Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Murakami Haruki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Murakami Haruki. Pokaż wszystkie posty

Japońska podróż nocą.

Zaskakujący ten Murakami. Mieni się wszelkimi kolorami, czasem wpadając w wytarte tematy, czasem delikatnie sięgając tam, gdzie nikt już nic widzieć nie chce. Jednak mimo wszystko, schematycznie i często monotonnie pisze kolejne powieści, wprowadzając mnie w świat ciszy, spokoju i pewności. Nie szukam tam nic nowego, Murakami lubi przechadzać się po zagadnieniach metafizycznych, czasem wtrącić coś banalnego, by w niektórych momentach autentycznie zachwycić. Jednak tym razem zaskoczył całościowo, w którą stronę postarał się iść, nie wiem...

Zaczęło się, tak jak u Murakamiego się zaczyna, introwertykiem, muzyką, dziwną akcją, która praktycznie nie ma znaczenia. Zaczęło się spokojem, który mnie całkowicie satysfakcjonuje. Potem były opisy śpiącej dziewczyny (jeden z pobocznych wątków) z których uciechę miał by każdy porządny bloger - cudownie nadają się do krytykowania, wyciągania złośliwości. Pomysł dobry, wykonanie nieudane. Murakami postawił na jeszcze większe oszczędności stylistyczne niż zwykle, jeszcze większe cięcia, praktycznie brak jakichkolwiek epitetów. I sprawdzało się to w pozostałej części książki, jednak biednej śpiącej dziewczynie na dobre to nie wyszło, bo z poetyckiej tajemniczości został nieudany opis rodem z dobrych wypracowań podstawówkowych (jakim cudem taka dysproporcja?). Tylko chyba nie mam serca, by to wytykać. Szczególnie, że jak twierdzą niektórzy, autor wprowadził tym zabiegiem (?) cudowny nastrój (?).

Ale to było tylko nieszczęsne kilkanaście stron, które znaczenia większego nie miały, trzeba było zamknąć oczy, przekręcić kilka kartek i po sprawie. Murakami jak się patrzy. Jednak nie dlatego słowa nie chcą się układać u mnie ładnie, nie dlatego z tego robi się coraz dłuższy tekst nieadekwatny do tej książeczki - Murakami po raz pierwszy zakończył swoją książkę rażącą puentą, pozwolił ją wpakować idealnie w ramy i przykleić naklejkę "O odnajdywaniu samego siebie". W dodatku postanowił nie wychodzić poza ramy schematu - odcinamy się od problemów, ruszamy w drogę, spotykamy tysiące ludzi i hop! wracamy do rzeczywistości, cudownie dorośli, problemów nie ma.

Oczywiście, jak na przyszłego-niedoszłego noblistę przystało, to wszystko ładnie jest zapakowane (poza śpiącą dziewczyną i jej super telewizorem), sprowadzone wręcz do formy greckiej tragedii, opisy nie dłuższe niż przyzwoite didaskalia, dialogi, dialogi, dialogi, przepisowy jeden dzień, a raczej jedna noc... Ładnie, lecz nic nowego. Był nastrój, było kilka zaskoczeń, było dużo muzyki, były filmy, które chce się później obejrzeć, jednak w nawale książek tego typu, gdzie ma się już wręcz dość bohatera, który poszukuje siebie poprzez wyjście z domu, udanie się do Ameryki Południowej i z powrotem, taka książka...

...może nie rozczarowywuje, bo cały czas ma w sobie jakiś pierwiastek charakterystyczny dla Murakamiego, ma kilka zdań, kilka kotów i brak słońca, co może nas przekonać i wywołać uczucie zadowolenia.

