Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Przyjęcie w pałacu. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Przyjęcie w pałacu. Pokaż wszystkie posty

Bieganie, jedzenie i książki

21.05.2014
Moja pierwsza biegowa książka.

Na początku było mi po prostu głupio.
Po trzech latach gorzko-słodkich, gdy moja kondycja resztką sił jechała na wytrenowaniu lat wcześniejszych, nie dając mi spaść na sam dół złośliwej drabinki w-fowej, postanowiłam wrócić do ćwiczeń. Fitnessy przede wszystkim. Codziennie, choć nie zawsze się udawało, ta godzina, dwie, lub chociaż pół, by poczuć się lepiej i móc w wakacje bez zadyszki zdobywać kolejne szczyty.
Potem doszło bieganie. Na dworze było pięknie, ja chociaż wypluwałam płuca, truchtałam dzielnie. Zaczęło się dwa miesiące temu. A teraz postanowiłam kupić książkę o bieganiu.

I było mi głupio.

Dwa miesiące, ja cały czas męczę się straszliwie, i choć widać progres w stosunku do poprzednich dni, to cały czas daleko mi do tych uśmiechniętych biegaczy, którzy na pierwszych kilometrach wręcz płynął. A kupuję książkę o bieganiu?

Poza tym, do książek o bieganiu mam stosunek podobny jak do biografii wielkich gwiazd czy wspomnień z okresu II wojny światowej. Owszem, trafiają się genialne, chwytające za serce, wspaniale napisane, przekonywujące, jednak większość powstaje albo dla pieniędzy (gwiazdy muzyki, sportu) albo dla samego autora (II wojna światowa). Napisane prosto, bez drugiego dna, czarno na białym, wymieniają kolejne fakty, uderzają w tony sentymentalne. Potrafią wzruszać, otwierać oczy, czasem bawić, jednak na dłuższą metę potrzebuję czegoś dobrze napisanego, co miało płynąć ze środka, gdzie pod pierwszą warstwą kryje się druga, gdy autor bawi się słowem. A książki o bieganiu takie nie są. Z wyjątkiem Murakamiego. Ale dziś nie o Murakamim.

Dziś o "Jedz i biegaj" które kupiłam, wrzucając do kosza wszelkie wyrzuty, że trochę za wcześnie, by czytać o bieganiu, gdy sama po kilku kilometrach umieram. I nie żałuję, że przeczytałam, wręcz się cieszę, choć czasem jeszcze pojawiają się wątpliwości.

Bo to nie jest genialna książka. Znowu te cholerne czarne literki na białym tle, znowu te urodziłem się wtedy, ale dość, nie będę was nudził, tylko opowiem wam swoje życie... szkoda, że nie umiem pisać dobrze, jednak napiszę...
A ja tylko czytam, patrzę, i żałuję. Bo tę książkę można było napisać tak, że byłaby bestsellerem, że ludzie pamiętali by o niej za kilkadziesiąt lat, że kiedyś w liceum omawiali by ją szczegółowo.

A tak to mam przed sobą jedynie dobrą książkę.

Więc nie zachwycam się, lecz lubię tę książkę.
Lubię, jak autor wspomina pierwsze biegi, pierwsze treningi.
Lubię, jak opowiada o pokonywaniu siebie. Już nie tylko endorfiny, lecz również wielka duma, daleka od trosk.
Lubię, jak opowiada, o bieganiu, które pomaga.
Lubię, jak opisuje wszelkie uczucia i przemyślenia podczas biegów.
Lubię, jak na przestrzeni widać zmiany. Nie te biegowe, ale życiowe. Jak niekiedy wszystko się rozsypuje, by znowu zostać złożone.
Ale przede wszystkim lubię to uczucie, gdy zamykam książkę i z jeszcze większą radością niż zwykle zakładam buty i chcę biec jak najdalej.

W dodatku było o jedzeniu.
Weganką nie jestem, raczej wegetarianką bez ideologi. Mam to szczęście, że cały czas żyję w świecie, gdzie połowa mięsa pochodzi z gospodarstwa mojej babci. A ja po prostu nie jem, bo nie mam ochoty. I tak sobie balansuję na krawędzi - nie jem kilka miesięcy mięsa, kilka dni jestem weganką, by wreszcie jednego dnia zjeść zupę z mięsem.
Tylko cały czas brakowało mi jednego - wegańskiej książki kucharskiej. Bazuję na internetowych przepisach, czego nie cierpię (książka powinna leżeć, a ja cała w mące powinnam delikatnie przewracać kartki, patrząc, co jeszcze dodać). Cały czas nie mam wegańskiej książki. Cały czas sama wrzucam warzywa jak popadnie, czytam o tworzeniu jadłospisów i cały czas próbuję. A ta książka po prostu się przydaje. Nic nadzwyczajnego. Po prostu, kilka przepisów wpada w oko.

I chyba przede wszystkim dzięki temu weganizmowi, nie jest mi tak głupio. Bo do ultramaratonów i przełamywania samego siebie jest mi daleko. Na razie jedynie uwierzyłam, że biegania można się nauczyć, nawet gdy całe życie myślało się, że my do tego nie jesteśmy stworzeni.

* * *



03.02.2015
Biegam sporadycznie.
Ćwiczę sporadycznie
Moje wegetariańskie jedzenie skończyło się u lekarza.
Ale książkę z przepisami wegetariańskimi mam.

I dziś znalazłam ten tekst. Wiecie, dziś moje pewne marzenia, które myślałam, że będę realizować kiedyś, za jakiś czas, gdy dorosnę... One dziś zaczynają przybierać realne kształty i daty, których bym się nie spodziewała. I tak też sobie myślę, że chociaż może nie miałam jakiegoś wielkiego marzenia, by przebiec maraton, to marzenie, by wstawać rano i biegając poranki spędzać, było zawsze.
Wiem też, że ogólnie powinno być tak, że zaczynacie biegać i potem do końca życia już biegacie. Ale mi to nie wyszło, więc dziś zaczynam biegać po raz kolejny.
I daleka jestem też myślenia, że gdy jesteś początkujący, albo w ogóle niebiegający, to takie książki są nie dla ciebie. Lubię książki o biegaczach. Bez względu czy biegam czy nie. Bo jakoś tak zawsze się okazuje, że stosować to można nie tylko przy bieganiu. I czerpać z tych tekstów, nie tylko przemierzając kolejne kilometry.
A do tej "tylko dobrej" książki o bieganiu wracałam zaskakująco często podczas ostatniego roku. I z tej "tylko dobrej" książki awansowała na "książkę bardzo dobrą".


"Jedz i biegaj" Scott Jurek, Steve Friedman, wyd. Galaktyka, 2012

Opowieść o Jane Eyre

Wiecie co? Troszkę wam pozazdrościłam, bo gdy MG wydało wreszcie Jane Eyre wszyscy nagle zaczęli się nią zachwycać, jakby odkryli ją na nowo, jakby wcześniej o niej nie słyszeli. I wiecie co jeszcze? Za dużo naczytałam się motywujących poradników i innych obrazków z wirtualnej przestrzeni, by wam dalej zazdrościć. Po prostu ja też, jak jedna z wielu, o tej Jane napiszę.

Moja ukochana Ruth Wilson jako Jane Eyre z serialu BBC z 2006r.

Chyba połowa nastolatek dowiedziała się o tej książce w sposób wielce kulturalny i przekonywujący - od pani Musierowicz. To właśnie "Dziwne losy Jane Eyre" czytała biedna, chuda, głodna, niekochana Idusia  pewnego letniego wieczoru i to dla niej zapomniała o wszystkim, w niej znalazła ukojenie, to ona obudziła w niej jakieś marzenia. Również to ją miała na myśli konwersując sobie w najlepsze z panem Karolkiem, kiedy to pani Musierowicz pięknie wymalowała egzaltowaną nastolatkę, która czyta przeważnie literaturę kobiecą. Wiktoriańską, najczęściej. Starszy pan polecał wtedy ze spokojem Senekę.

I tak oto miałam również nieodparte wrażenie jednej myśli, którą autorka chce mi przekazać:  Tak, kochanie, tak właśnie jest. Jane jest piękna, lecz do pewnego wieku. Potem po prostu się dorasta i czyta Senekę. 
Oczywiście, w trakcie czytania Seneki można wspominać wspaniałą Jane jako kawałeczek swojej młodości, lecz nie zachwyci ona już nigdy potem jak za pierwszym razem. Jak w tym wieku. Podobnież nastolatki w pewnym wieku przechodzą okres zafascynowania siostrami Bronte i Jane Austen. Więc dlaczego nie ja? Kupiłam tę książkę i postanowiłam się zachwycić.

Mia Wasikowska jako Jane Eyre (2011)
Większego czytelniczego głupstwa nie popełniłam nigdy. Wyobrażacie sobie, jak próbujecie wcisnąć czyjeś uczucia w swoją duszę? Nie da się. A dodatkowo Jane ma strasznie niefortunny początek i choć zaczynałam go dwa razy próbując jej współczuć, zawsze to zarzucałam.

Aż kiedyś, gdy padał deszcz (w czasie deszczu dzieci się nudzą...), a ja nie miałam nic innego do czytania, wyciągnęłam Jane Eyre. Zapomniałam o jej historii, zapomniałam o głupiej rudej, zapomniałam o tym, że mam się zachwycić, po prostu zaczęłam czytać i następnego dnia przekręciłam ostatnią stronę, całkowicie oczarowana.

