Trzeba jednak najpierw wspomnieć, że książki Hugo nie znam.
Znam fragment, jeden malutki o Cosette. I drugi o Gavroche. Tyle. To duży
wyrzut na mojej liście książkowej, jednak jak było założone na początku: to
tylko pomoże, nie będzie ciągłego porównywania do książki (bo gdy znam dobrą
książkę, ekranizacja okazuje się gorsza). Musicali się nie boję, musicale nawet
lubię, łącznie z puściutką i kiczowatą „Mamma Mią”.
Niestety, nie tym razem.
Trzeba zacząć od samej muzyki. Nie mam nic do nieczysto śpiewających aktorów i trzeba oddać Annie, że jej wykonanie I dredem a dream chociaż może odbiegające od muzycznego ideału, zagrane jest świetnie. Wszystkie emocje malujące się na twarzy aktorki oddziaływały silnie i na mnie. Gorzej z męskimi wokalami. Nawet gdyby były zaśpiewane perfekcyjnie (a nie są), pomyłką jest ich sama obecność. Mam tu na myśli partie Jean Valjean’a i Javerta. Chaotyczne, raczej śmieszne niż groźne, nudne, nadmuchane oscarowym szumem, dłużące się w nieskończoność.
Trzeba zacząć od samej muzyki. Nie mam nic do nieczysto śpiewających aktorów i trzeba oddać Annie, że jej wykonanie I dredem a dream chociaż może odbiegające od muzycznego ideału, zagrane jest świetnie. Wszystkie emocje malujące się na twarzy aktorki oddziaływały silnie i na mnie. Gorzej z męskimi wokalami. Nawet gdyby były zaśpiewane perfekcyjnie (a nie są), pomyłką jest ich sama obecność. Mam tu na myśli partie Jean Valjean’a i Javerta. Chaotyczne, raczej śmieszne niż groźne, nudne, nadmuchane oscarowym szumem, dłużące się w nieskończoność.
Podobnie jest w ogóle z samym pomysłem. Dłuży się
niemiłosiernie i jest strasznie pompatyczno-denerwujący. Wiem, musical
wystawiają na scenie od lat, teraz tylko trzeba było go przenieść na duży
ekran. Ale, ale! Jak się przenosi, proponuję troszkę bardziej się postarać. Bo
to co dobrze wygląda na żywo, w filmie musi być lepsze. Tu aktor nie ma
takiego kontaktu z odbiorcą. Dlatego też połowa scen, była do
wyrzucenia, poprawienia (szczególnie te, gdzie grają dwaj pewni panowie – może się
znęcam, ale taka jest prawda). Trzeba
dodać jeszcze te nieszczęsne fragmenty, gdy każdy śpiewa swoją partię, każdy w innej tonacji, wszyscy równocześnie, przez co
każdy krzyczy, zrozumieć coś można tylko dzięki napisom, słuchać tego nie można.
Sama historia… Ja się cieszę, że nie znam w całości
dzieła Hugo. Bo bym zapewne płakała rzewnie, co oni najlepszego z tą książką
zrobili. A i bez tego cała historia jest dla mnie potraktowana szczątkowo,
przez co słyszy się tylko „9 lat później” i ma się dość. Leci wszystko na łeb
na szyję, nie uratuje tego nawet kostiumowo-krajobrazowe zaplecze, bo starając
się skupić na wszystkim, nie skupia się na niczym.
Aktorzy… Gwiazdy
Hollywood, rozumiem. Nawet mi się to podoba, bo lubię ich, kojarzą mi się z miłymi filmami.
Jednak akurat w tym wypadku moje serce skradły postacie dziecięce, jeszcze nie znane z dużego ekranu (przynajmniej ja ich nie kojarzę) – Cosette,
która jako chyba jedyna porwała mnie swoim śpiewem i oczywiście oczami (wiem,
że miała soczewki, przemalowali jej oczy, albo coś w tym stylu, jednak nie
umniejsza to ich czaru), ale niestety, jak szybko się pojawiła, tak szybko
zniknęła, bo zaraz było „9 lat później”. Drugim bohaterem jest oczywiście
Gavroche. Tutaj chyba odzywa się moja sympatia do postaci jaką grał i fakt, że
nie mogę patrzeć na śmierć dziecka.
Dlatego też, pominę odrobinę sztuczności w jego roli.
Co do dorosłych… Jackman,
gdyby zapomnieć, że gra właśnie w „Nędznikach” i że miała to być rola świetna,
spektakularna i w ogóle wypasiona, byłby moim idolem. Ale, że nie zapomniałam,
przyznam jedynie, grał miło, lecz sprowadzając wszystko do tematu, że cały film
jest pomyłką, całkowicie zachwycić się nie umiem. Russela też zawsze lubiłam,
ale w tym filmie obszedł mnie tyle co zeszłoroczny śnieg. Tak naprawdę, to jego
rola chyba już w połowie seansu wyleciała mi z głowy i za każdym razem gdy się
pojawiał na ekranie, dziwiłam się, co on tu robi.
Starsza Cosette jest nie udana kompletnie. Amandę
lubię od czasów „I wciąż ją kocham”, ale tutaj… Po pierwsze, nie mogła dorównać
małej, po drugie, jako że Cosette znam tylko z dziecięcych opisów (gdzie Victor
przedstawił ją jako osóbkę, która pod opieką dwóch okrutników stała się wręcz
brzydka, tylko oczy ma piękne cały czas), przypuszczam, że w dalszej części, wyładnieje.
A tutaj to się nie powiodło. W dodatku, Skyfried
w roli Cosette wydała mi się sztuczna i przepłakana. Jakby weszła przez przypadek na plan, zdziwiła się, co ona tu robi, chwilkę smutno pouśmiechała, ponuciła coś i poszła na zakupy ze znajomymi.
Jest jednak pewna parka, która wynagradza mi wszystko – państwo Thénardier. Role zagrane świetnie, a i kwestie mieli
na poziomie. Szczególnie pierwsza scena w której występują, była wybawieniem,
bo już po woli miałam dość tego filmu…
Drugim porządnym atutem tej produkcji są sceny zbiorowe dziejące się w 1832
roku (czyli ostatnie dziewięć lat później), które, chociaż czasami za
teatralne, zapierają dech w piersiach, wykonane są z rozmachem i tym rozmachem widza przytłaczają. W takich chwilach również śpiewu nie ma się dość.
Pomijając już fakt, że po godzinie byłam zmęczona ciągłym
słuchaniem piosenek (trzeba dodać, że w tym musicalu praktycznie nie ma słowa
mówionego, wszystko śpiewają), że dwa razy robiłam sobie przerwę, że sceny
niektóre ciągnęły się w taką nieskończoność, że trzeba było sobie odpocząć,
że większość potraktowana jest po łebkach, że polotu również tutaj brakuje, że historia przedstawiona jest w tak spłycony sposób, że zainteresować się nią nie da, muszę przyznać sama przed sobą, że na Oscara „Nędznicy” szanse mają duże, bo przecież znowu coś
innego i nie szkodzi, że nie stoi na takim poziomie jakiego oczekiwałam,
większość się zachwyca. A jak wiadomo, gdy jest coś innego, to od razu musi być
dobre. Szkoda tylko, że znów nie dla mnie...
"Nędznicy", reż. T.Hooper, 2012, główne role: Hugh Jackman, Russel Crowe, Anne Hathaway