"Śmierć pięknych saren" O.Pavel

Gdy brałam do rąk tę książkę, nie wiedziałam, o czym ona właściwie jest. Słyszałam, że piękna, wzruszająca, uspokajająca, najbardziej anty-depresyjna książka świata, jak ją określił Mariusz Szczygieł, lecz nikt nie mówił o fabule, nie zachwycał się poszczególnymi wątkami czy językiem. Jakby cały tłum ludzi opiewał samo jestestwo tejże pozycji.

Po przeczytaniu „Śmierci pięknych saren” uśmiechnęłam się do siebie i nagle zrozumiałam tych ludzi. Bo na pytanie: o czym jest ta książka? trzeba by odpowiedzieć: o rybach i będzie to jedyna prawdziwa odpowiedź, za razem tak daleka od prawdy. A jeśli drążyć by temat, powiedzielibyśmy o tatusiu autora, który w tej historii odegrał jedną z ważniejszych ról, będąc komiwojażerem handlującym lodówkami i odkurzaczami sławnej firmy Elektrolux, a jednocześnie wielkim miłośnikiem ryb. Dalej trzeba opowiedzieć o mamusi Oty Pavela, jego dwóch braciach i wujku Karolu Proszku. Można by również wspomnieć o pani Irmie, o doktorze Emilu, lecz po co? I tak po kostki ugrzęźniemy w temacie RYB.
Ryby są w tej książce wszechobecne. Jednak to jeszcze nie znaczy, że każda osoba, która z wędkarstwem nie ma nic wspólnego, nie powinna po tę książkę sięgać. Wręcz przeciwnie! Z chęcią zaaplikowałabym ją wszystkim ludziom po kolei, by przystanęli, odetchnęli, przypomnieli sobie i się uśmiechnęli…

Najpierw jednak, opowiem Wam o autorze.
Ota Pavel nie był pisarzem. Był dziennikarzem sportowym i na zimowej olimpiadzie w Innsbrucku dostał pomieszania zmysłów. Książkę zaczął pisać w ramach terapii. W epilogu powiedział: Najgorzej, gdy za pomocą proszków doprowadzają człowieka do stanu, w którym zdaje sobie sprawę, że jest wariatem. Oczy zasnuwa smutek, człowiek już wie, że nie jest Chrystusem, ale biedakiem, któremu brak zdrowych zmysłów, czyniących z człowieka człowieka. […] Jest się skazanym bez sądu. Ludzie na zewnątrz sobie żyją i zaczyna się im zazdrościć.
Tylko cudem można z tego wyjść. Pięć lat czekałem na ten cud. Siedzisz samotnie n krześle przez całe tygodnie, miesiące, lata. Nie mogę twierdzić, że cierpiałem jak zwierze, bo nikt nie wie, jak zwierzę cierpi, choć tak często o tym opowiada się i pisze. Wiem tylko, że cierpiałem potwornie, tego nie da się wypowiedzieć. A zresztą nikt by nawet w to nie uwierzył, ludzie nie chcą słyszeć o tej chorobie, bo się jej strasznie boją.
Kiedy  czułem się lepiej, myślałem o tym, co było w życiu najpiękniejsze. Nie myślałem o miłości ani o tym, że się włóczyłem po świecie. Nie myślałem o nocnych lotach przez oceany ani o tym, jak grałem w praskiej Sparcie w kanadyjskiego hokeja. Chodziłem znowu na ryby – nad potoki, rzeki, stawy i przegrody. I uzmysłowiłem sobie, że najpiękniejsze, co na świecie przeżyłem, to było właśnie to.
Czemu owe chwile były najpiękniejsze?
Nie potrafię tego jasno wytłumaczyć, ale starałem się znaleźć odpowiedź, pisząc swoje wspomnienia.
I tak, ja, osoba, która z rybami nie miała nic wspólnego, dla której wędkarstwo to siedzenie w ciszy kilka godzin, zakochałam się w tej książce. I uspokoiłam się przy niej, i odpoczęłam i uśmiechnęłam.


"Śmierć pięknych saren" to zbiór opowiadań Widzimy w ich tle przedwojenne Czechy, widzimy jak żydowską rodzinę Pavelów zastała wojna, jak Niemcy zabierali własności, jak bracia Oty poszli do obozów, widzimy też kawałeczek powojennej historii. Jest jednak coś czego nie ma w innych książkach, albo raczej nie ma czegoś co jest we wszystkich innych książkach. Nie ma tego pośpiechu, ciągłego stresu, przemocy, nienawiści do drugiego człowieka. Nawet o Niemcach Ota Pavel pisze bez jakiejś pogardy czy złości.