Dlaczego? Wiecie o czym ogólnie jest Jane, prawda? Sierota gnębiona w dzieciństwie, która przeszła piekło szkoły, zostaje guwernantką i przeprowadza się do Thornfield Hall, gdzie uczy pewną Francuzeczkę, spotyka pewnego przystojnego dziedzica i odkrywa tajemnicę. Tak w skrócie i minimalnie skrzywionym zwierciadle.

Jednak przede wszystkim to jest książka napisana z rozmachem, przepychem i wielkimi postaciami ustawionymi w samym środku. Co prawda, teraz troszkę was śmieszy (zresztą mnie czasem też) ten infantylny ton w jaki wpada miejscami Charlotte, lecz w tamtym okresie to była dla mnie książka przeogromna, świetnie napisana i co najważniejsze, ukochana.

Miała przecież wielką tajemnicę, która czaiła się po kątach, miała wielką miłość, tak jak wyobraża ją sobie każda dziewczyna w tamtym wieku, przepełniona była wielkimi uczuciami, wichrami huczącymi po zakurzonych kątach, była przepełniona nią.

Jane Eyre. Co to za postać! Nie wiem, czy bardziej ją uwielbiam, czy nie cierpię. Uwielbiam jak ona niosła nadzieję. Jak na jej przykładzie widziałam, że nawet po najgorszych zdarzeniach wszystko może obrócić się i życie może stać się najpiękniejsze. Przez lata wykształciłam w sobie jedno przekonanie, zbudowane właśnie na postaci Jane - jeśli będziesz coś robić z uporem, pasją i całym sobą, osiągnąć możesz wszystko. I chociaż oczywiście, nasze czasy dzieliła przepaść, a co za tym idzie warunki, cele jakie mogła sobie postawić kobieta, to wszystko było inne. W moim ówczesnym wyobrażeniu wręcz diametralnie inne. Lecz najważniejsze zostało. Poza tym, lubiłam jej siłę, z jaką broniła własnych wartości i wiarę, że sama jest wiele warta.

Tylko dlaczego ona musiała być tak cholernie idealna! Inspirując umiała wpędzić w kompleksy już zakompleksione dziewczę, a wszystkie przeciwności wypływały z zewnątrz, nie z jej wnętrza. Żadnego potknięcia, żadnego głupiego słowa, żadnego nieprzemyślanego zachowania. Inni byli niesprawiedliwi i źli. Ona się nigdy nie uginała, ona zawsze umiała sobie radzić, ona mogła być wzorem, ona walczyła z całym światem.
I chociaż dzięki rozterkom przemykał często przez nią cień ludzkiej cudownej nie idealności, to zazwyczaj umiałam spoglądać na nią jedynie z wrogością i podziwem zarazem. Ale kochałam ją jednocześnie. Całym swoim serduszkiem, za wszystko co przeszła.

Charlotte Gainsbourg jako Jane Eyre w filmie z 1996r.

Reszta postaci, z których każda była inna, gdzie swoje miejsce miał pan Rochester, którego pasję, mądrość i zaangażowanie podziwiam do dziś, a wszelkiego rodzaju tajemnice i błędy przeszłości tylko podnoszą jego rangę w moich oczach. Ale pan Rochester to był pan Rochester, wtedy nawet nie umiałam się z nim utożsamiać, po prostu miał określone i jednocześnie barwne miejsce w kieracie.
Podobnie było z innymi - przezroczysty, introwertyczny, marzycielski St.John, grzeszna Francuzeczka (też mieliście wrażenie, że Charlotte patrzy w jej kierunku groźnie i jednocześnie chce okazać swoją wyrozumiałość?), Helenka, czyli oddanie hołdu siostrze.

I na końcu fabuła, egzaltowany i jednocześnie strasznie skromnie przedstawiony romans, akcja od której oderwać się nie można, upchnięcie tam przeróżnych znaczeń, których doszukali się już dawno temu badacze. Wszystko w cudownej formie.

Jednak za co ja kocham Jane? Bo to jest zdecydowanie jedna z tych miłości "za coś".
Za to, że otworzyła przede mną świat wielkiej literatury. Czułam się jak wprowadzona do rozległego pałacu, gdzie mogłam doświadczać, inspirować się, czerpać garściami, zachwycać się, wierzyć, że to wszystko się spełni, chociaż wiemy wszyscy, jak skończyła autorka.  Gdy byłam mała przeczytałam "Klub Pickwicka", fragmentarycznie Tołstoja. Ale jak widać, nie o to chodziło, to nie oni mnie sprowadzili na wspaniałą drogę - zrobiła to ona i od tego czasu wracam do niej, chociażby fragmentami.

Dawno jednak nie czytałam jej w całości i choć troszkę się boję, bo przecież ja zmieniłam się tak bardzo, więc i ona zmieniła się strasznie, to kiedyś wrócę. Albo będę żyła tymi strzępkami wspomnień.

Dzięki, Jane! Za wszystko!

"Dziwne losy Jane Eyre" C.Bronte, seria: Klasyka romansu, tł.T.Świderska

Opowieść o Astrid

To chyba jeden z tych najmilszych i najbardziej zwodzących rodzajów biografii. Tytułowa opowieść jest prawdziwą opowieścią, a autorka książki Astrid Lindgren bardzo lubi, co zaraz sprawia, że ja lubię samą autorkę. Szczególnie, że autorka przy okazji pisze ładnie, ciepło i o tym, o czym słuchać można cały czas.

Pierwsza i najdłuższa część biografii poświęcona jest dzieciństwu, które Astrid nazywała najważniejszym okresem w swoim życiu. Kochana przez wszystkich czytelników książka Samuel August z Sevedstorp i Hanna z Hult w przeróżnych postaciach - krótkich historii, opowiadań, opowieści i wspomnień - pojawia się również tutaj. Okraszona przygodami samej Astrid i jej rodzeństwa, zwinnie przechodzi w historię dorosłej Astrid - samotnej matki, biednej, szukającej pracy i tęskniącej za dzieckiem, które musi wychowywać się w obcej rodzinie, by w pewnej chwili zmienić się w opowieść o szczęśliwym małżeństwie z dwójką dzieci, radości, książkach, jednocześnie zahaczając o smutki rzeczywistości, a na końcu po części traktować o popularności.

Dużo można zarzucić tej książce, jako że jest nieobiektywna, omijająca momenty w których Astrid jest trudniej, zdawkowo wspominająca tak bolesne wkraczanie w dorosłość. Pisana przez przyjaciółkę autorki, w dodatku za jej życia! Jednocześnie to sprawia, że ta biografia jest jedną z najcieplejszych i jedną z moich ulubionych. Pani Margaret czuje książki Lindgren, rozumie je, czasem cytując znane osoby czy przywołując wspomnienia samej Astrid. Czyta się ją świetnie i nie mamy wrażenia pominięcia poszczególnych fragmentów. Szczególnie, że tak samo szczątkowo potraktowane jest całe życie dorosłe Astrid - nie tylko nieszczęścia, ale i radości, z jedynie zaznaczonymi ważniejszymi wydarzeniami.

Pani Stromstedt na rzecz życia osobistego zagłębia się w twórczości Lindgren. Po części z sentymentem i miłością, rozpatruje życie przez pryzmat książek i odwrotnie. I tak możemy dowiedzieć się, dlaczego grzeczne Dzieci z Bullerbyn wyszły spod pióra tej samej pisarki co niesforna Pippi. Odnajdujemy w tej książce to, co sami odczuwamy po raz kolejny czytając Mio, mój Mio. Dostajemy też szersze spojrzenie, jak wielkie znaczenie miały baśnie i powieści Astrid w tamtym czasie, jak burzyli się niektórzy krytycy, jak czasem uciekano się wręcz do cenzury, jak zmieniło się postrzeganie dziecka, jak wielka była otucha niesiona dzieciom.

Rysą tej książki jest jedynie kryształowy wizerunek w kontaktach z mediami, w mieszaniu się do polityki. Z zakorzenioną w nas podejrzliwością trudno wierzyć w człowieka tak nieskazitelnego na tym polu, jednak mimo wszelkich przeciw wierzymy i dobrze nam z tym. Czujemy gdzieś w głębi, że Astrid mogła być tym dobrym człowiekiem, który tak zażarcie walczył o prawa dzieci, zwierząt i sprawiedliwość. Jednak nie widzę cały czas powodu, by nie wyciąć choć kawałka tych opisów, bo choć nie jest ich strasznie dużo, to zawsze mogło być ich trochę mniej. Szczególnie, że zazwyczaj egoistycznego czytelnika interesuje przede wszystkim to, co autor napisał, jak książka jest z nim powiązana, jak ukochana opowieść wpłynęła na innych. A że pani Margaret opowiada o tym wspaniale, to nic dziwnego, że chcemy więcej i więcej.

