Czasem bywa tak, że człowiek ma powyżej uszu trudnych walk z bossami, dziesiątek godzin eksploracji albo strzelania do kolejnych fal przeciwników. Chce wtedy usiąść i odprężyć się, grając w coś niezbyt skomplikowanego. Odkryłem u siebie ten stan, gdy zwabiony wizją łatwej platyny oraz pozytywnymi wspomnieniami z poprzednich części odpaliłem „Sly Cooper: Złodzieje w czasie”. Do tytułu podchodziłem sceptycznie, głównie ze względu na zmianę studia odpowiedzialnego za stworzenie czwartej części przygód szopa-złodzieja. Pierwsze trzy tytuły wyszły spod ręki Sucker Punch Productions (znanego ze świetnej serii InFamous) i przesiadka na kompletnie mi nieznanych Sanzaru Games wywołała wątpliwości, które ostatecznie okazały się nieuzasadnione. Ale zacznijmy tradycyjnie, od wprowadzenia. Rodzina Cooperów z pokolenia na pokolenie przekazywała sobie księgę „Thievius Raccoonus”, która jak można wnioskować z tytułu, zawiera wszelkie wypracowane na przestrzeni wieków sztuczki pozwalając...
Pomiędzy hejtem a fanbojstwem!