brzmiącą informację, że użyte liście sasafrasu są pozbawione substancji trujących i rakotwórczych, będzie to prawdopodobnie oznaczało, że są po prostu wysuszone, a więc podwójnie bezpieczne.
Zebrane liście w upale natychmiast zwiędły i wysuszyły się jeszcze w drodze. W tymczasowej kwaterze zaparzyłam z nich herbatę. Po 2-3 liście na filiżankę zalane wrzątkiem i zostawione do naciągnięcia. Świetna pobudka. A jeśli zostało w nich odrobinę safrolu? Jego pochodne mają działanie poprawiające samopoczucie. Z resztą moje symboliczne zbiory nie pozwalają na obfite ani długotrwałe ich używanie.
Na koniec pamiętajcie, że to jedna z roślin, które mogą niespodziewanie silnie zadziałać na organizm. Sięgając po nią po raz pierwszy nie można wykluczać uczulenia, dlatego warto zachować pewną ostrożność.
Wyczerpująco o szczegółach, w tym o zastosowaniu zewnętrznym pisze dr Różański, sasafras umieszczając pod etykietą "O lekach, których już nie ma, ale które kocham". Też kocham, a co mi tam.
piątek, 8 czerwca 2018
a to szmata! czyli ratowanie octu
Nie wiadomo, co poszło nie tak, jeden nastaw domowego octu owocowego smakował świetnie, jak zwykle, a pachniał jakby ścierką. To bardzo żywa rzecz, więc powodów może być mnóstwo: taka tym razem jego uroda, tajemniczy wpływ pogody, albo został za wcześnie zabutelkowany. Domownicy bez pudła wyczuwali samo odkręcenie zakrętki, protestując głośno, żeby nie przyszło mi do głowy używać. Ale to nie jest historia uczenia się na błędach, bo mądrzejsza o te butelki nie jestem wcale, tylko pomysł, jak to łatwo poprawić. Drogi są dwie - maceracja i fermentacja.
W obu potrzebny będzie wkład aromatyczny, mnie skusił młody świerk. Miękkie gałązki, zbyt wyrośnięte, żeby po prostu je zjeść, ze swoim żywiczno-cytrusowym zapachem. Ale to może być prawie każde aromatyczne zioło. Jeśli macie ochotę na coś innego, śmiało sięgajcie po rozmaryn, miętę, skórkę z niewoskowanej cytryny, płatki dzikiej róży i tak dalej. Nie jest to oczywiście niezbędne dla samego procesu, ale tym razem ważne, żeby intensywnie pachniało.
Zrobienie maceratu octowego jest jeszcze prostsze niż samego octu. (Przepis na domowy ocet głogowy - KLIK.) Zioła czy inny surowiec zalewa się lekko ciepłym octem tak, żeby były przykryte płynem, szczelnie zakręca i odstawia w ciemne miejsce. Raz dziennie wstrząsa, a po dwóch-trzech tygodniach przecedza i ewentualnie filtruje. Można w ten sposób wielokrotnie wzmacniać macerat. Jeśli użyte rośliny mają właściwości lecznicze lub prozdrowotne, ocet przejmie ich dobroczynne składniki rozpuszczalne w wodzie. Gałązki świerku (Picea) pomagają w infekcjach, wspierają drogi oddechowe i odkażają układ pokarmowy, więc mój macerat też.
Druga z możliwości to powtórzenie fermentacji octowej. Taki ocet wychodzi bardziej wytrawny i smakowo kwaśniejszy, ale nie oznaczałam stężenia z braku zestawu małego chemika w domu.
duża garść gałązek świerkowych
0,5 l wody
0,5 l owocowego octu do poprawienia
2 czubate łyżki cukru
Cukier rozpuścić w wodzie i zalać gałązki umieszczone w wyparzonym słoju. Dodać ocet i wymieszać. Przypilnować, żeby w słoiku był zapas miejsca, około 1/4 objętości. Zakryć ściereczką, gazą lub papierowym ręcznikiem i recepturką. Odstawić w ciepłe miejsce (nie musi być ciemne). Mieszać wyparzoną łyżką raz lub dwa razy dziennie.
Tym razem nastaw ruszał dość opornie, ale po kilku dniach pojawiła się piana, nic burzliwego, bo głównie przy mieszaniu. Po niecałym miesiącu bąbelkowanie się skończyło, gałązki przestały się unosić, a na powierzchni tworzył się tylko film bakteryjny, tak zwany kożuszek. Ocet jest gotowy do butelkowania i w przeciwieństwie do wyjściowego, przyjemnie pachnie iglakiem. Ma też podobne właściwości co macerat, akurat do budowania odporności.
W obu potrzebny będzie wkład aromatyczny, mnie skusił młody świerk. Miękkie gałązki, zbyt wyrośnięte, żeby po prostu je zjeść, ze swoim żywiczno-cytrusowym zapachem. Ale to może być prawie każde aromatyczne zioło. Jeśli macie ochotę na coś innego, śmiało sięgajcie po rozmaryn, miętę, skórkę z niewoskowanej cytryny, płatki dzikiej róży i tak dalej. Nie jest to oczywiście niezbędne dla samego procesu, ale tym razem ważne, żeby intensywnie pachniało.
Zrobienie maceratu octowego jest jeszcze prostsze niż samego octu. (Przepis na domowy ocet głogowy - KLIK.) Zioła czy inny surowiec zalewa się lekko ciepłym octem tak, żeby były przykryte płynem, szczelnie zakręca i odstawia w ciemne miejsce. Raz dziennie wstrząsa, a po dwóch-trzech tygodniach przecedza i ewentualnie filtruje. Można w ten sposób wielokrotnie wzmacniać macerat. Jeśli użyte rośliny mają właściwości lecznicze lub prozdrowotne, ocet przejmie ich dobroczynne składniki rozpuszczalne w wodzie. Gałązki świerku (Picea) pomagają w infekcjach, wspierają drogi oddechowe i odkażają układ pokarmowy, więc mój macerat też.
Druga z możliwości to powtórzenie fermentacji octowej. Taki ocet wychodzi bardziej wytrawny i smakowo kwaśniejszy, ale nie oznaczałam stężenia z braku zestawu małego chemika w domu.
świerkowy ocet poprawkowy
duża garść gałązek świerkowych
0,5 l wody
0,5 l owocowego octu do poprawienia
2 czubate łyżki cukru
Cukier rozpuścić w wodzie i zalać gałązki umieszczone w wyparzonym słoju. Dodać ocet i wymieszać. Przypilnować, żeby w słoiku był zapas miejsca, około 1/4 objętości. Zakryć ściereczką, gazą lub papierowym ręcznikiem i recepturką. Odstawić w ciepłe miejsce (nie musi być ciemne). Mieszać wyparzoną łyżką raz lub dwa razy dziennie.
Tym razem nastaw ruszał dość opornie, ale po kilku dniach pojawiła się piana, nic burzliwego, bo głównie przy mieszaniu. Po niecałym miesiącu bąbelkowanie się skończyło, gałązki przestały się unosić, a na powierzchni tworzył się tylko film bakteryjny, tak zwany kożuszek. Ocet jest gotowy do butelkowania i w przeciwieństwie do wyjściowego, przyjemnie pachnie iglakiem. Ma też podobne właściwości co macerat, akurat do budowania odporności.
Etykiety:
drzewa,
dzikie rośliny jadalne,
fermentacja,
iglaste,
na wsi,
ocet,
przetwory,
przyprawy,
rośliny dziko rosnące,
świerk,
wegańskie,
wegetariańskie
niedziela, 13 maja 2018
podbijał smak
Żółte kwiaty podbiału pospolitego (Tussilago farfara) są zwiastunem wiosny i już dawno przekwitły. Dopiero teraz, kiedy na końcach łodyg znajdują się gęste białe dmuchawce, można znaleźć liście. W kształcie kanciastosercowate, szorstkie w dotyku, od spodu pokryte jasnym meszkiem, nie wydają się specjalnie apetyczne. Pozory mylą, bo oprócz zastosowania leczniczego i zwykłej warzywnej przydatności, mogą być ciekawą przyprawą.
Trzeba je tylko... spalić. Popiół z podbiału dodaje łagodnym potrawom smaku. Jest delikatnie słony i pasuje do wielu warzyw, serów, a nawet ryb. A co jeżeli nie znajdziecie w okolicy liści podbiału? Koniecznie spróbujcie zrobić to samo z zieloną częścią pora. Efekt będzie inny, ale też warto.
średni bakłażan
3 pomidory
3-6 listków podbiału
oliwa z oliwek
Ważne, w przepisie nie używam soli.
Bakłażana pokroić w centymetrowe plastry w poprzek. Posmarować każdy niewielką ilością oliwy z obu stron - uwaga, chłonie ją, jak gąbka! - i piec do rumianej miękkości na grillu (można też na patelni). Pomidory pokroić w cieńsze plasterki. Liście podbiału przypalić na ruszcie lub nad płomieniem, aż będą zupełnie wysuszone, kruche i przynajmniej częściowo brązowe. Rozkruszyć je w dłoniach i posypać warzywa.