Piękne było spojrzenie na Astrid za pomocą obrazów, zostało we mnie na długo. To jest inne, mniej prywatne, a jednocześnie głębsze i szersze. Widzące też zmiany na większym polu niż tylko w sercu jednego czytelnika. Choć od tego czytelnika samotnego się zaczyna. Jest to spojrzenie ciepłe, pełne zrozumienia i po części własnego przywiązania. Może brakuje mu obiektywizmu, jednak wychodzi mu to na dobre. Staje się historią autora i czytelnika, będąc jednocześnie historią autora i całego świata. Z miłością i subiektywnie. Zawsze jednak realistycznie. Z miejscem na chłodną interpretację i uczucia. Takim autorom powinno się takie biografie pisać. Po prostu.

"Astrid Lindgren: Opowieść o życiu i twórczości" M.Stromstedt, wyd. Nasza Księgarnia, 2000, tł.A.Węgleńska

zdjęcia z google.pl

O Mamie Muminków

Wspaniałe jest to wydanie. Opasły tom, z jedną z ukochanych autorek na okładce, figurkami tych, którzy wytykają, uspokajają, czasem pokazują. Kusi z półki w księgarni, kusi z ekranu komputera i w końcu człowiek po prostu skusić się daje.

Takie tomy też można połykać w trzy dni, gdy historia wciąga nas do tego stopnia, że przerwać nie możemy. Jednak nie tym razem. Zmęczyłam się czytając tę wyczekiwaną książkę. Przyszły wspomnienia z lektury nieudanej biografii Montgomery - zaryzykowałabym nawet, że tym razem było gorzej.

"Mama Muminków" to dziwny twór, pełen  analizy poszczególnych tomów opowiadających o pulchnych trollach, czy też innych dzieł Jansson (nie tylko literackich), gdzie braknie historii życia, a jeśli się pojawia, ułożona jest niechronologicznie, zagmatwanie. Opowieść pani Westin przytłacza ilością wiedzy, często gubiąc najważniejszą bohaterkę - Tove.  Boli również niestaranność wydania polskiego - upiorna składnia, dziwne tłumaczenia czy literówki.

Jednak miłośnik czyta.
Dla zamieszczonych tam skrawków listów pisarki, dla pojedynczych zdań i historii, by samemu wyobrazić sobie wszystko dokładniej, dla informacji o książkach Tove w Polsce nie wydanych (choćby miały mieć postać analizy), dla ilustracji. Czasem nawet łapie jakąś szczątkową przyjemność z tej lektury, jednak przede wszystkim po głowie kołacze mu się zdanie wypowiedziane kiedyś przez Tove:

To piękna myśl, że spotkanie z pisarzem powinno mieć miejsce tylko w jego książkach.[str.305]

A że mi bardzo trudno pisać, po tak wielkim rozczarowaniu, to jest chyba najlepszy komentarz do tej książki.

"Mama Muminków" B.Westin, wyd.Marginesy, 2012, tł.B.Ratajczak




Uchylone drzwi szafy ("Towarzyszka Panienka" M.Jaruzelska)

Po stosie lektur rozpadających się, wznawianych, kultowych, bestsellerowych czy najzwyczajniej w świecie mało znanych potrzeba czegoś świeżego, prosto z księgarni, z opinią jeszcze nie wyrobioną. A że ostatnio byłam w temacie biografii, autobiografii i innych wspomnień, to tutaj postanowiłam poszukać.

Padło na "Towarzyszkę panienkę".  Tytuł zgrabny, ironiczny, jakby chciał coś pokazać, a jednocześnie subtelny, nie prowokujący. Autorka podobnież ma swoją markę w Polsce, jednak dla większości (w tym i dla mnie) kojarzy się jedynie z ojcem - Wojciechem Jaruzelskim.

A za tym idą oczekiwania (nie oszukujmy się, od większości książek wymaga się czegoś i coś się w związku z nimi wyobraża!), że będzie politycznie, że może jakieś małe tłumaczenie, albo w drugą stronę, czy chociaż coś kontrowersyjnego... Jednak już na samym początku autorka uprzedza - żadnych tłumaczeń, żadnych kontrowersji.

W tym roku kończę pięćdziesiąt lat. A ta książka jest moim wyjściem z szafy.[...] To jest opowieść o normalnej rodzinie, choć uwikłanej historycznie. Napisana z perspektywy najpierw dziecka, potem dziewczyny, a na końcu dojrzałej kobiety. *

Opowieść złożona z krótkich, dobrze skrojonych opowiadań, skrawków, zlepków myśli. Najpierw o dzieciństwie nieświadomym. O generałach, wyprawach do Korei Północnej, Rosji.  O matce królowej. O nieśmiałym ojcu. Potem o dorastaniu, okresie buntu. O szukaniu siebie. O studiach. O osiąganiu celów.

Jednak wszystko zaczyna się od córki generała. Komunistycznego dyktatora. Z nazwiskiem, które było do niej przyklejone od zawsze. Aż chciałoby się powiedzieć, że generałowie dzieci mieć nie powinni. To nic, że w zaciszu domowym tata był nieśmiały, podsuwał córce klasyków literatury polskiej, zachęcał do czytania Sienkiewicza. Na zewnątrz zawsze ochrona, na zewnątrz zawsze spojrzenia, córka tego Jaruzelskiego? Lat pięć czy dwadzieścia pięć, spojrzenie zawsze to samo. Zazwyczaj nieufne.

Mimo tej rysy, koneksji (bezdusznie brzmiące, ale to prawda) dzieciństwo i młodość jak każde inne. Opowieści o pierwszym papierosie, pierwszej miłości, szukaniu samego siebie - droga przez którą przechodzi każdy. W różnych warunkach, różnych ustrojach, przy różnej pogodzie, z różnym skutkiem. Jednak te drogi choć różne, są tak do siebie podobne.

W to wplecione niepowtarzalne i jedyne w swoim rodzaju anegdoty, wydarzenia, osoby. Mama słuchająca Wolnej Europy, przyjaźnie z ochroniarzami i ich wspólne wybryki, ból gardła w Korei. Wszystko, czego  Pod koniec również niezobowiązujące opinie na temat niektórych osób publicznych. Jednak cały czas bez kontrowersji. Pozytywne opinie. Albo nawet nie opinie, tylko pojedyncze wspomnienia.

"Towarzyszka panienka" jest jedną z tych książek, których czytanie sprawia przyjemność, która napisana jest zgrabnie, ubrana w dobrze skrojone słowa. I ma ciekawe historie najpierwsze - z domu generała Jaruzelskiego. Tylko cały czas mamy świadomość, że prócz poszczególnych historii najpierwszych, to wszystko już było. I że jak szybko ta książka przyszła, tak szybko może zostać zapomniana. To już nie PRL, podobne historie, choć ciekawe, szybko uciekają. I nawet nie wiem, czy tego żałuję.

I jednak dobrze, że dzieckiem polityka nie jestem...

"Towarzyszka Panienka" M.Jaruzelska, wyd.Czerwone i Czarne, 2013


źródło pierwszej i drugiej grafiki

Opowieść o malarzu bez ucha i z sercem... ("Pasja życia" I.Stone)

Otwierasz tę książkę, delikatnie, jakby z nabożeństwem. Czujesz jak ciąży ci w ręku ilość wspomnień zawarta na zadrukowanych, postrzępionych kartkach. Wcześniej wciśnięta niedbale między inne, dla ciebie nabiera wagi, już nie możesz jej odłożyć, przynajmniej następne kilka dni poświęcisz zatapiając się w pasji tworzenia, pasji zdobywania, pasji życia. I ten witający nas okrzyk:
„Monsieur van Gogh, czas wstawać!”*
A więc wstajemy i my. Chociaż za oknem dżdżysty, zakurzony Londyn, chociaż wiemy, co może oznaczać ten chłód w spojrzeniu Urszuli, wstajemy jakbyśmy wstawali po raz pierwszy, po raz pierwszy podrywali się do życia.

Oczywiście nie wszystko będzie tak cudowne, jak tego pierwszego dnia. Mimo wszystko musimy szukać. Van Gogh w swoim życiu robił  chyba wszystko. Sprzedawał kiczowate obrazy innych artystów w Londynie, kształcił się na duchownego, głosił nauki wśród najbiedniejszych górników, wreszcie malował. We wszystkim zatapiał się całkowicie. Bez niepewnych prób, bez oglądania się na innych. Zazwyczaj samotnie, przeciwnie do kierunku potrzeb ciała i społeczeństwa, przymierając głodem, jako nadzieję, zasadę i jedyną zapłatę trzymając w zakamarkach pamięci kiedyś zasłyszane zdanie:

„Nieraz jeszcze w życiu będzie się panu zdawało, że poniósł pan klęskę. Ale w końcu znajdzie pan wyraz dla siebie – i to usprawiedliwi pańskie życie.”**



Znalazł. Malarstwo, wyrażanie siebie za pomocą pędzla i farby. Gdzieś w głębi siedziało to od dawna. Umiejętność łapania, oddawania ludzkich charakterów w nieporadnych szkicach.  Znajomość ze słońcem i jego barwami. Przyjaźń z cieniem i technikami rzucania go wprost w ludzkie serca.  Wiedział, że ma tylko jedno życie, by znaleźć i oddać, to co ma w sobie. Zaczynał późno, kiedy inni rozkwitali, on dopiero wychylał się nieporadnie ponad ziemię. Jednak nie patrzył na nich, szukał siebie.

Rozwijał się powoli, czasem jakby ograniczany wręcz ciałem. Jednak pamiętał, co miało jego życie usprawiedliwić.