...taka książka po prostu dziwi. Co to jest? W jakim celu?
Stopniowo zaczynam się zaliczać do ludzi, którzy Murakamiego bardzo lubią. Trafiały się książki świetne, trafiały się książki gorsze, trafiały się książki idealnie wpasowane w dany moment życia, jednak wracam cały czas, odkrywam kolejne i sprawia mi to wiele radości. Pamiętam jednak głosy, jakoby Murakami miał pisać pod publikę, szczególnie chcąc się wpasować w gusta czytelników amerykańskich. Może nawet cały czas to robi, a ja nieświadoma zachwycam się, czasem całością, czasem pojedynczymi wątkami. Jednak jeśli to robił, robił to na tyle subtelnie, że nie zauważałam tego. A aktualna lawina poradników "jak być szczęśliwym" i książek opisujących tak cudowne nawrócenia życiowe wyostrza nasz wzrok, organizm podświadomie broni się przed taką literaturą, nie spodziewając się niczego poza wytartym schematem. I szokiem jest aż tak straszne uciekanie się do tego typu rozwiązań u jednego z ulubionych pisarzy.

Cały czas nie mogę uwierzyć, że to się dzieje że o to chodziło. Nie, że Murakami napisał coś złego, to zdarza się czasem. Tylko, że napisał to, zdecydował się na taką formułę, że wbił się w ten schemat, że tak zakończył książkę, że wszystko sprowadził do biednej Mari, która, gdy zrozumieliśmy o co chodzi, straciła cały swój urok.

Czar Murakamiego polega na tym, że nie rozumiemy, a czujemy. Tutaj to wszystko znika... Chyba, bo z drugiej strony jestem po prostu zdziwiona i pozbawiona w miarę obiektywnego spojrzenia i jakiegokolwiek czucia. Dobrze się czyta, chce się wrócić, nawet można zaliczyć do ulubionych, ale...

Źródło pierwszej i drugiej grafiki
"Po zmierzchu"H.Murakami, Muza, 2007

Czarodziej, który stał się magikiem ("Tańcz, tańcz, tańcz" H.Murakami)

Był sobie autor, którego powieści czarowały. Oczywiście, nie zawsze, nie wszystkich, jednak jaka przyjemność była w czytaniu, wpasowywaniu słów we własne przeżycia i odczucia. Autor nie czarował małej grupki osób, a miliony. Dużo mówiono o jego nagrodach i nominacjach, lecz zwykłego czytelnika nie obchodziły one za nic. Po prostu, wyciągał kolorową książkę, siadał w fotelu i wchodził do krain odległych, magicznych, wyczekiwanych z utęsknieniem. W tle grała muzyka, jazz, klasyka, popularna. Zespoły znane z przeszłości, artyści przyszłości.

Jednak książek nie można było brać za dużo. Jedna na kilka miesięcy wystarczała, żeby w niej się zatopić. Wiadomo jednak, niektórzy wytrzymać nie umieją, czytają książki jedna po drugiej i magia powoli znika...

W tej historii zniknęła pod koniec. Pękła jak bańka mydlana, rozpłynęła się i ślad po niej nie został. Jednak na początku, w starym hotelu, gdzie istnieje przejście do innego świata, była. Była też we wszystkich opowieściach, w przemyśleniach bohatera, opuszczonej nastolatce, genialnej artystce, nieciekawym poecie, morderstwach, na komisariacie. I czytelnik płynął przez opowieść, czasami odnajdując siebie, czasami swoje myśli, czasami szczegóły, które nie pasowały do realnej układanki.

W gąszczu słów natykał się przede wszystkim na bohaterów. To ich myśli i ich samotności szukał, by znaleźć namiastkę własnej. Oni byli, czekali jak zawsze, swoim postępowaniem wywoływali przemyślenia. Pokazywali drogę życia, poruszali tematy zapomniane. Nie byli szarymi, chociaż tak trzeba by ich nazwać. Z powodu niedoboru przedziałek.

Takich bohaterów za każdym razem i ja szukałam w tych książkach. I znajdowałam, i było nam dobrze razem w ciszy, z muzyką w tle. Tego potrzebowałam, nie było więc mowy o zdziwieniu, złoszczeniu się i okazywaniu niechęci. Lubiłam te powtórzenia, praktycznie jeden szablon głównych bohaterów. Takich brakowało mi w literaturze przeze mnie czytanej, tacy mogli słuchać mnie godzinami.

Nie mówiąc już o muzyce, która jak zawsze przenikała, towarzyszyła, współtworzyła, przygrywała.