Trzeba je tylko... spalić. Popiół z podbiału dodaje łagodnym potrawom smaku. Jest delikatnie słony i pasuje do wielu warzyw, serów, a nawet ryb. A co jeżeli nie znajdziecie w okolicy liści podbiału? Koniecznie spróbujcie zrobić to samo z zieloną częścią pora. Efekt będzie inny, ale też warto.
sałatka z grillowanego bakłażana z podbiałowym popiołem
(3 porcje)średni bakłażan
3 pomidory
3-6 listków podbiału
oliwa z oliwek
Ważne, w przepisie nie używam soli.
Bakłażana pokroić w centymetrowe plastry w poprzek. Posmarować każdy niewielką ilością oliwy z obu stron - uwaga, chłonie ją, jak gąbka! - i piec do rumianej miękkości na grillu (można też na patelni). Pomidory pokroić w cieńsze plasterki. Liście podbiału przypalić na ruszcie lub nad płomieniem, aż będą zupełnie wysuszone, kruche i przynajmniej częściowo brązowe. Rozkruszyć je w dłoniach i posypać warzywa.
poniedziałek, 14 sierpnia 2017
tkemali - gruziński sos z mirabelek
Szczaw i mniszek odbijają po pokosach, a na miedzach ciągle kwitną polne chwasty, więc wywiało mnie na rżysko. Umyśliłam sobie z wieczornego spaceru wrócić z czymś zielonym i na szczęście miałam płócienną torbę, bo dzikie śliwy i grusze hojnie częstują.
Dzikie śliwy to właściwie zawsze jakieś mieszańce. Te moje są małe, żółte i kwaśne, zwyczajowo nazywamy je mirabelkami. We wsi rosną też inne mirabelki, rumiane i większe (ale bliskie sąsiedztwo głównej drogi trzyma mnie na dystans). Rozmyślając nad tą ich genetyczną zmiennością, przypomniałam sobie o istnieniu świetnego artykułu o kaukaskich śliwkach z bloga Oblicza Gruzji (KLIK). A kiedy raz myśli uciekną w tamtą stronę świata, nie ma już ratunku, tym bardziej, że Gruzini mają fantastyczna tradycję wykorzystywania dzikich roślin. Czyli postanowione - na pierwszy ogień sos tkemali. Do pieczonych warzyw, frytek i wszystkich w ogóle potraw z ziemniaków, do niemal każdego mięsa, a nawet na kanapki z pasztetem.
Tego sosu nie da się zrobić z węgierek albo renklod. Tkemali to nazwa dzikich kwaśnych śliw, więc właśnie takie muszą być. A resztę składników i proporcji można potraktować jak najwierniejsze odtworzenie składu albo najbliższe oddanie ducha oryginału, czyli zebrać to co się ma i co samo rośnie. U mnie nie ma liści kolendry, ale jej miłośnicy jak najbardziej niech pakują do środka w sporych ilościach.
żółty sos tkemali
2 kg niezbyt dojrzałych mirabelek
duża główka czosnku (co najmniej)
łyżeczka soli
pęczek kopru
pół pęczka naci marchwiowej
garść listków i kwiatów dzikiego oregano
garść liści bazylii
garść liści mięty
kawałek bardzo ostrej papryczki
łyżeczka mielonych nasion kolendry
ulubiony miód - u mnie 2 łyżki /weganie zamieniają na cukier i dodają go razem z reszta przypraw
Śliwki umyć, podlać niewielką ilością wody i zagotować, aż popękają im skórki. Zostawić do ostygnięcia, żeby nie parzyły rąk. Sok odlać do butelki - przyda się później do kontrolowania gęstości sosu, a nadwyżka do zakwaszania różnych potraw i na napoje. Przełożyć owoce na sitko i wybrać pestki, a następnie przetrzeć. Próbowałam tradycyjnej kaukaskiej metody przecierania dłońmi na płaskim metalowym sicie, sprawdziłam, jak pójdzie na zwykłym wgłębionym sitkiem za pomocą miksera, ale najszybsze okazało się machanie łyżką na tym samym sitku.
Czosnek zblendować z solą, dołożyć zieleninę, papryczkę oraz kolendrę i rozdrobnić pulsacyjnie. Powstałą pastę dodać do śliwkowego przecieru, jeśli potrzeba, rozrzedzić całość sokiem. Doprowadzić do wrzenia i gotować kilka minut.
Sos jest gotowy do próbowania dopiero po przestygnięciu, na zimno i wtedy dopiero dodaje się do smaku miód, można w miarę potrzeby też dosolić. Przekładać do wyparzonych naczyń z wyparzonymi pokrywkami. Gotowy sos powinien być dość gęsty, ale to już zależy od osobistych sympatii i tego, czy ma się wolne słoiki, czy butelki. Można zapasteryzować. Wychodzi 5 słoików 300 ml.
Dzikie śliwy to właściwie zawsze jakieś mieszańce. Te moje są małe, żółte i kwaśne, zwyczajowo nazywamy je mirabelkami. We wsi rosną też inne mirabelki, rumiane i większe (ale bliskie sąsiedztwo głównej drogi trzyma mnie na dystans). Rozmyślając nad tą ich genetyczną zmiennością, przypomniałam sobie o istnieniu świetnego artykułu o kaukaskich śliwkach z bloga Oblicza Gruzji (KLIK). A kiedy raz myśli uciekną w tamtą stronę świata, nie ma już ratunku, tym bardziej, że Gruzini mają fantastyczna tradycję wykorzystywania dzikich roślin. Czyli postanowione - na pierwszy ogień sos tkemali. Do pieczonych warzyw, frytek i wszystkich w ogóle potraw z ziemniaków, do niemal każdego mięsa, a nawet na kanapki z pasztetem.
Tego sosu nie da się zrobić z węgierek albo renklod. Tkemali to nazwa dzikich kwaśnych śliw, więc właśnie takie muszą być. A resztę składników i proporcji można potraktować jak najwierniejsze odtworzenie składu albo najbliższe oddanie ducha oryginału, czyli zebrać to co się ma i co samo rośnie. U mnie nie ma liści kolendry, ale jej miłośnicy jak najbardziej niech pakują do środka w sporych ilościach.
żółty sos tkemali
2 kg niezbyt dojrzałych mirabelek
duża główka czosnku (co najmniej)
łyżeczka soli
pęczek kopru
pół pęczka naci marchwiowej
garść listków i kwiatów dzikiego oregano
garść liści bazylii
garść liści mięty
kawałek bardzo ostrej papryczki
łyżeczka mielonych nasion kolendry
ulubiony miód - u mnie 2 łyżki /weganie zamieniają na cukier i dodają go razem z reszta przypraw
Śliwki umyć, podlać niewielką ilością wody i zagotować, aż popękają im skórki. Zostawić do ostygnięcia, żeby nie parzyły rąk. Sok odlać do butelki - przyda się później do kontrolowania gęstości sosu, a nadwyżka do zakwaszania różnych potraw i na napoje. Przełożyć owoce na sitko i wybrać pestki, a następnie przetrzeć. Próbowałam tradycyjnej kaukaskiej metody przecierania dłońmi na płaskim metalowym sicie, sprawdziłam, jak pójdzie na zwykłym wgłębionym sitkiem za pomocą miksera, ale najszybsze okazało się machanie łyżką na tym samym sitku.
Czosnek zblendować z solą, dołożyć zieleninę, papryczkę oraz kolendrę i rozdrobnić pulsacyjnie. Powstałą pastę dodać do śliwkowego przecieru, jeśli potrzeba, rozrzedzić całość sokiem. Doprowadzić do wrzenia i gotować kilka minut.
Sos jest gotowy do próbowania dopiero po przestygnięciu, na zimno i wtedy dopiero dodaje się do smaku miód, można w miarę potrzeby też dosolić. Przekładać do wyparzonych naczyń z wyparzonymi pokrywkami. Gotowy sos powinien być dość gęsty, ale to już zależy od osobistych sympatii i tego, czy ma się wolne słoiki, czy butelki. Można zapasteryzować. Wychodzi 5 słoików 300 ml.
czwartek, 18 maja 2017
świerkowy spisek
Świerki rosną i kwitną. Zrzucają brązowe łuskowate osłonki z pędów, rażą jaskrawą zielenią i pylą na żółto. Odgrażałam się publicznie, że będzie dżem. Pewnie jeszcze będzie, ale na razie celuję w wytrawności.