Trzymamy w rękach historię człowieka wielkiego. Malarza bez ucha, który kochał, ufał, lecz podążał za swoją duszą, wiedząc, że inne pragnienia to tylko wytwory wyobraźni. Historię opisał również człowiek wielki. Malarz ludzkich losów, oddający wszystko w sposób mistrzowski. Człowiek, którego pasja włożona w tę historię tak samo nas obezwładnia, zachwyca, mieni się taką samą ilością odcieni, co obrazy mistrza. Dwie pasje splatające się w jednym miejscu..

Zostaje jeszcze czytelnik. Maleńki, przy dwóch szalejących talentach, tak dawno, a jednocześnie niedawno odkrytych.  Stojący, bez bojaźni pochylający się nad niosącą taką siłę książką. Czerpiący z niej.  Cały czas szukający. 

Ta zniszczona, zaczytana książka czaruje. Nie zapomina się jej tak łatwo, nie odchodzi się od niej tak łatwo. Łapczywie czyta się kolejne zadrukowane, niby zwyczajne karty. Pierwsze czytanie, drugie. I widać, jak ta na pozór tragiczna historia, była historią najszczęśliwszą na świecie.

Po prostu przeczytajcie...

"Pasja życia" I.Stone, wyd.Muza, 2002, tł.W.Kragen

*"Pasja życia" I.Stone, str.5
**"Pasja życia" I.Stone, str.49

Dwie dziewczynki w świecie samotności... (książki Romy Ligockiej)

Zawirowało w moim życiu, coś gdzieś zostało napełnione, gdzieś coś zostało wylane. Niektóre wydarzenia zaczęły blaknąć, schnąć, przestały nawet udawać, że cały czas żyją. Inne nabrały kolorów, jakby pociągnięte grubą, zdecydowaną kreską. Miejscami. Miejscami też wszystko zostało po staremu. Tylko z nowym spojrzeniem, nie, nie przez różowe okulary. Raczej takie butelkowo zielone. Nie optymizujące, nie pesymizujące.

Wszystko się stało za sprawą jednej pisarki. Roma Ligocka, nazwisko znane, chociaż nie sławne. Okropnie bestsellerowa Dziewczynka w czerwonym płaszczyku zawirowała mną, pokazała coś, coś uświadomiła, na coś uwrażliwiła. Zostawiła też coś. Tę siłę, która sprawia, że chcemy więcej. I to nie nachalnie, raczej w ten wysublimowany, groteskowo kulturalny sposób. Po prostu wiemy, że to teraz jest dla nas, że na nas czeka, że nam pomoże.

Czytałam więc kolejne książki pani Romy. "Kobieta w podróży", "Znajoma z lustra" - jakby frywolne, czasem zatykające dech w piersiach, ale cały czas lekkie, umiejętnie napisane felietony. Takie, by nadawać się do popularnej gazety. Jednocześnie takie, które po cichu, w lekkich słowach powiedzą to, co my kryjemy gdzieś głęboko, co chowamy, czego czasem nie jesteśmy świadomi. Były też te trudniejsze - "Dobre dziecko" i "Tylko ja sama". Napisane równie lekko, niosące jednak ogromny ładunek emocjonalny. Poruszające, traktujące po raz kolejny o dorastaniu z bagażem doświadczeń, rozwijające kolejne wątki, kiedyś już rozpoczęte.
„Nieprawda, że dojrzewanie, czas kiedy jest się młodym, ładnym i wesołym, to okres szczęśliwości”*


Ta książka… Te książki… Dwie ostatnie, przede wszystkim „Dobre dziecko”… Ta książka czasem boli, czasem wywołuje uśmiech, czasem przerażenie, często lawinę wspomnień i rozterki własne. A przede wszystkim tak dużo sympatii i zrozumienia. Bo pani Roma przeżywała to wszystko kiedyś, dawno. I do dziś w niej to żyje. A dziś ja tak dużo podobnego przeżywam…


Pani Romo, dziękuję. Wiem, że było trudno…

I za cholerę nie powiem, że to lista ulubionych. To po prostu lista potrzebnych bardzo. Dla wszystkich na tym samotnym świecie dorastania...

* * *
A teraz zbieram się, żeby nie było, że znowu strasznie uczuciowo. Tylko trudno tak, jeśli książkę postrzega się poprzez swoje życie swoje uczucia…

Dla niecierpliwych: literatura to dobra. Świetnie napisana, poprowadzona, z wstawką historyczną, z bohaterami z życia pożyczonymi, z pamiętnikiem żydowskiej matrony, taka, którą czyta się jednym tchem, mimo zimna, znużenia i niewygodnego krzesła.

I co najlepsze, nie to jest w niej najlepsze…

"Dobre dziecko" R.Ligocka, wyd.Literackie, 2012 oraz (w mniejszym stopniu) "Znajoma z lustra", "Kobieta w podróży", "Tylko ja sama"
Pamiętajcie jednak, zacznijcie od "Dziewczynki w czerwonym płaszczyku"

*cytat z okładki

Kolejna dziewczynka na półce ("Blondynka" J.C.Oates)

Pochłonęła mnie całkowicie ta historia, której zakończenie zna każdy. Dziwna, pokręcona, technicznie rzecz biorąc, nie mająca szans, by wybić się czymś innym niż tylko ponętną blondynką, znaną na całym świecie, umieszczoną na okładce. Gratka dla fanów aktorki, grającej w komediach romantycznych ubiegłego wieku, dla badaczy kina. Przytłaczająca ilością zapisanych stron, a więc i na pozór, przytłaczająca ilością nieumiejętnie upychanych na wolnych stronach faktów, by zanudzić i zniechęcić czytelnika.
Ale otwieramy, z sympatii dla owej aktorki, zainteresowani pochlebnymi wspominkami, a tam na nas czeka pierwsze zdanie:
Przybyła Śmierć, pędząc wzdłuż bulwaru w gasnącym sepiowym świetle.*
I to jest koniec. Koniec sympatii, wspomnień i pochlebstw. Teraz zaczyna się nasza przygoda, nasza marna egzystencja, nasze uprzedzenia, nasze lęki. Wszystko dzielone z nią. Blondwłosą aktorką.

To wielkie dzieło, wręcz monumentalne przyszło do mnie, gdy nie czytałam nic. Gdy zaczynałam kolejne książki, gdy rzucałam je w kąt, bo nigdy nie były za dobre na początku, bo stosy mi się piętrzyły, bo nie umiałam się skupić i byłam rozkojarzona. Blondynka paradoksalnie była trudna w czytaniu. Odrzucałam ją po kilku zdaniach, czasem wstrząsających, czasem nic nie znaczących. I za każdym razem wracałam.

Początek, dzieciństwo którego nie było i którego brak wszyscy przyjęli jako coś normalnego. Dalej dorastanie, etap kiedy to szukamy siebie, sensu i bezsensu, w Blondynce jak raczkowanie i stawianie pierwszych kroków, pierwszych błędów, pierwszych sukcesów, upokorzeń, pytań. Dorastanie, które nigdy się nie skończyło, które trwało do niedalekiego końca, te kilkanaście lat, przedłużony żywot zagubionego motyla…
To nie jest biografia Marilyn Monroe.
Marilyn Monroe to chwyt reklamowy, to przykrywka czegoś większego.

 

Ta książka jest przede wszystkim podróżą w głąb Normy Baker. Podróżą tylko naszą, gdzie istniejemy my i ona. Nikt więcej. Podróżą w głąb własnych słabości, własnych zachcianek i wątpliwości. Pani Oates otwiera przed nami kolejne komnaty uczuć blondwłosej aktorki, rzucając całkowicie inne światło na wykreowaną przez media postać. Z głupiutkiej laleczki wyłania się kobieta myśląca, pełna kompleksów, czasem słabości, uczuć i pragnień. Kobieta szukająca szczęścia, kobieta-marzenie, kobieta upadła, kobieta cierpiąca. Kobieta, którą tak dobrze rozumiemy!

Chociaż to na przeżyciach Marilyn Monroe skupiamy całą swoją uwagę, to z nią wszystko przeżywamy, z nią rozmawiamy w myślach godzinami, to trudno nie zauważyć również innych detali, małych szczegółów składających się na sukces tej książki.
Cierpki, wyuzdany świat Hollywood, o którego istnieniu nie zawsze zdajemy sobie sprawę, oczy mając przesłonięte czerwonym dywanem i biało-czerwonymi uśmiechami.
Marionetki tej historii, postacie drugoplanowe, okazujące się silniejsze od głównej bohaterki, naszej przyjaciółki.
Niebywała łatwość w opisywaniu przeżyć, zagłębianiu się w naturę ludzką i umiejętność patrzenia. Pani Oates – pani stała się dla mnie wzorem…

Trudno pisać o tej książce, bo bez wątpienia jest to książka wielka. Przytłaczająca swoim kunsztem, porywająca swoją autentycznością i bezbronnością. Książka, którą się smakuje, którą czyta się długo, która jest przyjemnością. Tak dobrą, że aż czasem boli. Tak dobrą, że pisać o niej trudno.