Nawet akcja, ciekawa, tutaj choć powinna być zadziorna (morderstwo, artyści), blaknie. Zawsze coś osiąga się kosztem czegoś, a tutaj, choć śniegu nie ma, zimowa wydaje się być ta opowieść, wyniesiona ponad oklepane reguły i zasady. I przez to chyba tak cieszy.

Bo podsumowując, to jest książka bardzo dobra. Wręcz świetna! I zapewne kiedyś, gdy zmęczy mnie wszystko, gdy zapomnę, czy może gdy po prostu nie będzie mnie, wrócę do tej książki.

Więc dlaczego z czarodzieja stał się Murakami magikiem? Bo gdy przeczytałam trzy książki tego autora, jedna po drugiej, wyłonił się cały, niebanalny, choć troszkę już przetarty temat i szablon. I podobnie jak autorka krótkiego tekstu, zobaczyłam, że to nie Literatura, tylko produkt. Dobry, ale. Produkt.

A takie odkrycia zawsze bolą.

"Tańcz, tańcz, tańcz" H.Murakami, wyd.Muza, 2006, tł.A.Zielińska-Elliot

Świetna proza, czyli znowu o bardzo dobrej książce... ("Wszystkie boże dzieci tańczą" H.Murakami)

Nie żebym wyprzedzała fakty, czekając na rozdanie nagród Nobla, jednak po pani Oates przyszedł  czas na Murakamiego*.  Długą miałam przerwę, choć jego dwie powieści były jednymi z tych, które włączyłam w zaszczytny poczet ulubionych.

Trudno było mi ocenić, czy mają wielką wartość literacką, czy to może jedynie emocje, jakich gamę wywołały we mnie. Tym razem trafiłam na krótką formę, zbiór kilku opowiadań japońskiego mistrza słowa, które jak się okazało, ukazują jeszcze inny aspekt twórczości Murakamiego.

Tom "Wszystkie boże dzieci tańczą" zawiera sześć różnych opowieści, które łączy w pokręcony sposób wspólny mianownik - trzęsienie ziemi. Nigdy nie wymieniane w czołówce, nigdy nie będące osobistym przeżyciem głównego bohatera. A jednocześnie gdzieś wewnątrz żyjące, pchające, łamiące. Same opowiadania - niby każde inne, każde w innym stylu i stylizacji, a za każdym razem przebija się w nim wrażliwość i nigdy nie stracona nadzieja autora.
Co więcej, wszystkie razem łączą się w jakby mini-powieść, ich układ nie wydaje się być przypadkowy.

Rozpoczyna się ufem (czy może nie odmieniać?), a raczej, rozpoczyna się drogą, która mimo, że jesteśmy w połowie, wciąż zaczyna się na nowo. Typowy schemat Murakamiego w nowej wersji i nowej opowieści, cały czas z tą samą wrażliwością. Dalej, biegnie przez zmieniające się jak w kalejdoskopie obrazy, aż do zakończenia. Szczęśliwego z nutką melancholii. Widzimy dziwny progres w tych opowiadaniach, tak różnych i tak podobnych jednocześnie.

Autor bawi się stylami, snami, muzyką, surrealistycznymi wizjami, dodając do tego tak wiele człowieczeństwa, że wydaje się to wręcz nieprawdopodobne. Jego postacie to ludzie różni - przeciętni i nudni, wrażliwi i zagubieni, z wspomnieniami i bez. Jednak czy tego już wcześniej nie znaliśmy? Szczególnie tych zagubionych, wrażliwych, którzy zaludniają jego powieści? Tym razem, po raz pierwszy zobaczyłam u niego również wątki nierealne. Panie Żabo, dzień dobry! Czy Murakamiemu do twarzy z Panem? Przyznam, ciekawiej.  Nie powiem, że lepiej. Jednak ciekawie zdecydowaniej.