A w ogóle mam teorię spiskową. O rozdzielonych w dzieciństwie wszechświata drzewach. (No dobra, pewnie gdzieś w Karbonie.) Świerk to wiecznie zielony, pachnący, zaginiony brat cytrusów. Wystarczy rozgryźć któryś z tych jasnozielonych pędzli na końcach gałązek, żeby się przekonać. Cytrus pełną gębą: czuć intensywność olejków eterycznych, kwaśny smak, a nawet gorycz albedo, której ilość zależy od konkretnego drzewa.
Może zainteresuję tematem jakichś płaskoziemców albo ufologów?
sól świerkowa
szklanka młodych pędów świerka
2 duże łyżki niejodowanej soli kamiennej
Ostrożnie zebrać świerkowe pędzelki, żeby nie miały łusek. Rozdrobnić w blenderze i wsypać sól, a potem krótko miksować pulsacyjnie. Gotowa sól będzie miała żywy zielony kolor i orzeźwiająco kwaśny owocowo-żywiczny zapach. Można używać jej od razu, ale do przechowywania trzeba wysuszyć ją wysypując cienką warstwą na dno pojemnika lub tacę. Suszenie trwa około 1–2 dni, kolor zmienia się wtedy na bledszy. Suchą można zamknąć w słoiku. Przyda się do marynat, kanapek, sałatek, krakersów.
Sławek mówi, że pachnie rabarbarem. No właśnie, kwaśno i owocowo – takiej soli można by zjeść i beczkę (na czworo!), ale znamy się dość dobrze, więc zostawimy słoik na potem.
A w ogóle mam teorię spiskową. O rozdzielonych w dzieciństwie wszechświata drzewach. (No dobra, pewnie gdzieś w Karbonie.) Świerk to wiecznie zielony, pachnący, zaginiony brat cytrusów. Wystarczy rozgryźć któryś z tych jasnozielonych pędzli na końcach gałązek, żeby się przekonać. Cytrus pełną gębą: czuć intensywność olejków eterycznych, kwaśny smak, a nawet gorycz albedo, której ilość zależy od konkretnego drzewa.
Może zainteresuję tematem jakichś płaskoziemców albo ufologów?
sól świerkowa
szklanka młodych pędów świerka
2 duże łyżki niejodowanej soli kamiennej
Ostrożnie zebrać świerkowe pędzelki, żeby nie miały łusek. Rozdrobnić w blenderze i wsypać sól, a potem krótko miksować pulsacyjnie. Gotowa sól będzie miała żywy zielony kolor i orzeźwiająco kwaśny owocowo-żywiczny zapach. Można używać jej od razu, ale do przechowywania trzeba wysuszyć ją wysypując cienką warstwą na dno pojemnika lub tacę. Suszenie trwa około 1–2 dni, kolor zmienia się wtedy na bledszy. Suchą można zamknąć w słoiku. Przyda się do marynat, kanapek, sałatek, krakersów.
Sławek mówi, że pachnie rabarbarem. No właśnie, kwaśno i owocowo – takiej soli można by zjeść i beczkę (na czworo!), ale znamy się dość dobrze, więc zostawimy słoik na potem.
środa, 29 marca 2017
iglaste jagody
Są takie jagody, które można zbierać przez cały rok. Są cenioną przyprawą, pięknie pachną i mają apetyczny śliwkowy kolor. To szyszkojagody jałowca.
Tak niepodobne do wszystkich pozostałych szyszek, zostały wyodrębnione jako oddzielny typ. Owocowanie jałowca zaczyna się, podobnie jak u innych iglaków, od zapylenia żeńskiego kwiatu, jednak szyszka zawierająca nasiona zamiast twardnieć, zrasta się i tworzy miąższ. Na pojedynczej jagodzie widać nawet te zrośnięte łuski.
Jagody w pierwszym roku są zielone, dojrzewają dopiero w drugim i wtedy przybierają ciemną barwę, coś z brązów i granatów. Mają naturalny biały nalot. Mogą znacznie różnic się kształtem, każdy owalny, okrągły, gruszkowaty i (jak te na zdjęciach) również szerzy niż dłuższy jest w porządku. Obrazowo – te w słoiku są dojrzałe i aromatyczne, obok niedojrzałe lub podejrzane, czyli plamiaste i niezbyt wybarwione. Tych drugich nie jemy.
Jałowiec tradycyjnie wykorzystywany jest do aromatyzowania jałowcówki czyli ginu, marynowania mięsa (szczególnie wołowiny i dziczyzny) i przyprawiania dań z kapusty, ale jak najbardziej będzie pasował też do strączków i warzywnych gulaszów. Jagody rozdrabnia się bezpośrednio przed użyciem, żeby nie traciły aromatu. Można je bardzo drobno posiekać albo zgnieść w moździerzu i potem przepuścić przez młynek do pieprzu. Połączenie z czarnym pieprzem i gałką muszkatołową uwielbiam.
Jeszcze dwie bardzo ważne uwagi.
Żadnych ilości jałowca nie wolno spożywać kobietom w ciąży i małym dzieciom.
Istnieją trujące jałowce. Przy takiej ilości odmian i mieszańców, jaką mamy, nie da się ich łatwo odróżnić „na oko” od jadalnych. Ale bezbłędnie można to zrobić po zapachu. Trujące pachną nieprzyjemnie i wyraźnie inaczej niż jadalne. Nawet ktoś, kto nigdy dotąd nie zbierał jałowca, ale zna zapach jagód kupionych w sklepie, jest bezpieczny. To z praktycznego punktu widzenia. Teoria jest taka, że do jedzenia małych ilości na pewno nadaje się jałowiec pospolity (Juniperus communis) – na pierwszej zielonej fotce, pestkowaty (J. drupacea), wirginijski (J. virginiana), skalny (J. scopulorum) – czyli prawdopodobnie ten ze zdjęcia powyżej – i wiele innych gatunków. Trujący jest jeden, jałowiec sabiński (Juniperus sabina), w stanie dzikim niezwykle rzadki, a w dodatku charakterystycznie i nieładnie pachnący.
No to jak z tą jałowcówką? Litrem dobrej wódki zalać łyżkę szyszkojagód i niecałą łyżkę cukru. Po dwóch miesiącach niezbyt częstego potrząsania zlać i odstawić do sklarowania na 2 tygodnie, a po tym czasie delikatnie ściągnąć rurką płyn znad osadu.
Tak niepodobne do wszystkich pozostałych szyszek, zostały wyodrębnione jako oddzielny typ. Owocowanie jałowca zaczyna się, podobnie jak u innych iglaków, od zapylenia żeńskiego kwiatu, jednak szyszka zawierająca nasiona zamiast twardnieć, zrasta się i tworzy miąższ. Na pojedynczej jagodzie widać nawet te zrośnięte łuski.
Jagody w pierwszym roku są zielone, dojrzewają dopiero w drugim i wtedy przybierają ciemną barwę, coś z brązów i granatów. Mają naturalny biały nalot. Mogą znacznie różnic się kształtem, każdy owalny, okrągły, gruszkowaty i (jak te na zdjęciach) również szerzy niż dłuższy jest w porządku. Obrazowo – te w słoiku są dojrzałe i aromatyczne, obok niedojrzałe lub podejrzane, czyli plamiaste i niezbyt wybarwione. Tych drugich nie jemy.
Jałowiec tradycyjnie wykorzystywany jest do aromatyzowania jałowcówki czyli ginu, marynowania mięsa (szczególnie wołowiny i dziczyzny) i przyprawiania dań z kapusty, ale jak najbardziej będzie pasował też do strączków i warzywnych gulaszów. Jagody rozdrabnia się bezpośrednio przed użyciem, żeby nie traciły aromatu. Można je bardzo drobno posiekać albo zgnieść w moździerzu i potem przepuścić przez młynek do pieprzu. Połączenie z czarnym pieprzem i gałką muszkatołową uwielbiam.
Jeszcze dwie bardzo ważne uwagi.
Żadnych ilości jałowca nie wolno spożywać kobietom w ciąży i małym dzieciom.
Istnieją trujące jałowce. Przy takiej ilości odmian i mieszańców, jaką mamy, nie da się ich łatwo odróżnić „na oko” od jadalnych. Ale bezbłędnie można to zrobić po zapachu. Trujące pachną nieprzyjemnie i wyraźnie inaczej niż jadalne. Nawet ktoś, kto nigdy dotąd nie zbierał jałowca, ale zna zapach jagód kupionych w sklepie, jest bezpieczny. To z praktycznego punktu widzenia. Teoria jest taka, że do jedzenia małych ilości na pewno nadaje się jałowiec pospolity (Juniperus communis) – na pierwszej zielonej fotce, pestkowaty (J. drupacea), wirginijski (J. virginiana), skalny (J. scopulorum) – czyli prawdopodobnie ten ze zdjęcia powyżej – i wiele innych gatunków. Trujący jest jeden, jałowiec sabiński (Juniperus sabina), w stanie dzikim niezwykle rzadki, a w dodatku charakterystycznie i nieładnie pachnący.