*"Blondynka" str.13

"Blondynka" J.C.Oates, wyd.Rebis, 2011, tł.M.Ferek

Zabawa literacka ("Charlotte Bronte i jej siostry śpiące" E.Ostrowski)


Ryzykownym jest pisać kolejną biografię zagranicznego autora, dopiero niedawno na dobre podbijającego rynek (bo jak inaczej nazwać ten precedens wydawania dzieł sióstr  Bronte w Polsce?), gdy w dodatku owy autor doczekał się dwóch innych biografii, jedne wręcz legendarnej i wielbionej przez wszystkich (bo kto nie kocha Na plebanii w Haworth?). Jednak ryzyko zawsze może się opłacić...

"Charlotte Bronte i jej siostry śpiące" oparta jest na założeniu, że całe swoje życie autorka Jane Eyre w zawoalowany sposób opisała w książkach. Wszystkich - również tych, których autorstwo przypisywane jest Emily i Annie. Pan Eryk jest nieodosoboniony w tych, wydawać by się mogło, szokujących tezach. Tak mało wiemy o życiu legendarnych pisarek, tak wiele w tym niepewności, tak dużo listów zniszczonych, tak dużo tragedii i samotności, a jednocześnie geniuszu, że każda kolejna osoba stara się znaleźć wytłumaczenie, dlaczego, czy na pewno...
By doszukiwać się potwierdzenia, trzeba mieć materiały, na których można się oprzeć. W przypadku Charlotty jest to jedynie spuścizna literacka, poparta niewielką ilością listów i biografią Elizabeth Gaskell. Wbrew pozorom, daje ona większe pole wyobraźni, niż potwierdzania kolejnych faktów.

Na początku mamy wprowadzenie, opis Charlotty, choć realny i wyłaniający się z wszystkich jej listów, całybyć może mnożące się z niebywałą prędkością. Emily napisała Wichrowe Wzgórza? Nie, Charlotte zdecydowanie. A że styl? Trzeba porównać z surowością wczesnych rękopisów i mamy odpowiedź. A Branwell? Może on również jest autorem?

czas nieprawdopodobny, zupełnie nie podobny do naszego wyobrażenia. Mamy też wszystkie nasze 

Oczywiście, prócz wszelkich dywagacji, są też kolejne fakty, być może nieznane szerszemu gronu, choć już 

wcześniej opisywane. Małżeństwo Charlotte, jej przyjaźnie, traumatyczne dzieciństwo, nieodwzajemnione miłości, urojenia, depresje. Poparte wcześniej wydanymi biografiami sióstr*, listami. Dość chaotycznie ułożone, acz przejrzyste.

I wreszcie coś, czego dotąd spotkać nie można było w Polsce - cudowne obrazy, szkice, rysunki, zdjęcia rękopisów, zagubione zdjęcia. Obydwie poprzednie biografie potraktowane były po macoszemu, tę zdecydowanie wydawcy kochają.

Wszystko razem wzięte tworzy niespotykaną pracę. We wstępie teza, dalej próba potwierdzenia, co prowadzi do podsumowania i w którym to miejscu człowiek zauważa, że zamiast większej jasności, mamy jeszcze więcej pytań bez odpowiedzi. I tylko jedno jest pewne - Charlotte Bronte nie chciała, by ktoś zagłębił tę tajemnicę, zniszczyła wszystko, co mogłoby doprowadzić do jej rozwiązania. A jeśli ona tego nie chciała, to my nie mamy szans, by to odkryć.

Trudno rozpatrywać tę książkę w jakimś oddzielnym dziale, ona nie istnieje jako osobna biografia czy praca naukowa. Dobrze napisana, oparta na wielkim być może, pełna odniesień do innych biografii, do literatury, do szczątkowych wspomnień. Miła zabawa literacka, nie do rozwiązania. Do czytania, jako gratka dla fanów rodzeństwa Bronte, zdecydowanie niezrozumiała dla nieznających utworów genialnych sióstr. Z autorem można dyskutować, można podważać jego tezy, można się zgadzać. Rozpatrywać można tę książkę jako uzupełnienie do całości. Nie wnoszące wiele, raczej przypominające, że Currer, Ellis i Acton Bell cały czas w nas żyją. I że zagadka literacka na miarę tej szekspirowskiej, jest nie do rozwiązania.

*mowa tu przede wszystkim o "Na plebani w Haworth" i "Siostrach Bronte" (obie autorstwa polskich pisarek), choć autor odnosi się również do tekstów zagranicznych autorów.

"Charlotte Bronte i jej siostry śpiące" E.Ostrowski, wyd.MG, 2013
Za książkę dziękuję wydawnictwu MG

Z płaszczyka się nie wyrasta ("Dziewczynka w czerwonym płaszczyku" R.Ligocka)

Czytaliście kiedyś wspomnienia z getta? Albo z okresu II wojny światowej, po prostu?
Nie wiem, co mnie ciągnie do takich książek. Po ich lekturze jestem wewnętrznie wypruta, niezaokrąglone, ostre, pozbawione magii, melodii i wdzięku zdania opisujące te wydarzenia siedzą we mnie długo, nie mogę spać, myślę, po raz kolejny coś do mnie dociera, szokuje. Ale czytam i wracam.

Wśród takich książek na chwilę uwagi czekała "Dziewczynka w czerwonym płaszczyku". Bestsellerowa, aż się niedobrze robiło. Opatrzona rozmazanym autografem kupionym przez przypadek. Ściśnięta między historię małej Krysi a opowieści o czynach polskich dziewczyn w armii. Miała być taka jak one. Trudna, zabierająca jakąś cząstkę człowieka ze sobą, pełna niewprawnych i przesiąkniętych cierpieniem zdań.

Zaczęła się inaczej. Zdania miała pełniejsze, myśli umiejętniej nazwane. Ale strachu, ucieczki, bólu było tyle samo. Aż za dużo.
Jednak tam, gdzie historie wszystkich ocalałych dzieci się zwykle kończą, gdzie mamy króciutki końcowy rozdział w którym wrzucone jest przypadkowe zdjęcie z córką, z nowym domem w Ameryce, historia dziewczynki dopiero się zaczynała. Wciąż od nowa.

Pani Roma podjęła się bolesnego i przeszywającego chyba wszystkich czytelników zadania. Opisała nie tylko ten etap najtragiczniejszy, spędzony w gettcie, potem ukrywając się, w polskiej rodzinie. Spróbowała nazwać, powrócić również do lat późniejszych, tak trudnych dla niej, tak wydawać się by mogło pełnych sukcesu.

To ona była przy powstawaniu legendarnej już Piwnicy pod Baranami. To ona robiła scenografię w teatrach całej Europy. Poznała księżną Monako. Miała męża i pięknego synka.
To ona zmagała się samotnie z depresją, z lękami, z uzależnieniem od leków, z ciągłym i nieustającym pragnieniem miłości, ze strachem, z bezsennymi nocami, z mieszkaniem w Niemczech, gdzie wszystko kojarzyło się tylko i wyłącznie z jednym. To ona dorastała naznaczona piętnem wojny, ciągłej ucieczki, ukrywania się.

Mój M. mówi często Odpuść, on na razie ma problem sam ze sobą, siebie nie rozumie, nie nakładaj mu dodatkowych ciężarów, nie próbuj go zrozumieć wcześniej niż on sam tego nie zrobi. Co z ludźmi, którzy nie umieją się znaleźć w tym świecie, w pokoju, przez kilkadziesiąt lat? Co z ludźmi, którzy nigdy już się nie odnajdą?

Dziewczynka w czerwonym płaszczyku to książka intymna do granic możliwości, pokazująca twarz kobiety, która z demonami przeszłości wchodziła w dorosłość, żyła, pracowała, starała się normalnie funkcjonować. To książka, która powiedziała o człowieku coś naprawdę nowego. * To książka, w której bohaterka powinna w logicznej kolejności dorosnąć szybciej, jako że doświadczyła okrucieństwa, którego żadne z nas zapewne nigdy nie doświadczy. Jednak zamiast dorosnąć, ona kilkadziesiąt lat nosiła w sobie obraz dziewczynki. Małego dziecka. O którym dopiero teraz jest w stanie pisać i odnajdować wszystkie zaginione elementy.

To książka w której ze strachem czasem odnajduję siebie. To książka, która nie tak jak inne zostawiła rysy gdzieś w głębi. Ona wdarła się dalej, znalazła mnie w sobie i została. To książka o której cały czas nie umiem pisać, która dotyka mnie strasznie, którą przeczytałam szybko, jakbym chciała wszystko ze sobą powiązać szybciej, poznać tę dziewczynkę, jakby ktoś chciał mi zaraz to wszystko zabrać. Znalazłam w tej książce po części siebie i to jest straszne. Albo chociaż obezwładniające. Dlatego tu tekst się urwie, nie mam siły jej polecać, czy mówić czegoś wzniosłego.
Książki wybierają sobie odpowiedni czas w naszym życiu. Ta wybrała ten okres. Chyba lepiej trafić nie mogła.
Przeżyłam ją. Przemyślałam. Powracałam. Pozastanawiałam. Zachowałam.

*Cytat pochodzi z pięknego tekstu ś.p. pani Małgosi Baranowskiej, który może Wam w bardziej ułożony sposób przybliży kawałek tej historii. [cały tekst]

"Dziewczynka w czerwonym płaszczyku" R.Ligocka, wyd.Literackie, 2011, tł.K. Zimmerer

Biografia powieściowa, czyli świetność taka, że muszę zadzierać głowę ("Na plebanii w Haworth" A.Przedpełska-Trzeciakowska)

Pamiętacie fragment Idy sierpniowej, w którym samotna bohaterka całą noc czyta podniszczony egzemplarz Jane Eyre? Ten obraz działał na mnie przez długi czas. W końcu i ja postanowiłam sobie kupić i przeczytać tę powieść.

