Moja pierwsza biegowa książka.
Na początku było mi po prostu głupio.
Po trzech latach gorzko-słodkich, gdy moja kondycja resztką sił jechała na wytrenowaniu lat wcześniejszych, nie dając mi spaść na sam dół złośliwej drabinki w-fowej, postanowiłam wrócić do ćwiczeń. Fitnessy przede wszystkim. Codziennie, choć nie zawsze się udawało, ta godzina, dwie, lub chociaż pół, by poczuć się lepiej i móc w wakacje bez zadyszki zdobywać kolejne szczyty.
Potem doszło bieganie. Na dworze było pięknie, ja chociaż wypluwałam płuca, truchtałam dzielnie. Zaczęło się dwa miesiące temu. A teraz postanowiłam kupić książkę o bieganiu.
I było mi głupio.
Dwa miesiące, ja cały czas męczę się straszliwie, i choć widać progres w stosunku do poprzednich dni, to cały czas daleko mi do tych uśmiechniętych biegaczy, którzy na pierwszych kilometrach wręcz płynął. A kupuję książkę o bieganiu?
Poza tym, do książek o bieganiu mam stosunek podobny jak do biografii wielkich gwiazd czy wspomnień z okresu II wojny światowej. Owszem, trafiają się genialne, chwytające za serce, wspaniale napisane, przekonywujące, jednak większość powstaje albo dla pieniędzy (gwiazdy muzyki, sportu) albo dla samego autora (II wojna światowa). Napisane prosto, bez drugiego dna, czarno na białym, wymieniają kolejne fakty, uderzają w tony sentymentalne. Potrafią wzruszać, otwierać oczy, czasem bawić, jednak na dłuższą metę potrzebuję czegoś dobrze napisanego, co miało płynąć ze środka, gdzie pod pierwszą warstwą kryje się druga, gdy autor bawi się słowem. A książki o bieganiu takie nie są. Z wyjątkiem Murakamiego. Ale dziś nie o Murakamim.
Dziś o "Jedz i biegaj" które kupiłam, wrzucając do kosza wszelkie wyrzuty, że trochę za wcześnie, by czytać o bieganiu, gdy sama po kilku kilometrach umieram. I nie żałuję, że przeczytałam, wręcz się cieszę, choć czasem jeszcze pojawiają się wątpliwości.
Bo to nie jest genialna książka. Znowu te cholerne czarne literki na białym tle, znowu te urodziłem się wtedy, ale dość, nie będę was nudził, tylko opowiem wam swoje życie... szkoda, że nie umiem pisać dobrze, jednak napiszę...
A ja tylko czytam, patrzę, i żałuję. Bo tę książkę można było napisać tak, że byłaby bestsellerem, że ludzie pamiętali by o niej za kilkadziesiąt lat, że kiedyś w liceum omawiali by ją szczegółowo.
A tak to mam przed sobą jedynie dobrą książkę.
Więc nie zachwycam się, lecz lubię tę książkę.
Lubię, jak autor wspomina pierwsze biegi, pierwsze treningi.
Lubię, jak opowiada o pokonywaniu siebie. Już nie tylko endorfiny, lecz również wielka duma, daleka od trosk.
Lubię, jak opowiada, o bieganiu, które pomaga.
Lubię, jak opisuje wszelkie uczucia i przemyślenia podczas biegów.
Lubię, jak na przestrzeni widać zmiany. Nie te biegowe, ale życiowe. Jak niekiedy wszystko się rozsypuje, by znowu zostać złożone.
Ale przede wszystkim lubię to uczucie, gdy zamykam książkę i z jeszcze większą radością niż zwykle zakładam buty i chcę biec jak najdalej.
W dodatku było o jedzeniu.
Weganką nie jestem, raczej wegetarianką bez ideologi. Mam to szczęście, że cały czas żyję w świecie, gdzie połowa mięsa pochodzi z gospodarstwa mojej babci. A ja po prostu nie jem, bo nie mam ochoty. I tak sobie balansuję na krawędzi - nie jem kilka miesięcy mięsa, kilka dni jestem weganką, by wreszcie jednego dnia zjeść zupę z mięsem.
Tylko cały czas brakowało mi jednego - wegańskiej książki kucharskiej. Bazuję na internetowych przepisach, czego nie cierpię (książka powinna leżeć, a ja cała w mące powinnam delikatnie przewracać kartki, patrząc, co jeszcze dodać). Cały czas nie mam wegańskiej książki. Cały czas sama wrzucam warzywa jak popadnie, czytam o tworzeniu jadłospisów i cały czas próbuję. A ta książka po prostu się przydaje. Nic nadzwyczajnego. Po prostu, kilka przepisów wpada w oko.
I chyba przede wszystkim dzięki temu weganizmowi, nie jest mi tak głupio. Bo do ultramaratonów i przełamywania samego siebie jest mi daleko. Na razie jedynie uwierzyłam, że biegania można się nauczyć, nawet gdy całe życie myślało się, że my do tego nie jesteśmy stworzeni.
* * *
03.02.2015
Biegam sporadycznie.
Ćwiczę sporadycznie
Moje wegetariańskie jedzenie skończyło się u lekarza.
Ale książkę z przepisami wegetariańskimi mam.
I dziś znalazłam ten tekst. Wiecie, dziś moje pewne marzenia, które myślałam, że będę realizować kiedyś, za jakiś czas, gdy dorosnę... One dziś zaczynają przybierać realne kształty i daty, których bym się nie spodziewała. I tak też sobie myślę, że chociaż może nie miałam jakiegoś wielkiego marzenia, by przebiec maraton, to marzenie, by wstawać rano i biegając poranki spędzać, było zawsze.
Wiem też, że ogólnie powinno być tak, że zaczynacie biegać i potem do końca życia już biegacie. Ale mi to nie wyszło, więc dziś zaczynam biegać po raz kolejny.
I daleka jestem też myślenia, że gdy jesteś początkujący, albo w ogóle niebiegający, to takie książki są nie dla ciebie. Lubię książki o biegaczach. Bez względu czy biegam czy nie. Bo jakoś tak zawsze się okazuje, że stosować to można nie tylko przy bieganiu. I czerpać z tych tekstów, nie tylko przemierzając kolejne kilometry.
A do tej "tylko dobrej" książki o bieganiu wracałam zaskakująco często podczas ostatniego roku. I z tej "tylko dobrej" książki awansowała na "książkę bardzo dobrą".
"Jedz i biegaj" Scott Jurek, Steve Friedman, wyd. Galaktyka, 2012