No to jak z tą jałowcówką? Litrem dobrej wódki zalać łyżkę szyszkojagód i niecałą łyżkę cukru. Po dwóch miesiącach niezbyt częstego potrząsania zlać i odstawić do sklarowania na 2 tygodnie, a po tym czasie delikatnie ściągnąć rurką płyn znad osadu.
niedziela, 19 marca 2017
czosnaczek
Czosnaczek pospolity (Alliaria petiolata) to niepozorny krewniak kapusty. W leśnym gotowaniu jest cenną przyprawą, bo cała roślina pachnie czosnkiem, co łatwo sprawdzić rozcierając liść. Wprawdzie dużo bardziej poszukiwany jest czosnek niedźwiedzi, ale nie wszędzie rośnie, a do tego jest objęty ochroną. A ten oto zielony zamiennik czosnku jest jak najbardziej legalny i pospolity.
Na zdjęciu powyżej widać tegoroczne młode dolne liście, które mają nerkowaty kształt i charakterystyczną fakturę. W miarę wzrostu rośliny zmieniają kształt na bardziej trójkątny, te tak zwane górne liście oraz kwiaty są widoczne TUTAJ.
sos czosnaczkowy
200g jogurtu naturalnego (grecki będzie świetny)
4 garście listków czosnaczka
sól, pieprz
Liście umyć i dokładnie zblendować z jogurtem. Doprawić solą i pieprzem.
Sos będzie pasował do pizzy z chwastem oraz surowych i pieczonych warzyw, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby wykorzystać go do sałatek, kanapek i burgerów. Jest zielony w smaku i całkiem pikantny.
Na zdjęciu powyżej widać tegoroczne młode dolne liście, które mają nerkowaty kształt i charakterystyczną fakturę. W miarę wzrostu rośliny zmieniają kształt na bardziej trójkątny, te tak zwane górne liście oraz kwiaty są widoczne TUTAJ.
sos czosnaczkowy
200g jogurtu naturalnego (grecki będzie świetny)
4 garście listków czosnaczka
sól, pieprz
Liście umyć i dokładnie zblendować z jogurtem. Doprawić solą i pieprzem.
Sos będzie pasował do pizzy z chwastem oraz surowych i pieczonych warzyw, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby wykorzystać go do sałatek, kanapek i burgerów. Jest zielony w smaku i całkiem pikantny.
piątek, 13 stycznia 2017
a kisz!
Leży śnieg, wszędzie ani liścia, nieliczne owoce okupują ptaki, a palce przymarzają do obudowy aparatu. Ale nie jest wcale tak, że zima to urlop od dzikiego i własnego, czyli zostaje już tylko sklepowe jedzenie. Właśnie teraz przydaje się zawartość słoików – wszystkie przetwory i przyprawy.
Na przykład letni zapas kurdybanka (Glechoma hederacea) i nasion miesiącznicy (Lunaria annua – co to takiego TUTAJ). I przydaje się nie gardzić witaminami, nawet z kupnych warzyw, a więc wykorzystać, co tylko się da: głąby, łodygi, pestki i skórki.
Nasiona miesiącznicy mają około pół centymetra średnicy, są płaskie i dość lekkie. W smaku dość ostre, wyraziste i cierpkie. Z konwencjonalnych przypraw najbardziej przypominają gorczycę.
kiszone łodygi brokuła z marchwią, kurdybankiem i nasionami miesiącznicy
4 łodygi brokuła
4 marchewki
6 ząbków czosnku
łyżka suszonego kurdybanka
łyżeczka nasion miesiącznicy albo gorczycy
(pół szklanki soku z domowych kiszonych ogórków)
woda źródlana lub mineralna
sól niejodowana
Marchew obrać – łodygi brokuła też można, ale niekoniecznie – warzywa pokroić w plasterki o grubości około pół cm. Czosnek pozbawić łupin, a kurdybanek zalać niewielką ilością ciepłej wody. Przygotować solankę według proporcji –> łyżka soli na litr wody. Na dno słoika włożyć czosnek, miesiącznicę (albo gorczycę) i namoczony kurdybanek. Ciasno upakować warzywa, żeby nie zostały bąble powietrza i zalać solanką, a na koniec dodać sok z ogórków, jeśli się ma. Brokuł i marchew powinny być przykryte płynem. Jeżeli nie są, można je czymś docisnąć np. kieliszkiem, spodeczkiem, wygotowanym kamieniem. Po kilku dniach trzeba zdjąć z wierzchu pianę i te listki lub nasiona, które pozostały na powierzchni.
Do efektu małosolnego wystarczy 10 dni, na porządne ukiszenie trzeba poczekać około 2 razy tyle. Sok z kiszonych ogórków przyspiesza proces, więc bez niego będzie ciut dłużej.
Powyżej młoda kiszonka, na powierzchni dojrzalszej tworzy się kożuszek fermentacyjny, widoczny na dolnym zdjęciu, który może nie wygląda apetycznie, ale jest zjawiskiem korzystnym. Świadczy o pracy dobrych bakterii i drożdży, i nie ma nic wspólnego z pleśnią. Osad też jest naturalny i nieszkodliwy.
Na przykład letni zapas kurdybanka (Glechoma hederacea) i nasion miesiącznicy (Lunaria annua – co to takiego TUTAJ). I przydaje się nie gardzić witaminami, nawet z kupnych warzyw, a więc wykorzystać, co tylko się da: głąby, łodygi, pestki i skórki.
Nasiona miesiącznicy mają około pół centymetra średnicy, są płaskie i dość lekkie. W smaku dość ostre, wyraziste i cierpkie. Z konwencjonalnych przypraw najbardziej przypominają gorczycę.
kiszone łodygi brokuła z marchwią, kurdybankiem i nasionami miesiącznicy
4 łodygi brokuła
4 marchewki
6 ząbków czosnku
łyżka suszonego kurdybanka
łyżeczka nasion miesiącznicy albo gorczycy
(pół szklanki soku z domowych kiszonych ogórków)
woda źródlana lub mineralna
sól niejodowana
Marchew obrać – łodygi brokuła też można, ale niekoniecznie – warzywa pokroić w plasterki o grubości około pół cm. Czosnek pozbawić łupin, a kurdybanek zalać niewielką ilością ciepłej wody. Przygotować solankę według proporcji –> łyżka soli na litr wody. Na dno słoika włożyć czosnek, miesiącznicę (albo gorczycę) i namoczony kurdybanek. Ciasno upakować warzywa, żeby nie zostały bąble powietrza i zalać solanką, a na koniec dodać sok z ogórków, jeśli się ma. Brokuł i marchew powinny być przykryte płynem. Jeżeli nie są, można je czymś docisnąć np. kieliszkiem, spodeczkiem, wygotowanym kamieniem. Po kilku dniach trzeba zdjąć z wierzchu pianę i te listki lub nasiona, które pozostały na powierzchni.
Do efektu małosolnego wystarczy 10 dni, na porządne ukiszenie trzeba poczekać około 2 razy tyle. Sok z kiszonych ogórków przyspiesza proces, więc bez niego będzie ciut dłużej.
Powyżej młoda kiszonka, na powierzchni dojrzalszej tworzy się kożuszek fermentacyjny, widoczny na dolnym zdjęciu, który może nie wygląda apetycznie, ale jest zjawiskiem korzystnym. Świadczy o pracy dobrych bakterii i drożdży, i nie ma nic wspólnego z pleśnią. Osad też jest naturalny i nieszkodliwy.
niedziela, 13 listopada 2016
ciernisty barbarzyńca
Berberys rośnie dziko w naszym klimacie, ale rzadko spotykam stanowiska naturalne. Za to sadzony jest jako kolczasty żywopłot w parkach, ogrodach, na cmentarzach. Spodziewałam się, że na wsi trudno będzie mi znaleźć choćby jeden krzak (rdza zbożowa i te sprawy), a jednak. Jest z czego zrobić zapas.
Owoce berberysu wyglądają jak miniaturki jagód dzikiej róży. Dostarczają witamin, wzmacniają, odtruwają, spędzają gorączkę, działają moczopędnie i mogą pomagać w kaszlu. Ale nie wolno ich stosować w ciąży.
Berberys zwyczajny (Berberis vulgaris) to bliski krewny mahonii. Jego owoce można wykorzystać do zrobienia nalewki z TEGO przepisu. Tradycyjnie w Polsce przyrządzano z nich też konfitury, dżemy, soki, kompoty i galaretki. Mi na początek zachciało się perskiej przyprawy owocowej. Jej szeleszcząca nazwa oznacza po prostu berberys.
zereszk (zereshk)
Owoce berberysu umyć i przebrać. Pozbyć się ogonków i wszystkich przebarwionych jagód – ciemna blizna po kolcu może zostać, ale poczerniały czubek absolutnie nie. Rozłożyć pojedynczą warstwą i suszyć nie przekraczając 40°C. Wysuszone owoce powinny być pomarszczone, ale czerwone i elastyczne.