Książka mnie, wówczas drobną uczennicę klasy szóstej, zaczarowała, omotała i wprawiła w zachwyt. Z miejsca stała się tą jedyną, ulubioną (do czasu, co prawda). Potem były Wichrowe Wzgórza, Shirley, Lokatorka Wildfell Hall, Agnes Grey – wszystkie w jakiś sposób szczególne, miejscami aż przytłaczające osobowościami poszczególnych postaci.

Jak to zwykle bywa, za zainteresowaniem książką, idzie zainteresowanie autorką. Dlatego też nie wahałam się chwili i pewnego zimowego dnia zakupiłam Na plebani w Haworth – biografię rodzeństwa Bronte.

Sięgnęłam po nią dopiero rok później. Rok odkładania, by mieć większą przyjemność z lektury, rok radosnego oczekiwania, rok by sięgnąć wreszcie po książkę, która miała mnie przenieść w świat XIX-wiecznej Anglii,  w świat genialnej czwórki. 

Przeczytałam, pochłonęłam i odkąd skończyłam siedzę mrucząc do siebie: Świetna książka, wspaniała książka, coś cudownego. Bo człowiek egzystuje marnie na tym świecie, czyta Jane Eyre, umie zachwycić się Shirley, a potem sięga po tę niepozorną książkę i widzi wszystko z całkiem innej strony niż wcześniej.  Wszystkie sploty, wszystkie nawiązania, wszystkie rozwiązania, które przedtem były niejasne, teraz stają się oczywiste. Wszystkie emocje, które targają bohaterkami, targały również autorkami.
I od razu można napisać: nie czytajcie dzieł sióstr bez lektury tej książki! Do niektórych pozycji podchodzimy lekko, bez dystansu, a potem widzimy całą historię jak na dłoni, wszystko co się z nią wiązało. Słowa parzą.  Bo historie zdarzyły się nie tylko na papierze, ale i w życiu (tylko zakończenie nie zawsze takie samo).

Plebania w Haworth [źródło]

Na plebanii w Haworth jest historią tragiczną. Historią tragiczną dziwnej rodziny, genialnych dzieci. Odciętych od świata, nie umiejących ze światem nawiązać kontaktu.
Gdy mówimy Bronte myślimy: Emily. Za chwilę przychodzi nam do głowy Charlotte. Dzięki ostatnim wydaniom również Anne.  Jednak ta książka zaczyna się w zupełnie innym miejscu, w zupełnie innym czasie.  Gdy na scenie nie widać trzech sióstr. Jest wolno toczący się powozik w którym siedzą państwo Bronte. Biedni, ale szczęśliwi. Zaraz pojawiają się kolejne obrazy - narodziny, niespodziewany śmierci wywierające taki wpływ na przyszłe pisarki, odtrącenie, osamotnienie, fascynacje, pisarskie próby, nieumiejętność życia w społeczeństwie, różnice charakterów czy na końcu nawet alkoholizm i narkotyki.

Mimo natłoku informacji biograficznych, książka nie ciągnie się, nie gubi, nie oszołamia nadmiarem informacji. Czyta ją się jak powieść. Ekscentryczną, po trochu straszną, po trochu fascynującą.
Z wiktoriańską Anglią w tle, z wielkimi postaciami na przedzie i ich codziennymi zmaganiami. Z prozaicznymi problemami, z mrożącymi krew w żyłach i wywołującymi łzy w oczach historiami.

Jest świetna, po prostu.

"Na plebanii w Haworth" A.Przedpełska-Trzeciakowska, wyd.Świat Książki, 2010, str. 512

Charlotte: Jane Eyre || Shirley || Vilette || Profesor
Emily: Wichrowe Wzgórza

Książka, o której się nie pisze. ("Poniedziałkowe dzieci" P.Smith)

Przez wiele lat nie opuszczało mnie wrażenie, że urodziłem się za późno. Ciekawe czasy, niezwykłe jednostki – wszystko to, w moim odczuciu, należało do przeszłości i raz na zawsze się skończyło.*

Są jednak takie książki, które dają chociaż namiastkę tego dawnego świata. Są też filmy, pokazujące życie, które kiedyś odpłynęło i którego my już nie doświadczymy.

„Poniedziałkowe dzieci” to jedna z takich właśnie książek. Wehikuł czasu zabierający nas w podróż do krainy marzeń, do Nibylandii, do Nowego Jorku lat 60. Artyści wszechobecni, stworzeni by tworzyć. Nierozumiani przez świat, niechciani, z wiecznymi marzeniami, odrzucanymi pracami i wolnością.  Jednak to już znamy, tego jest tak dużo, to przebija się przez muzykę tamtych lat i chociaż o tym można czytać godzinami to to jest nam znane i czerpiąc garściami czekamy na coś, czego nie było, czego jeszcze nie znamy.

Byliśmy jak Jaś i Małgosia, ruszyliśmy w czarny las świata. Są tam pokusy, wiedźmy i demony, o których nam się nie śniło, ale też jest wspaniałomyślność, której nawet w najśmielszych porywach sobie nie wyobrażaliśmy. Nikt nie mógł przemówić w imieniu tych dwojga młodych ludzi, nikt nie mógł prawdziwie opowiedzieć o ich dniach i nocach razem. Mogliśmy to zrobić tylko Robert albo ja. To nasza historia, jak mówił. Odszedł, więc mnie przypadło to zadanie.**

„Poniedziałkowe dzieci” to jednak nie tylko Ameryka lat 60. To również, a raczej przede wszystkim historia Patti i Roberta. Dwójki młodych, zagubionych ludzi, którzy spotkali się przypadkiem po raz pierwszy w 1967 roku. Wspomnienia ułożone chronologicznie, śpiące migawki z przeróżnych okresów życia.

O takich książkach się nie pisze. Takie książki się czyta. Takich historii się nie opowiada, takie historie się poznaje i przeżywa. Ta jest szczególna.
Napisana wręcz poetyckim językiem, pełna zdarzeń z pogranicza jawy i snu, pełna poszukiwania własnego ja, przepełniona życiem artysty. Przepełniona życiem człowieka, który cały czas szuka, który chce wyrażać siebie, odnaleźć swoje prawdziwe ja. Przepełniona miłością dwójki ludzi naznaczonych Sztuką.Przepełniona przyjaźnią dwójki niezwykłych Artystów.

Tej sztuki, tej szczególności i magii nie chcę zgubić w tym tekście. O takich książkach się nie pisze. Takie książki się czyta. Takich historii się nie opowiada, takie historie się poznaje i przeżywa.

*"Madame" A.Libera, str 7
**"Poniedziałkowe dzieci" P.Smith, str.270 

"Poniedziałkowe dzieci" P.Smith, wyd.Czarne, 2012, str.295, tł. R.Sudół 

Sylwester z babcią


źródło
Będąc małym brzdącem, jako pierworodna, zostawałam pod opieką nianiek. Powód był prosty - moje babcie pracowały wtedy jak szalone. Jednak dobrze pamiętam ostatnie dni roku. Rodzice wychodzili na zabawę, a my (czyli czwórka rozwrzeszczanych dzieciaków) zostawaliśmy ułożeni grzecznie w pokoju i staraliśmy się zasnąć. Wtedy to babcia śpiewała nam wspaniałe kołysanki, a za oknem czaiła się ciemność. Mój brat i kuzyni szybciutko zapadali w sen, ze mną było gorzej. Schodziłam wtedy do babci na dół i razem z nią oglądałam koncerty w telewizji. Dopiero w tym salonie przy babci czułam się spokojna.

Dzisiaj też jest Sylwester, moje plany wzięło w łeb całkiem nie dawno i ten nieuchronnie zbliżający się nowy rok powitam najprawdopodobniej w łóżku, czy przy komputerze. Jednak jest coś, co rozświetla widmo nadchodzącej nocy - kolejna babcia. Babcia przyszywana, jednak prawdziwa jak obydwie mieszkające niedaleko mnie. Babcię ową poznałam będąc w przedszkolu - najpierw za sprawą "Dzieci z Bullerbyn", potem "Karlssona z dachu" czy "Nilsa Paluszka". I od razu ją polubiłam.

Dzisiaj poznałam ją trochę lepiej, chociaż co odzwierciedla ją tak dobrze jak piękne historie, którymi uraczyła mój dziecięcy świat? Nic tego nie odda. Może te piękne zdjęcia...

Zanim moja babcia stała się wielką Astrid Lindgren, matką Ronji i Emila, była małym urwisem. Biegała, pływała, wspinała się na drzewa (zresztą, potem też nie zrezygnowała z tej rozrywki) i miała wiele szalonych pomysłów. W pewnej chwili zauważyła, że jednak to już koniec tego szaleństwa, że dorosła. Okropne uczucie.
W wieku lat 18 babcia zaszła w ciążę z człowiekiem, którego nawet nie chciała znać. Musiała opuścić rodzinę, ukochane Vimmerby, brata, siostrę, rodziców (by nie przynieść im wstydu, to były bowiem inne czasy). Wyjechała, urodziła cudownego chłopczyka imieniem Lasse, skończyła jakiś kurs i pracowała. Niestety, pensja za wysoka nie była, dziecko musiała oddać do zastępczej rodziny. Jako, że rodzina ta mieszkała w Danii, młoda mama przez trzy lata, żyjąc na skraju ubóstwa, jeśli tylko mogła odwiedzała synka. W końcu zabrała Lassego do Vimmerby gdzie zostawiła go pod opieką rodziny.