Trudno też nie zauważyć, jak wszystko jest wyważone i dobrane, mimo jednoczesnego szaleństwa i wręcz wybuchu wyobraźni. Murakami ma bardzo specyficzny, jakby ociosany styl pisania. Jednocześnie jest on bardzo poetycki. Dziwny, a mimo to zapadający w pamięci. Prosty i kunsztowny za razem. Z pojedynczymi zdaniami, których potem trudno pozbyć się z własnej świadomości.
Krótka forma ogranicza pisarza, a jednocześnie może ukazać jego zalety, niezauważone w przypadku powieści. U Murakamiego tak jest. Widać, że wszystko tam jest przemyślane, poukładane, na swoim miejscu, z puentą cichą i przemijającą, zabierają jakąś cząstkę nas. Malutkie, dzieła sztuki. Szczególnie dwa pierwsze, od których nie mogłam się oderwać i do których jakaś cząstka cały czas wędruje. W "Krajobrazie z żelazkiem" możemy zaobserwować pewne nici łączące również autora z Tove**.

Sztandarowe pytanie na koniec: Co z erotyzmem? Jakby potwierdzając niepisaną zasadę "Książka nie sprzeda się bez krwawych scen bądź seksu" nie zabrakło go tu. Jednak, o ile w "Norwegian wood" mieliśmy zdecydowany przesyt, tutaj jest powiedziałabym nawet, że wyważony i wreszcie współgrający z treścią. Po raz pierwszy, Murakamiemu udało się wszystko świetnie zgrać.

Słowem, takich przerw nie mogę sobie robić. Murakami to emocjonalna, a jednocześnie wyważona proza o ludziach szukających, nieszczęśliwych, czasem niespełnionych. Po prostu takich, jakimi każdy ktoś kiedy się czuł. Proza świetna.

"Wszystkie boże dzieci tańczą" H.Murakami, 2006, tł.A.Zielińska-Elliot 


                                                                                                                      

*O nagrodzie Nobla miałam pisać, bo już niedługo poznamy po raz kolejny laureata, jednak ubiegła mnie Blannche [tutaj], więc ja pokuszę się dopiero o jakąś notkę na podsumowanie, kiedy to (jak zwykle) nie zdobędzie nobla nikt znany szerszej publiczności, a wszyscy będą zaszokowani dziwnie brzmiącym, nieznanym nazwiskiem.(W tym roku to nazwisko ma być podobnież afrykańskie)
**Tove Jansson, która, jeśli ktoś jeszcze jest uprzedzony, pisała cudowne książki, czytane przeze mnie w kółko.

Przy tej książce słowa wirują...


...układają się w dziwne konstelacje, łączą i oddziałują na siebie. A potem przewracamy ostatnią stronę, słowa uciekają, nie chcą w myślach tworzyć spójnej całości, więc zostają tylko kolory i nic nie znaczące zdania.

Niebieski.

Zielony.

Pomarańczowy.

Niewielki związek ma to z samą powieścią, w której kolory nie grają znaczącej roli. Murakami ma słowa, myśli. Przewaga czy może jedynie niewidoczne połączenie z naszymi kolorami?
"Kafka nad morzem" to opowieść w której po raz kolejny wszelkie możliwe światy łączą się w całość, 
oddzielając się od siebie cienkimi liniami. Zaczyna się zwyczajnie. Jest chłopiec. Introwertyk, dojrzały jak na swój wiek - pierwiastek łączący z innymi powieściami autora. Jest klątwa, zabójstwo, jest analfabeta. Dwie historie toczą się niezależnie od siebie, jednocześnie praktycznie się ze sobą łącząc. Przed oczami pojawiają się ludzie. Różni, samotni, zagubieni, zadowoleni. Są retrospekcje, dziwna opowieść wojenna...

Albo inaczej - czego tam nie ma. Gdy teraz chce się o tym wspomnieć, zalewa nas fala stylów, figur, postaci, nawiązań. Przedziwny chaos, który zapewne znajdzie się w analizie tej książki, chociaż w samej książce go nie ma. Murakami posiada ten dziwny dar sterylnego i osobliwego pisania, który pozwala mu otwierać przed nami światy, czas i myśli bez uczucia zagubienia, oszołomienia czy przesytu.