Tradycyjnie zereszk dodaje się do ryżu z szafranem, kurczaka i świątecznych dań. Można go namoczyć przed dodaniem do potrawy, albo przesmażyć na klarowanym maśle (słodząc lub nie). Obecnie popularny jest jako dodatek do owsianek i deserów.
W Iranie uprawiana jest bezpestkowa odmiana berberysu, ale owoce dzikich krzewów też były używane jako przyprawa, więc można je sobie wydrylować (żmudne zajęcie) albo nie.
wtorek, 30 sierpnia 2016
sekretne życie roślin #3 miesiącznica
Miesiącznica roczna (Lunaria annua) nazywana srebrnikami Judasza jest najczęściej wykorzystywana jako element suchych bukietów. Może teraz trochę wyszła z mody, ale połyskujące księżycowo – w końcu to lunaria! – przegrody jej owoców mogą z powodzeniem zdobić nie tylko kurne chaty, ale też minimalistyczne wnętrza. Do tego trzeba zdjąć delikatnie klapy łuszczynek razem z nasionami… a nasiona zjeść. Myślcie o nich, jak o płaskiej odmianie gorczycy.
czwartek, 11 sierpnia 2016
za(kus)kusy czyli turystyczne jedzenie
Złaziłam jakiś wiek temu Warmię z bochenkiem baltonowskiego i płaskim czeskim salami w plecaku. Dobrze to wspominam, a Zośka też nie narzekała. Dojadałyśmy papierówkami prosto z drzew.
Ale spotykam z niezwykłą powtarzalnością zupełnie inny model turystycznego jadłospisu. Kaszka dla niemowląt z mlekiem w proszku i pasztet drobiowy z puszki na chrupkim pieczywie (śniadanie), kuskus z mielonką (obiad), zupka chińska z Radomia znów z konserwą (kolacja). A sporadycznie trafiają się wojskowe racje żywnościowe obowiązkowo ze sztućcami, papierem toaletowym i cukierkiem w środku albo pomysły typu słonina w pszennych tortillach, żeby było na raz lekko i kalorycznie. Wiadomo jeszcze, że istnieją liofilizaty, ale jakoś ich powszechnie na szlakach nie widać. Każdy może wybrać, co mu pasuje, tylko warto wiedzieć, że nie jest się skazanym na kuskus.
Równie lekkie, co obrzydła kasza makaronowa są płatki zbożowe. Owsiane znają wszyscy, są też takie z gryki, jęczmienia, żyta, prosa i pszenicy/orkiszu. Gniecione ziarno gotowe do spożycia po kilkuminutowym przegotowaniu albo zaparzeniu. Zwykle i tak co najmniej raz dziennie potrzeba do czegoś wrzątku, więc mieszanie w garze na ognisku czy palniku dwie minuty dłużej nie stanowi problemu. Do tego spora garść dzikiego zielska i/lub grzyby, trochę ziół i tak, Franuś, jak bardzo chcesz, możesz dorzucić konserwę.
Ostatnio grzyby dopisały, nie trzeba było nawet schodzić ze szlaku, żeby upolować zajączki i kurki. Najprostszą propozycją zamiast zupki w proszku i kuskusu jest gęsty krupnik z podgrzybkami i dzikim oregano. Akurat na deszczowy wieczór.
Dzikie oregano, czyli lebiodka pospolita (Origanum vulgare), jest łatwe do rozpoznania, zawsze też można upewnić się po zapachu, czy właściwie się oznaczyło napotkaną roślinę. Jest on bardziej aromatyczny i bardziej żywy, zielony niż w przypadku suszonych ziół, ale zdecydowanie podobny. W krupniku oregano można zastąpić na przykład bluszczykiem kurdybankiem.
Danie oparte na tym samym założeniu to kasza z kurkami i krwawnikiem. Krwawnika (Achillea millefolium) jest wszędzie pełno, na zdjęciu widać jego pierzaste drobne listki i białe kwiaty. Pasowałaby mi również macierzanka, ale w pobliżu jej nie było.
kasza z kurkami i krwawnikiem
pół litra wody
pół litra kurek
150 g płatków jęczmiennych
listki krwawnika
sól, pieprz
Do osolonego wrzątku wsypać dokładnie opłukane i niezbyt drobno pokrojone kurki i gotować 5 minut. Dosypywać po łyżce kaszę, a kiedy zacznie się pienić z zamiarem wykipienia, zamieszać, zdjąć z ognia i przykryty garnek odstawić na dwie minuty. Doprawić pieprzem i w razie potrzeby dosolić. Gotować jeszcze minutę ciągle mieszając. Przed podaniem posypać drobno posiekanym krwawnikiem.
Z podanych proporcji wyszedł cały litrowy kubek, a więc spora porcja dla dwóch ludzi. Świeże leśne grzyby nawet przyrządzone w tak prosty sposób biją smakiem kostki rosołowe i temu podobne polepszacze. Można je wcześniej przesmażyć na oleju, który najwygodniej w teren zabrać w małej plastikowej buteleczce po sosie sojowym, takiej jak dostaje się do sushi na wynos.
Ale spotykam z niezwykłą powtarzalnością zupełnie inny model turystycznego jadłospisu. Kaszka dla niemowląt z mlekiem w proszku i pasztet drobiowy z puszki na chrupkim pieczywie (śniadanie), kuskus z mielonką (obiad), zupka chińska z Radomia znów z konserwą (kolacja). A sporadycznie trafiają się wojskowe racje żywnościowe obowiązkowo ze sztućcami, papierem toaletowym i cukierkiem w środku albo pomysły typu słonina w pszennych tortillach, żeby było na raz lekko i kalorycznie. Wiadomo jeszcze, że istnieją liofilizaty, ale jakoś ich powszechnie na szlakach nie widać. Każdy może wybrać, co mu pasuje, tylko warto wiedzieć, że nie jest się skazanym na kuskus.
Równie lekkie, co obrzydła kasza makaronowa są płatki zbożowe. Owsiane znają wszyscy, są też takie z gryki, jęczmienia, żyta, prosa i pszenicy/orkiszu. Gniecione ziarno gotowe do spożycia po kilkuminutowym przegotowaniu albo zaparzeniu. Zwykle i tak co najmniej raz dziennie potrzeba do czegoś wrzątku, więc mieszanie w garze na ognisku czy palniku dwie minuty dłużej nie stanowi problemu. Do tego spora garść dzikiego zielska i/lub grzyby, trochę ziół i tak, Franuś, jak bardzo chcesz, możesz dorzucić konserwę.
Ostatnio grzyby dopisały, nie trzeba było nawet schodzić ze szlaku, żeby upolować zajączki i kurki. Najprostszą propozycją zamiast zupki w proszku i kuskusu jest gęsty krupnik z podgrzybkami i dzikim oregano. Akurat na deszczowy wieczór.
Dzikie oregano, czyli lebiodka pospolita (Origanum vulgare), jest łatwe do rozpoznania, zawsze też można upewnić się po zapachu, czy właściwie się oznaczyło napotkaną roślinę. Jest on bardziej aromatyczny i bardziej żywy, zielony niż w przypadku suszonych ziół, ale zdecydowanie podobny. W krupniku oregano można zastąpić na przykład bluszczykiem kurdybankiem.
Danie oparte na tym samym założeniu to kasza z kurkami i krwawnikiem. Krwawnika (Achillea millefolium) jest wszędzie pełno, na zdjęciu widać jego pierzaste drobne listki i białe kwiaty. Pasowałaby mi również macierzanka, ale w pobliżu jej nie było.
kasza z kurkami i krwawnikiem
pół litra wody
pół litra kurek
150 g płatków jęczmiennych
listki krwawnika
sól, pieprz
Do osolonego wrzątku wsypać dokładnie opłukane i niezbyt drobno pokrojone kurki i gotować 5 minut. Dosypywać po łyżce kaszę, a kiedy zacznie się pienić z zamiarem wykipienia, zamieszać, zdjąć z ognia i przykryty garnek odstawić na dwie minuty. Doprawić pieprzem i w razie potrzeby dosolić. Gotować jeszcze minutę ciągle mieszając. Przed podaniem posypać drobno posiekanym krwawnikiem.
Z podanych proporcji wyszedł cały litrowy kubek, a więc spora porcja dla dwóch ludzi. Świeże leśne grzyby nawet przyrządzone w tak prosty sposób biją smakiem kostki rosołowe i temu podobne polepszacze. Można je wcześniej przesmażyć na oleju, który najwygodniej w teren zabrać w małej plastikowej buteleczce po sosie sojowym, takiej jak dostaje się do sushi na wynos.