Jednak dalej było już tylko lepiej. W 1931 roku babcia wychodzi za mąż za Sture - szefa biura, kilka lat później na świat przychodzi Karin. To ona wymyśli imię dla Pipi Pończoszanki, to dzięki niej poznamy tę rezolutną dziewuszkę.
Potem jeszcze wiele się dzieje, książki stają się bestsellerami, niektórzy odchodzą z tego świata, babcia dostaje tysiące listów i na każdy stara się odpowiedzieć. Walczy o prawa ludzi i zwierząt.
Na zdjęciach nie zmienia się i jak dowiadujemy się ze wspomnień - w duszy tak samo. Chociaż ma osiemdziesiąt lat wspina się na drzewa, pływa rankiem w jeziorze, pisze, bawi się na cmentarzu. I kocha swoje dzieci tak, że aż trzeszczy.

Każde z tych zdjęć, zamieszczonych w tej książce to próba uchwycenia tego charakteru Astrid, jej wspaniałego serca i postrzelenia z którego nie wyrosła.
Jak głosił podpis pod jednym ze zdjęć:
W dni powszednie chłopca dogląda właścicielka mieszkania, ale w święta oboje: mama i syn bawią się w parku na całego, wdrapują się na drzewa, huśtają i zjeżdżają na zjeżdżalniach. W dorosłym wieku Lasse opowiada: "Nie była jak inne mamy. Nie siedziała na ławce przy piaskownicy, patrząc, jak dziecko się bawi. Chciała też się bawić."

Książka składa się ze wspaniałych portretów Astrid, chociaż i tak te wszystkie zdjęcia zamykają się w tym jedynym:
źródło
Dziękuję, babciu, że tak jak dwie pozostałe jesteś przy mnie w tej książce i wszystkich innych. Wiecie, lubię mieć dużo babć. Chociaż moje dwie wystarczyły by mi za wszystkie babcie świata, to dobrze wiedzieć, że jest jeszcze kilka innych...

* * *
"Portrety Astrid Lindgren" , , Węgleńska Anna

Przepraszam, za tak niewiele zdjęć, (blogspot się zbuntował), za tak chaotyczny  tekst (czas się zbuntował) i w ten nadchodzący nowy rok życzę sobie i wam, byśmy jak najczęściej czuli się tak jak w obecności babci Astrid i jej bohaterów. Zapewne ci, co czytali tę książkę, wytkną mi pominięcie pewnego rozdziału. Doszłam do wniosku, że zasługuje on na oddzielną notkę i w oddzielnej notce go umieszczę. A na razie pozdrawiam wszystkich noworocznie (już niedługo!).

O pewnej podróży... ("Pocztówki z Kresów przedwojennej Polski" P.J.Jamski)

Z czy kojarzą wam się Kresy? 
Mnie ze spokojem i prawdziwie polskim klimatem.
Pamiętam jedną z opowieści, którą kiedyś słyszałam. „Pewien Niemiec przyjechał kiedyś na Kresy podczas wakacji i odtąd wracał tam co roku. Któregoś dnia mieszkaniec tejże wsi zadał mu banalne pytanie:
-Dlaczego pan akurat tutaj przyjeżdża? Wiem, że jest pięknie, jednak kilka lat z rzędu? W dodatku, za te pieniądze można spokojnie wybrać się do Egiptu czy Tajlandii…
-To miejsce – odparł cudzoziemiec – kojarzy mi się z dzieciństwem. Te chałupy, słupy telefoniczne… Tam gdzie mieszkam, tego praktycznie nie ma. Tutaj jakby czas się zatrzymał.”

I tak naprawdę jest. Spokojnie, jakbyśmy powracali do przeszłości.
W przeszłości bowiem, te ziemie należały do Polski. Tutaj urodził się nasz Wieszcz, tutaj akcje swoich książek umieścili najwięksi polscy pisarze, tutaj wszystko płynie spokojniej.

Chcielibyście to zobaczyć na własne oczy? Wsiądźcie razem ze mną do pociągu sprzed kilkudziesięciu lat.
Dwudziestolecie międzywojenne. Pewien poznański inżynier musi zostawić rodzinę i wyruszyć na Kresy, by tam zająć się pracą na kolei. Zwiedza całą wschodnią część Polski, a z każdego ciekawszego miejsca śle swej córce pocztówki z opisami dawnych wiosek, z miejscowymi legendami, pomnikami i świetnymi lekcjami patriotyzmu wplecionymi między wersy.

Do tych pocztówek i my mamy okazję zajrzeć. Od razu ciepło robi nam się na sercu, czytając piękne opowieści. Przynajmniej niektóre. Znajdziemy tutaj bowiem te potraktowane z geograficznego czy historycznego punktu widzenia, jak i chwytające za serce czytelnika, zapadające na długo w pamięci. Pocztówka opowiadająca o Orzeszkowej, Bojkach, dzwonnicy, Franciszku Karpińskim…  Trochę ich było.

Pan inżynier jednak posługuje się niełatwym językiem. Polskim językiem. Teraz, gdy upraszczamy wszystko, ograniczamy ten wydaje się cięższy do przyswojenia. Jednak przyznam, że mi sprawiał on przyjemność. I spokojnie delektowałam się – po jednej pocztówce wieczorem. Jako uwieńczenie dnia. Czasem jednak miałam dość, czasem niektóre z pocztówek były nudne… Jak jednak wspomniałam, były też perełki.

Dlatego też czasem serce mi się krajało: panie Piotrze, trzeba było tak naukowo potraktować tę książkę? Niestety, zamiast pocztówki ułożyć chronologicznie, według daty, mam je ułożone geograficznie. Te z 1937 roku przeplatają się z tymi z 1939 i chociaż wszystkie poukładane są województwami, to mamy wrażenie nieładu, chaosu. I niektóre literówki… Przykro.

Nasza podróż jednak się skończyła. Pociąg stanął, kres Kresów. Czy szkoda? Po części. Jednak cały czas wiem, że będzie można wrócić. Jeszcze raz wsiąść do pociągu byle jakiego….



"Pocztówki z Kresów przedwojennej Polski" P.J.Jamski, PWN, 2012

Za książkę dziękuję wydawnictwu PWN.

Ulubieni autorzy #2


Czasem gdy spotykamy człowieka, z miejsca wiemy, że będzie naszym przyjacielem, że zrozumiemy się bez słów. Czasem, gdy otwieramy książkę, już po kilku zdaniach, po kilku stronach wiemy, że będzie jedną z tych ulubionych. Nie takich „na jedne wieczór”, by potrzymać w niepewności, rozbawić, lecz takich, do których będzie się wracać.

Gdy przeczytałam pierwszą książkę Lewisa, wiedziałam, że gdybym tylko urodziła się kiedy indziej i gdzie indziej byłby on moim dobrym przyjacielem. Jego powieści natomiast po prostu musiały zająć honorowe miejsca na półkach. Nie dlatego, że były wprost arcydziełami, że nadawały się dla wszystkich. Nie. One po prostu miały taką magię, taki magnes w sobie, że nie mogłam obok nich przejść obojętnie.

 Clive Staples "Jack" Lewis (29 listopada 1898 - 22 listopad 1963),  był Irlandzkim pisarzem i uczonym. Jego twórczość jest bardzo zróżnicowana i zawiera literaturę średniowieczną, apologetykę chrześcijańską, krytykę literacką, audycje radiowe, eseje o Chrześcijaństwie oraz fikcję opisującą walkę dobra ze złem. Przykładami alegorycznej fikcji tworzonej przez Lewisa są Listy starego diabła do nowego, Opowieści z Narnii i Trylogia międzyplanetarna.

Co prawda, ostatnio uciekamy od "chrześcijańskich" pozycji. Nie chcemy, by ktoś przypominał nam o Bogu. Jednak powieści tego pana od wielu lat cieszą się niesłabnącą popularnością, są wznawiane co jakiś czas. Dlaczego? Tym razem z odpowiedzią zmierzyłam się nie ja, a kilka Bloggerek:

Irytacja:Z Lewisem pierwszy raz zetknęłam się zupełnie przez przypadek, w szkole podstawowej.
"Opowieści z Narni" były czymś zupełnie innym, niż to, co czytałam do tej pory. To fascynująca opowieść, która niesamowicie szybko mnie wciągnęła. [...]
Miałam okazję jakiś czas temu sięgnąć po inną książkę Lewisa. Nosiła tytuł "O modlitwie". Kolejne dzieło, które wywarło na mnie pozytywne znaczenie.
Po tych tytułach ciężko mi ocenić autora. Jednak mogę napisać, że fascynuje mnie jako człowiek. Widać, że nadal istnieje w literaturze, bo nie spotkałam się nigdy z człowiekiem, który zapytałby mnie:
- Kim jest Lewis?
Chciał coś przekazać w swoich książkach i to właśnie robił. Podczas czytania zmusza do refleksji nad sobą samym.
Religia była czymś ważnym w jego życiu. Nawet w "Opowieściach..." można znaleźć piękne odniesienie do chrześcijaństwa. Zatem napiszę, że był to człowiek uduchowiony, co znaczy bogaty wewnętrznie.
Na tych tytułach nie mam zamiaru skończyć, bo już wybrałam sobie pozycje, które koniecznie muszę przeczytać. "Dopóki mamy twarze", "Problem cierpienia", "Smutek" oraz "Zaskoczony radością".