Oczywiście jest jednocześnie to po części filozoficzne spojrzenie z różnych stron na nasze życie. Czasem zadziwiające, czasem jedynie upewniające, zawsze żyjące. Przede wszystkim - uspokajające. Są też nieodłączne nawiązania muzyczne, postacie z którymi po części utożsamiamy się. Są myśli, nuty, wspomnienia.

Murakami umie prowadzić czytelnika, umie prowadzić akcję. Jeśli gdzieś są niedociągnięcia, zostają one zatuszowane przez emocje czytelnika.
Oczywiście, nie każdego. Jak to z książkami bywa.
Jednak jeśli emocje już są, ostatnią rzeczą jest spojrzenie na tę książkę w miarę obiektywnie.

Zostaje więc odłożenie jej na półkę, schowanie wszelkich notatek czynionych na skrawkach papieru, paragonach, marginesach książki i zamknięcie oczu.

Zielony.

Żółty.

Lazurowy.


"Kafka nad morzem" H.Murakami, Muza, 2010, tł.A.Zielińska-Elliot

Na południe od granicy, na zachód od słońca.


Nie wiem, jakie miałam wymagania wobec tej książki. Zresztą, czy w ogóle jakieś istniały? Chyba nie… Ta opowieść po prostu czekała na mnie. Czekała, bym poznała nie tylko techniczną stronę, bym otworzyła się na wszystko, co mogę w niej znaleźć i co ona może znaleźć we mnie.

Gdy zaczyna się przygodę z nią, nie patrzy się na nic. Pierwszy raz, to poznanie  historii. Ot, techniczna strona, zapoznanie z bohaterami, spojrzenie i szacunek, który już wtedy jawi się w maleńkich zdaniach. Ja za pierwszym razem nie wiedziałam, co o niej powiedzieć.  Nie napisałam nic. I po roku wróciła ona do mnie. To już jest dobry znak. Jak wraca, chociaż fragmentami, to znaczy, że ważna, że trzeba dać jej drugą szansę.

Dałam więc drugą szansę. Szansę wielu szans. Historia jest krótka, ja cierpliwa i spragniona takiej literatury. O dorastaniu, dojrzewaniu, drogach, które się przecinają, ale nie łączą. Wyrzuciłam więc wszystko, co psuło ten obraz, wszelakie wkładki erotyczne (panie Murakami, nie przesadzajmy!), niektóre wydarzenia , historię znaną wszystkim (on-żona-ktoś z przeszłości), zatrzymując to, co najlepsze: język, ukochane fragmenty, muzykę, sposób przedstawienia opowieści i migawki z życia Hajime. Powstało coś bliskiego temu, czego szukałam. Powstało coś bliskiego ideałowi. Coś, dzięki czemu, nie powstrzymałam się, zakreślałam  wszystko na kartach powieści, dopisywałam komentarze. Coś, co sprawiło już rok temu, że ostatnio sięgnęłam po tę książkę i co sprawia, że sięgnę po nią po raz kolejny.

Jednak nie zaryzykuję, nie powiem: idźcie, przeczytajcie tę książkę. Jeszcze nie jestem jej pewna. Jeszcze do tego nie dojrzałam. A wy? Jeśli złapiecie ją w tak odpowiednim okresie, jak ja złapałam, większość może wam zazdrościć. Znajdziecie się na południe od granicy. Jeśli nie wyjdzie, będzie za wcześnie, będzie za późno, będzie za wiele oczekiwań – pożegnajcie się z tą historią… Patrząc na nią obiektywnie (tak w ogóle można?) trochę jej brakuje. Nie zmienia to faktu, że Murakami jest świetnym pisarzem i jemu szansę dać trzeba.

Wybaczając wszelkie potknięcia, trzeba docenić muzykę, w jakiej takt grają jego powieści, pióro, którym operuje mistrzowsko, prostotę i przepych. Wszystko, co sprawia, że jego książek się nie zapomina.

"Na południe od granicy, na zachód od słońca" H.Murakami, wyd.Muza, 2010, z angielskiego przełożyła Aldona Możdżyńska.