Etykiety:
chwasty,
dzikie oregano,
dzikie rośliny jadalne,
grzyby,
kasza,
krwawnik,
kurki,
podgrzybki,
przyprawy,
rośliny dziko rosnące,
w dziczy,
wegańskie,
wegetariańskie,
zupy
sobota, 6 sierpnia 2016
wiesiolka szparagowa
Nasz ulubiony współlokator miał w zwyczaju pytać gości kawa z mlekiem, czy z cukrem?. No to idąc tym tropem – pomidory z solą czy z pieprzem? Dla mnie z pieprzem, wyłącznie.
Wizja lekkiej kolacji miała postać sałatki z pomidorów z kwiatami wiesiołka. Czerwono-żółte nasycone barwy. Ale po deszczowym dniu kwiaty były zmaltretowane i nasiąknięte wodą, a w dodatku jakiś łąkowy bukieciarz przetrzebił kwitnące łodygi tak, że z daleka nie było ich prawie wcale widać. Postanowiłam zamienić kwiaty na młode torebki nasienne. Cała roślina, może oprócz surowych nasion, ma pieprzowy posmak – najbardziej wyczuwalny w korzeniach (opis tutaj).
Torebki są smaczne, dopóki są elastyczne, a nasiona jeszcze się nie wykształciły. Ponieważ wiesiołek może być jedzony na surowo, dobrym sprawdzianem jest nadgryzienie wątpliwego owocu. Włóknisty z wyraźnymi ziarnami będzie zbyt stary, żeby go przyrządzać. W praktyce najlepiej wybierać łodygi ciągle kwitnące i zbierać kilka najwyższych owoców zaraz pod kwiatami, albo wybierać jasnozielone z samego czubka. Kolory torebek na łodydze mogą być wskazówką – często zmieniają się ku górze: żółtawy, ciemnozielony, jasnozielony. Odrobinę podobne do owoców są też nierozwinięte pąki kwiatowe, jednak one poza inną konsystencją mają długi ogonek.
sałatka „pomidory z pieprzem”
2 pomidory
duża garść młodych owoców wiesiołka
listki bazylii
oliwa z oliwek, musztarda (sarepska i francuska)
Torebki nasienne obgotować około 5 minut w posolonej wodzie. Składniki sosu, czyli oliwę i dwa rodzaje musztardy, połączyć w jednolitą emulsję – najłatwiej wstrząsając w małym słoiku, można też dodać do nich odrobinę wody. Warzywa wymieszać i polać sosem.
Owoce wiesiołka dwuletniego (Oenothera biennis) z wody przypominają trochę pieprzną fasolkę szparagową. I potwierdza się, że wrażliwość na ten pikantny smak jest różna u różnych osób – do tego stopnia, że niektórym trudno go w ogóle wyczuć, podczas gdy dla innych zbyt ostra jest najmniejsza część.
Wizja lekkiej kolacji miała postać sałatki z pomidorów z kwiatami wiesiołka. Czerwono-żółte nasycone barwy. Ale po deszczowym dniu kwiaty były zmaltretowane i nasiąknięte wodą, a w dodatku jakiś łąkowy bukieciarz przetrzebił kwitnące łodygi tak, że z daleka nie było ich prawie wcale widać. Postanowiłam zamienić kwiaty na młode torebki nasienne. Cała roślina, może oprócz surowych nasion, ma pieprzowy posmak – najbardziej wyczuwalny w korzeniach (opis tutaj).
Torebki są smaczne, dopóki są elastyczne, a nasiona jeszcze się nie wykształciły. Ponieważ wiesiołek może być jedzony na surowo, dobrym sprawdzianem jest nadgryzienie wątpliwego owocu. Włóknisty z wyraźnymi ziarnami będzie zbyt stary, żeby go przyrządzać. W praktyce najlepiej wybierać łodygi ciągle kwitnące i zbierać kilka najwyższych owoców zaraz pod kwiatami, albo wybierać jasnozielone z samego czubka. Kolory torebek na łodydze mogą być wskazówką – często zmieniają się ku górze: żółtawy, ciemnozielony, jasnozielony. Odrobinę podobne do owoców są też nierozwinięte pąki kwiatowe, jednak one poza inną konsystencją mają długi ogonek.
sałatka „pomidory z pieprzem”
2 pomidory
duża garść młodych owoców wiesiołka
listki bazylii
oliwa z oliwek, musztarda (sarepska i francuska)
Torebki nasienne obgotować około 5 minut w posolonej wodzie. Składniki sosu, czyli oliwę i dwa rodzaje musztardy, połączyć w jednolitą emulsję – najłatwiej wstrząsając w małym słoiku, można też dodać do nich odrobinę wody. Warzywa wymieszać i polać sosem.
Owoce wiesiołka dwuletniego (Oenothera biennis) z wody przypominają trochę pieprzną fasolkę szparagową. I potwierdza się, że wrażliwość na ten pikantny smak jest różna u różnych osób – do tego stopnia, że niektórym trudno go w ogóle wyczuć, podczas gdy dla innych zbyt ostra jest najmniejsza część.
poniedziałek, 25 lipca 2016
dzika sałata
Kto widział kwitnącą sałatę, ten pewnie rozpozna pokrewieństwo
z niektórymi chwastami. Najbardziej rzuca się w oczy, kiedy patrzy
się na mlecz warzywny i sałatę kompasową. Oba gatunki na surowo są
trochę gorzkie i straszą mlecznym sokiem, a sałata dodatkowo
grzebieniem kolców przez środek spodniej strony liści, ale kiedy
podsmaży się młode liście na dobrej oliwie, wychodzi idealny
dodatek do świeżej ciabatty albo bagietki. Listki świetnie chłoną
olej nabierając delikatności i niewiele więcej potrzeba do
szczęścia.
dzika sałata na oliwie
pęczek dzikiej sałaty: mlecza warzywnego albo sałaty kompasowej
oliwa z oliwek z pierwszego tłoczenia
kwiaty i listki macierzanki piaskowej (lub tymianek), sól
pszenne pieczywo
Liście oddzielić od łodyżek – twarde części odrzucić. Zieleninę umyć i osuszyć, a pędy lepiej posiekać, bo bywają włókniste. Smażyć krótko na oliwie nie rozgrzewając zbytnio patelni. Na koniec posypać macierzanką i ewentualnie posolić. Podawać ze świeżym pieczywem.
Macierzankę piaskową (Thymus serpyllum) spotkaliśmy z Potworem brnąc rowerami piaszczystą drogą w sosnowym lesie. Bawiliśmy się w rozpoznawanie roślin z siodła podczas jazdy, ale dla tego maleństwa zrobiliśmy postój, żeby uzbierać trochę z przeznaczeniem do kuchni.
Mlecz warzywny (Sonchus oleraceus) jest dość daleko spokrewniony z mniszkiem lekarskim. Z wyglądu raczej drapaty, ale młode liście wyglądają nawet apetycznie. Tego poniżej postanowiły podgryźć miniarki.
Sałata kompasowa (Lactuca serriola) nadaje się do jedzenia, póki młoda. Starsze liście odstraszają wyschniętymi kolcami, które na tym etapie są już twarde i zniechęcają słusznie, bo stare rośliny mogą być przyczyną zatruć. Na zdjęciu widać je jako jeszcze miękkie nieszkodliwe igiełki.
Jeszcze inną dziką sałatą jest cykoria podróżnik, ale na nią są też inne sposoby.
dzika sałata na oliwie
pęczek dzikiej sałaty: mlecza warzywnego albo sałaty kompasowej
oliwa z oliwek z pierwszego tłoczenia
kwiaty i listki macierzanki piaskowej (lub tymianek), sól
pszenne pieczywo
Liście oddzielić od łodyżek – twarde części odrzucić. Zieleninę umyć i osuszyć, a pędy lepiej posiekać, bo bywają włókniste. Smażyć krótko na oliwie nie rozgrzewając zbytnio patelni. Na koniec posypać macierzanką i ewentualnie posolić. Podawać ze świeżym pieczywem.
Macierzankę piaskową (Thymus serpyllum) spotkaliśmy z Potworem brnąc rowerami piaszczystą drogą w sosnowym lesie. Bawiliśmy się w rozpoznawanie roślin z siodła podczas jazdy, ale dla tego maleństwa zrobiliśmy postój, żeby uzbierać trochę z przeznaczeniem do kuchni.
Mlecz warzywny (Sonchus oleraceus) jest dość daleko spokrewniony z mniszkiem lekarskim. Z wyglądu raczej drapaty, ale młode liście wyglądają nawet apetycznie. Tego poniżej postanowiły podgryźć miniarki.
Sałata kompasowa (Lactuca serriola) nadaje się do jedzenia, póki młoda. Starsze liście odstraszają wyschniętymi kolcami, które na tym etapie są już twarde i zniechęcają słusznie, bo stare rośliny mogą być przyczyną zatruć. Na zdjęciu widać je jako jeszcze miękkie nieszkodliwe igiełki.