Blueberry: Słyszę nazwisko Lewis i od razu do mojej głowy wpada melodyjka śpiewająca "Opowieści z Narnii", "Opowieści z Narnii". Przypominają się pierwsze zarwane noce w drugiej klasie podstawówki, czytanie pod kołdrą z latarką w ręku, wykradanie się do salonu po nowe baterie do latarki oraz chwile spędzone w towarzystwie bohaterów tejże magicznej krainy. Za co cenię Lewisa? Mogłabym powiedzieć, że cenię go za wszystko, jednak chyba najbardziej za zaczarowanie mi dzieciństwa. Razem z panią Rowling oraz Tolkienem otworzyli przede mną prawdziwy książkowy świat. I za to im, a najbardziej mu dziękuję :)

Leelunia: Lewisa i jego twórczość znam... od 1 klasy podstawówki, kiedy, z zapałem przewracając kartki, pochłaniałam całe Jego "Opowieści z Narnii". Czytałam je zresztą mnóstwo razy, jak prawie każdą z moich ulubionych książek, zanim natknęłam się na inne jego książki "Pakamerię", "Trylogię kosmiczną" i "Listy starego diabła do młodego". Wszystkie są wspaniałe, i, mimo mojej wrodzonej przekory, muszę powiedzieć, że ulubiony autor moich Rodziców stał się również moim ulubionym autorem.

Czasem zdarzało mi się natykać się na dość niepochlebne opinie na temat "Opowieści z Narnii". Autor bloga  był wtedy strasznie rozczarowany, oczekiwał zapierającego dech w piersiach fantasty, a tu taka wpadka. Jednak ja zawsze uważałam, że magia Lewisa brzmi w prostocie. On nie lał wody. Wiedział co chcę powiedzieć, jednocześnie umiał ubrać to w zachęcające opakowanie, które często powstawało w jego głowie. Poza tym, miał piękny styl pisania. Mówcie sobie co chcecie, jednak pisać tak, by szybko się czytało umie wielu. To co on robił z piórem potrafi jeszcze ledwie kilku autorów i spokojnie mogłabym ich policzyć na palcach jednej ręki.Miał wrodzony dar. Talent. A po "Opowieści z Narnii" najlepiej sięgać w klasach 1-3 podstawówki. A potem już tylko wracać...

A fakt, że jego powieści mówią również o Bogu, przemawia jak najbardziej na jego korzyść. Szkoda tylko, że dla innych wątek głębszy, z nawiązaniem do Stwórcy równa się z nudą i niezrozumieniem. I szkoda, że osoby, które wygłaszają takie opinie bardzo często w ogóle nie miały do czynienia z książkami Lewisa, albo przeczytały jego książkę w niewłaściwym momencie i nawet nie starały się do nie wrócić...

Gdybym sama miała wybierać ulubioną książkę Lewisa, byłby to bezsprzecznie "Zaskoczony radością". Dziwne, że właśnie autobiografia zrobiła na mnie najlepsze wrażenie, ale tak jest. Co prawda, inne książki też są ważna i ulubione, wracam do nich często, jednak zdania nie zmienię;)

Chciałabym Was teraz zaprosić, do wątku poświęconego Lewisowi, na portalu Lubimy Czytać. Bo chociaż uwielbiamy nowości, ty jednak do starszych powieści też wracamy...



"Śmierć pięknych saren" O.Pavel

Gdy brałam do rąk tę książkę, nie wiedziałam, o czym ona właściwie jest. Słyszałam, że piękna, wzruszająca, uspokajająca, najbardziej anty-depresyjna książka świata, jak ją określił Mariusz Szczygieł, lecz nikt nie mówił o fabule, nie zachwycał się poszczególnymi wątkami czy językiem. Jakby cały tłum ludzi opiewał samo jestestwo tejże pozycji.

Po przeczytaniu „Śmierci pięknych saren” uśmiechnęłam się do siebie i nagle zrozumiałam tych ludzi. Bo na pytanie: o czym jest ta książka? trzeba by odpowiedzieć: o rybach i będzie to jedyna prawdziwa odpowiedź, za razem tak daleka od prawdy. A jeśli drążyć by temat, powiedzielibyśmy o tatusiu autora, który w tej historii odegrał jedną z ważniejszych ról, będąc komiwojażerem handlującym lodówkami i odkurzaczami sławnej firmy Elektrolux, a jednocześnie wielkim miłośnikiem ryb. Dalej trzeba opowiedzieć o mamusi Oty Pavela, jego dwóch braciach i wujku Karolu Proszku. Można by również wspomnieć o pani Irmie, o doktorze Emilu, lecz po co? I tak po kostki ugrzęźniemy w temacie RYB.
Ryby są w tej książce wszechobecne. Jednak to jeszcze nie znaczy, że każda osoba, która z wędkarstwem nie ma nic wspólnego, nie powinna po tę książkę sięgać. Wręcz przeciwnie! Z chęcią zaaplikowałabym ją wszystkim ludziom po kolei, by przystanęli, odetchnęli, przypomnieli sobie i się uśmiechnęli…

Najpierw jednak, opowiem Wam o autorze.
Ota Pavel nie był pisarzem. Był dziennikarzem sportowym i na zimowej olimpiadzie w Innsbrucku dostał pomieszania zmysłów. Książkę zaczął pisać w ramach terapii. W epilogu powiedział: Najgorzej, gdy za pomocą proszków doprowadzają człowieka do stanu, w którym zdaje sobie sprawę, że jest wariatem. Oczy zasnuwa smutek, człowiek już wie, że nie jest Chrystusem, ale biedakiem, któremu brak zdrowych zmysłów, czyniących z człowieka człowieka. […] Jest się skazanym bez sądu. Ludzie na zewnątrz sobie żyją i zaczyna się im zazdrościć.
Tylko cudem można z tego wyjść. Pięć lat czekałem na ten cud. Siedzisz samotnie n krześle przez całe tygodnie, miesiące, lata. Nie mogę twierdzić, że cierpiałem jak zwierze, bo nikt nie wie, jak zwierzę cierpi, choć tak często o tym opowiada się i pisze. Wiem tylko, że cierpiałem potwornie, tego nie da się wypowiedzieć. A zresztą nikt by nawet w to nie uwierzył, ludzie nie chcą słyszeć o tej chorobie, bo się jej strasznie boją.
Kiedy  czułem się lepiej, myślałem o tym, co było w życiu najpiękniejsze. Nie myślałem o miłości ani o tym, że się włóczyłem po świecie. Nie myślałem o nocnych lotach przez oceany ani o tym, jak grałem w praskiej Sparcie w kanadyjskiego hokeja. Chodziłem znowu na ryby – nad potoki, rzeki, stawy i przegrody. I uzmysłowiłem sobie, że najpiękniejsze, co na świecie przeżyłem, to było właśnie to.
Czemu owe chwile były najpiękniejsze?
Nie potrafię tego jasno wytłumaczyć, ale starałem się znaleźć odpowiedź, pisząc swoje wspomnienia.
I tak, ja, osoba, która z rybami nie miała nic wspólnego, dla której wędkarstwo to siedzenie w ciszy kilka godzin, zakochałam się w tej książce. I uspokoiłam się przy niej, i odpoczęłam i uśmiechnęłam.


"Śmierć pięknych saren" to zbiór opowiadań Widzimy w ich tle przedwojenne Czechy, widzimy jak żydowską rodzinę Pavelów zastała wojna, jak Niemcy zabierali własności, jak bracia Oty poszli do obozów, widzimy też kawałeczek powojennej historii. Jest jednak coś czego nie ma w innych książkach, albo raczej nie ma czegoś co jest we wszystkich innych książkach. Nie ma tego pośpiechu, ciągłego stresu, przemocy, nienawiści do drugiego człowieka. Nawet o Niemcach Ota Pavel pisze bez jakiejś pogardy czy złości.

Mimo wcześniej wymienionych epitetów, książka nie jest nudna. Ją chce się czytać, czytać i jeszcze raz czytać. Dużą w tym zasługę ma tatuś autora, który chociaż kocha mamusię, to nie zawsze był jej wierny, który miał smykałkę do interesów, lecz również dawał się "nabijać w butelkę", który kocha ryby. Znów ryby? Ano tak jakoś się składa. Ale po tej książce autentycznie zachce Wam się łowić ryb.



Jednak możecie wtedy nie poczuć tego co Ota Pavel, ba, jestem prawie pewna, że nie poczujecie. Bo dla każdego coś innego jest tą rybą. Wy po prostu przeczytajcie tę książkę. Zachęcam, polecam i nie wiem co jeszcze.

 "Śmierć pięknych saren" O.Pavel, wyd. Biblioteka Gazety Wyborczej, 2011, tł.A.Czcibor-Piotrowski, J.Waczków