Jeszcze inną dziką sałatą jest cykoria podróżnik, ale na nią są też inne sposoby.
piątek, 15 lipca 2016
dwa atlasy
Dopóki nie zobaczyłam dwóch książek na raz, zastanawiałam się, czy są przygotowane jako zestaw. Nie są, co można było przewidzieć: różni autorzy, powtarzające się informacje, zdublowane schematy budowy roślin i słowniczek. Wspólne są aż 42 gatunki, więc siłą rzeczy ich opisy znalazły się w obu książkach, zwykle opatrzone identycznymi zdjęciami. To niemal połowa wszystkich roślin ujętych w „Atlasie dzikich kwiatów” i trzecia część zawartości „Atlasu ziół”. Te książki skompresowane do jednego tomu byłyby świetne, ale i tak są dobre. Oba atlasy zawierają łacińskie nazwy oraz informacje o występowaniu i cechach każdej opisanej rośliny i jej wykorzystaniu. Oba mają równie mylące podtytuły. Ale po kolei.
„Atlas ziół. Kulinarne wykorzystanie roślin dziko rosnących” (AZ) jest tak naprawdę książką o roślinach przyprawowych. Bylinach, jednorocznych, dwu- i wieloletnich, drzewach, krzewach. Dzikich, uprawnych, dziczejących. W sumie obecność około 40 roślin kłóci się z podtytułem, choćby ajowana, alpinii, anyżu gwiazdkowatego, wasabi, cibory, trawy cytrynowej, kapara, kardamonu, kurkumy, lawendy, lukrecji, mirtu, muszkatołowca, sasafrasu czy lauru. Z kolei zaskakuje brak na przykład piołunu i tasznika.
Przepisy potraktowane są hasłowo, jak zwykle bywa z przyprawami. Receptur z podanymi czasami i dokładnymi proporcjami jest tylko kilka. Może to przysporzyć rozterek niedoświadczonym w kuchni, ale więcej szczegółów niż wymienienie zastosowań byłoby zwyczajnie niepotrzebne. (Rozpisywanie dokładnego przepisu np. na pieczeń jagnięcą z majerankiem jako danie z dzikich roślin zawsze wydawało mi się śmieszne.)
Gdzieniegdzie podane są alternatywne nazwy. Bywają wspomniane właściwości lecznicze, ale tylko jako krótka wzmianka. Autorka przedstawiona jest jako pracownik naukowy Katedry Botaniki i Ekologii Roślin wrocławskiego Uniwersytetu Przyrodniczego.
„Atlas dzikich kwiatów. Kulinarne i lecznicze wykorzystanie kwiatów dziko rosnących” (ADK) we wstępie wyjaśnia, że opisuje „rośliny kwiatowe”, co odpowiadałoby wszystkim roślinom nasiennym, ale spis treści pozwala przypuszczać, że chodziło tylko o okrytonasienne. Większości opisanych roślin kwiatów w ogóle się nie używa. Taka zmyła.
Hasła są przygotowane rzetelnie, skupiają się bardziej na leczniczym zastosowaniu niż kulinarnym, a mimochodem podają mnóstwo przydatnych szczegółów dla chwastożercy.
Dużym plusem jest szczegółowe uwzględnienie warunków suszenia surowca zielarskiego. Do zalet zaliczam też podanie bibliografii. Znam kilka z wykorzystanych pozycji, ale nie miałam wrażenia czytania pozszywanej mozaiki wcześniejszych źródeł. Wadą jest brak zwyczajowych nazw roślin.
Trafiają się błędy merytoryczne, ale nie jest ich wiele i są niegroźne. ADK informuje, że korzeń dzikiej marchwi jest niejadalny (!), a morwę białą nazywa morwą czarną sugerując się ciemnym kolorem jej owoców. AZ ilustruje hasło o maku lekarskim zdjęciem maku polnego, a portulakę opisuje jako słodko-kwaśną w smaku, podczas gdy w drugiej książce jest zdecydowanie bliższy prawdzie opis: słono-kwaśna.
Pod względem grafiki jest naprawdę dobrze. Starannie dobrane ilustracje pomagają samodzielnie oznaczyć rośliny, szczególnie te, przy których zostały zamieszczone botaniczne ryciny. Trochę mnie gryzie w oczy brak justowania w dużych blokach tekstu, tym bardziej, że jest zastosowane we wstępnych rozdziałach, ale to raczej szczegół.
Okładki wpisują się w tradycję parcia na fiolet. (Patrzę na półkę i książki o jadalnych chwastach zawierają więcej fioletu niż cała reszta sporego regału.)
To nie są książki w teren, twarda oprawa i mnogość zdjęć szybko wzbudziłaby agresję w kimś, komu by przyszło nosić którąś z nich w plecaku. W swojej biblioteczce zaliczam je do domowych pomocniczych, ale spokojnie mogą służyć do zapoznawania się z roślinami dziko rosnącymi osobom pewnym siebie w kuchni (AZ) i niesytym podstaw zielarstwa (ADK).
Halarewicz Aleksandra (2015). Atlas ziół. Kulinarne wykorzystanie roślin dziko rosnących. Wydawnictwo SBM. Warszawa
Mederska Małgorzata, Mederski Paweł (2015). Atlas dzikich kwiatów. Kulinarne i lecznicze wykorzystanie kwiatów dziko rosnących. Wydawnictwo SBM. Warszawa
„Atlas ziół. Kulinarne wykorzystanie roślin dziko rosnących” (AZ) jest tak naprawdę książką o roślinach przyprawowych. Bylinach, jednorocznych, dwu- i wieloletnich, drzewach, krzewach. Dzikich, uprawnych, dziczejących. W sumie obecność około 40 roślin kłóci się z podtytułem, choćby ajowana, alpinii, anyżu gwiazdkowatego, wasabi, cibory, trawy cytrynowej, kapara, kardamonu, kurkumy, lawendy, lukrecji, mirtu, muszkatołowca, sasafrasu czy lauru. Z kolei zaskakuje brak na przykład piołunu i tasznika.
Przepisy potraktowane są hasłowo, jak zwykle bywa z przyprawami. Receptur z podanymi czasami i dokładnymi proporcjami jest tylko kilka. Może to przysporzyć rozterek niedoświadczonym w kuchni, ale więcej szczegółów niż wymienienie zastosowań byłoby zwyczajnie niepotrzebne. (Rozpisywanie dokładnego przepisu np. na pieczeń jagnięcą z majerankiem jako danie z dzikich roślin zawsze wydawało mi się śmieszne.)
Gdzieniegdzie podane są alternatywne nazwy. Bywają wspomniane właściwości lecznicze, ale tylko jako krótka wzmianka. Autorka przedstawiona jest jako pracownik naukowy Katedry Botaniki i Ekologii Roślin wrocławskiego Uniwersytetu Przyrodniczego.
„Atlas dzikich kwiatów. Kulinarne i lecznicze wykorzystanie kwiatów dziko rosnących” (ADK) we wstępie wyjaśnia, że opisuje „rośliny kwiatowe”, co odpowiadałoby wszystkim roślinom nasiennym, ale spis treści pozwala przypuszczać, że chodziło tylko o okrytonasienne. Większości opisanych roślin kwiatów w ogóle się nie używa. Taka zmyła.
Hasła są przygotowane rzetelnie, skupiają się bardziej na leczniczym zastosowaniu niż kulinarnym, a mimochodem podają mnóstwo przydatnych szczegółów dla chwastożercy.
Dużym plusem jest szczegółowe uwzględnienie warunków suszenia surowca zielarskiego. Do zalet zaliczam też podanie bibliografii. Znam kilka z wykorzystanych pozycji, ale nie miałam wrażenia czytania pozszywanej mozaiki wcześniejszych źródeł. Wadą jest brak zwyczajowych nazw roślin.
Trafiają się błędy merytoryczne, ale nie jest ich wiele i są niegroźne. ADK informuje, że korzeń dzikiej marchwi jest niejadalny (!), a morwę białą nazywa morwą czarną sugerując się ciemnym kolorem jej owoców. AZ ilustruje hasło o maku lekarskim zdjęciem maku polnego, a portulakę opisuje jako słodko-kwaśną w smaku, podczas gdy w drugiej książce jest zdecydowanie bliższy prawdzie opis: słono-kwaśna.
Pod względem grafiki jest naprawdę dobrze. Starannie dobrane ilustracje pomagają samodzielnie oznaczyć rośliny, szczególnie te, przy których zostały zamieszczone botaniczne ryciny. Trochę mnie gryzie w oczy brak justowania w dużych blokach tekstu, tym bardziej, że jest zastosowane we wstępnych rozdziałach, ale to raczej szczegół.
Okładki wpisują się w tradycję parcia na fiolet. (Patrzę na półkę i książki o jadalnych chwastach zawierają więcej fioletu niż cała reszta sporego regału.)
To nie są książki w teren, twarda oprawa i mnogość zdjęć szybko wzbudziłaby agresję w kimś, komu by przyszło nosić którąś z nich w plecaku. W swojej biblioteczce zaliczam je do domowych pomocniczych, ale spokojnie mogą służyć do zapoznawania się z roślinami dziko rosnącymi osobom pewnym siebie w kuchni (AZ) i niesytym podstaw zielarstwa (ADK).
Halarewicz Aleksandra (2015). Atlas ziół. Kulinarne wykorzystanie roślin dziko rosnących. Wydawnictwo SBM. Warszawa
Mederska Małgorzata, Mederski Paweł (2015). Atlas dzikich kwiatów. Kulinarne i lecznicze wykorzystanie kwiatów dziko rosnących. Wydawnictwo SBM. Warszawa
piątek, 1 lipca 2016
piękna katastrofa
Miał to być chyba dżem ze świerka. Ale w miasteczku akurat świerki niezbyt dorodne, za to jodła piękna, ze swoim prostym pniem, szarą korą, pęcherzykami żywicy i zapachem. Nikt nie spróbował pędzelków jasnych młodych igieł przed zdżemowaniem i przy mojej degustacji gotowy przetwór okazał się aromatyczny słodko-gorzki, zbyt wyrazisty do jedzenia. Nic z tonów cytrusowych, raczej rozmarynowe i to właśnie naprowadziło mnie na trop idealnego wykorzystania. Wspaniale komponuje się z pomidorowymi sosami, kiedy dodatek ziół prowansalskich byłby zbyt oczywisty.
Dostałam cały zapas.
jodłowa przyprawa do sosów pomidorowych
1 część najmłodszych igieł jodły
1 część brązowego cukru
odrobina wody
Igły bardzo drobno posiekać, można użyć blendera. Wymieszać z cukrem i niewielką ilością wody, a potem zagotować kilka minut. Przełożyć do wyparzonych słoiczków i dla pewności zapasteryzować.
Przepis na jeden z moich ulubionych sosów do makaronu od teraz wygląda tak: młodą cukinię pokrojoną w cienkie plastry podsmażam na oliwie z cebulą, kiedy zmięknie i trochę się przyrumieni, dodaję przecier pomidorowy, małą szczyptę soli i łyżeczkę jodłowego dżemu. Gdy mam ochotę, doprawiam jeszcze świeżym czosnkiem albo zabielam jogurtem.
Dostałam cały zapas.
jodłowa przyprawa do sosów pomidorowych
1 część najmłodszych igieł jodły
1 część brązowego cukru
odrobina wody
Igły bardzo drobno posiekać, można użyć blendera. Wymieszać z cukrem i niewielką ilością wody, a potem zagotować kilka minut. Przełożyć do wyparzonych słoiczków i dla pewności zapasteryzować.
Przepis na jeden z moich ulubionych sosów do makaronu od teraz wygląda tak: młodą cukinię pokrojoną w cienkie plastry podsmażam na oliwie z cebulą, kiedy zmięknie i trochę się przyrumieni, dodaję przecier pomidorowy, małą szczyptę soli i łyżeczkę jodłowego dżemu. Gdy mam ochotę, doprawiam jeszcze świeżym czosnkiem albo zabielam jogurtem.
sobota, 9 maja 2015
kurdebalans
Jakiś czas temu na stacji PKP spotkałam Jo. Ona też jest z Miasta i miasteczka, ale to nie takie proste wziąć i się spotkać. Wieczór, poczekalnia, gadanie o ostatniej naszej działalności.
– … i trochę zajęłam się permakulturą.
– Stabilizujesz się, ja na razie jem dzikie, nie uprawiam.
– Dzikie? A nie boisz się skażenia?
– Konkretnie skażenia roślin? Raczej nie. Na pewno gorsze jest to, czym oddychamy.
– No, skażenia ołowiem. To koniecznie jedz taką roślinkę, co odtruwa z ołowiu: kurdebanek.
Bluszczyk kurdybanek (Glechoma hederacea) to wielki nieobecny mojego dzieciństwa. Jak to się stało, że nie kojarzę z tamtych czasów jego ostrego, jakby kamforowego zapachu? Nie wiem, czy to możliwe, żeby nie rósł w okolicy, choć mało żyzna gleba i miejskie warunki mogły mu nie służyć. Może też uważałam go za jakąś odmianę jasnoty i w ogóle nic ciekawego.
We wtorek mama i sąsiadka rozmawiały o chwastach. Po tej rozmowie dostałam torbę sąsiedzkiego kurdybanka z przykazaniem, żeby uważać, nie rozsiać u siebie, a jak mi zabraknie, sąsiadów odwiedzić i zebrać sobie więcej, pomagając walczyć z uprzykrzonym zielskiem. Ususzyłam, będzie na zimę.
A dziś mmsowo oznaczałam rośliny dla Ad. Ona wysyła fotki, ja odsyłam nazwy i określam jadalność, potem Ad sprawdza, czy wolno jeść królom. Kurdybanka nie wolno, ale w sumie nie wiadomo czy na pewno i dlaczego (analogia do koni mnie nie przekonuje). Kurdebalans.
– … i trochę zajęłam się permakulturą.
– Stabilizujesz się, ja na razie jem dzikie, nie uprawiam.
– Dzikie? A nie boisz się skażenia?
– Konkretnie skażenia roślin? Raczej nie. Na pewno gorsze jest to, czym oddychamy.
– No, skażenia ołowiem. To koniecznie jedz taką roślinkę, co odtruwa z ołowiu: kurdebanek.
Bluszczyk kurdybanek (Glechoma hederacea) to wielki nieobecny mojego dzieciństwa. Jak to się stało, że nie kojarzę z tamtych czasów jego ostrego, jakby kamforowego zapachu? Nie wiem, czy to możliwe, żeby nie rósł w okolicy, choć mało żyzna gleba i miejskie warunki mogły mu nie służyć. Może też uważałam go za jakąś odmianę jasnoty i w ogóle nic ciekawego.
We wtorek mama i sąsiadka rozmawiały o chwastach. Po tej rozmowie dostałam torbę sąsiedzkiego kurdybanka z przykazaniem, żeby uważać, nie rozsiać u siebie, a jak mi zabraknie, sąsiadów odwiedzić i zebrać sobie więcej, pomagając walczyć z uprzykrzonym zielskiem. Ususzyłam, będzie na zimę.
A dziś mmsowo oznaczałam rośliny dla Ad. Ona wysyła fotki, ja odsyłam nazwy i określam jadalność, potem Ad sprawdza, czy wolno jeść królom. Kurdybanka nie wolno, ale w sumie nie wiadomo czy na pewno i dlaczego (analogia do koni mnie nie przekonuje). Kurdebalans.
niedziela, 18 stycznia 2015
do roboty
To tajemnica. Jadłam dziś grzyby w cieście.
Naleśnikowe podgrzybki je się w Wigilię i możliwość zrobienia ich w dowolny dzień roku jest czysto hipotetyczna. Bo kto chciałby taką potrawę zbrukać codziennością? Licho mnie podkusiło. Ale post nie o tym.
Grzyby moczyły się kilka godzin, potem gotowały około 40 minut, zostały zjedzone, a grzybowa woda – cenny surowiec – przyda się do roboty.
Ponieważ grzyby są ciężkostrawne i z tego względu nie jest polecane ich odgrzewanie itp. powtórne przetwarzanie, kostki powinny służyć wyłącznie do przyprawiania, czyli w małych stężeniach. Jedna czy dwie na garnek sosu są raczej bezpieczne.
Naleśnikowe podgrzybki je się w Wigilię i możliwość zrobienia ich w dowolny dzień roku jest czysto hipotetyczna. Bo kto chciałby taką potrawę zbrukać codziennością? Licho mnie podkusiło. Ale post nie o tym.
Grzyby moczyły się kilka godzin, potem gotowały około 40 minut, zostały zjedzone, a grzybowa woda – cenny surowiec – przyda się do roboty.
Ponieważ grzyby są ciężkostrawne i z tego względu nie jest polecane ich odgrzewanie itp. powtórne przetwarzanie, kostki powinny służyć wyłącznie do przyprawiania, czyli w małych stężeniach. Jedna czy dwie na garnek sosu są raczej bezpieczne.
czwartek, 10 lipca 2014
trafiła kosa na fiolet
Odbyły się lawendowe żniwa.
A potem pęczki zbożopodobnych gałązek zostały przerobione na fioletowy susz. Dom cały pachniał po ciemku, spokojne sny się lęgły w jej ręku.
Kaś wydłubała wianek i pałę, które wybyły kilka ulic dalej. Czyli wszystko zostało w Miasteczku.
A potem pęczki zbożopodobnych gałązek zostały przerobione na fioletowy susz. Dom cały pachniał po ciemku, spokojne sny się lęgły w jej ręku.
Kaś wydłubała wianek i pałę, które wybyły kilka ulic dalej. Czyli wszystko zostało w Miasteczku.
Subskrybuj:
Posty (Atom)