Mimo wcześniej wymienionych epitetów, książka nie jest nudna. Ją chce się czytać, czytać i jeszcze raz czytać. Dużą w tym zasługę ma tatuś autora, który chociaż kocha mamusię, to nie zawsze był jej wierny, który miał smykałkę do interesów, lecz również dawał się "nabijać w butelkę", który kocha ryby. Znów ryby? Ano tak jakoś się składa. Ale po tej książce autentycznie zachce Wam się łowić ryb.



Jednak możecie wtedy nie poczuć tego co Ota Pavel, ba, jestem prawie pewna, że nie poczujecie. Bo dla każdego coś innego jest tą rybą. Wy po prostu przeczytajcie tę książkę. Zachęcam, polecam i nie wiem co jeszcze.

 "Śmierć pięknych saren" O.Pavel, wyd. Biblioteka Gazety Wyborczej, 2011, tł.A.Czcibor-Piotrowski, J.Waczków

"Frywolitki" M.Musierowicz

Podczas ostatniej wizyty w księgarni, zatrzymałam się przy półce z książkami pani Musierowicz. Nie wiem, dlaczego, ale ciągnie mnie tam zawsze. Chociaż większość pozycji, które wyszły spod pióra tej autorki, od dawna mam w domu, to i tak przystaję, oglądam nowe, pachnące farbą drukarską, wydania, podczytuję fragmenty i uśmiecham się pod nosem. Tym razem, gdy tak stałam, mój wzrok padł na „Frywolitki”.

Ten zbiór felietonów, o jakże przyjemnej nazwie, czytałam już trzy (jeśli nie cztery) lata temu. Wtedy sięgnęłam po nie idąc za tzw. ciosem. Skończyłam Jeżycjadę i wypożyczyłam wyżej wspomniane, chociaż Pani Bibliotekarka mówiła, że to dla trochę starszych. Jednak ja się uparłam i sparzyłam (jak to zwykle bywa). To już nie były beztroskie harce czterech panienek. Tym razem pani Małgorzata opowiadała o książkach. Nie umiałam wtedy tego docenić. Co prawda, kilka felietonów mnie rozśmieszyło i zaciekawiło, lecz większość po prostu nudziła. Omijałam bogate cytaty, niektóre opowiastki… Stojąc wtedy w księgarni nad tą książką postanowiłam dać „Frywolitkom” jeszcze jedną szansę.

Zaczęło się od wstępu, który nie był typowym wstępem. Był pierwszym felietonem i  był taki jak całe frywolitki. A co to są frywolitki? Posłuchajcie:

…tytuł naszych felietoników pochodzi od francuskiego słowa  f r i v o l e  - płochy, lekkomyślny, błahy. F r y w o l i t k i  zaś, czyli, powiedzmy, b ł a h o s t k i  - to nazwa prześlicznych koronek, które potrafi wykonać własnoręcznie moja Mama. Pomysł, by nazwa tych koronek była tytułem felietonu, wziął się, mówiąc otwarcie, z bezsilnej zawiści. Uczucie to opanowuje mnie zawsze, gdy  widzę, co moja Mama potrafi zrobić swoimi rękami, w zasadzie bardzo podobnymi do moich , z tym, że  jednak moje są bardziej – jak to się mówi – maślane. Frywolitki, jakie wykonuje moja Mama przy użyciu Specjalnego Czółenka, są tak precyzyjne, wdzięczne i ładne! Zaczyna się od małego oczka,  a potem już tylko – ba, t y l k o! – snuje się i nawija w kółeczko, dorabiając oczka następne, oraz zawijaski, figlaski, ząbki, wypustki i inne dygresje. Kiedy raz siedziałam, wpatrując się z nabożnym podziwem w to, co Mamie udaje się wyczarować ze zwykłych nici, pomyślałam sobie na pociechę, że właściwie to i ja tak potrafię, tylko nie rękami, a głową. I że można by spróbować  zrobić frywolitki – mentalnie.

Ja do tych nitkowych frywolitek mam słabość. Posiadam trzy cudowne zakładki zrobione właśnie tą techniką (robiła je, notabene, Czytelniczka pani Musierowicz) i za każdym razem się nimi zachwycam. Więc, jeśli takie mi się podobają, to dlaczego miałyby mi się nie spodobać  mentalne? 

Moje zakładkowe frywolitki-prezent od pewnej Miłej Osoby

Pierwsza właściwa frywolitka (po frywolitce wstępnej) opowiadała o pani Elizie Orzeszkowej – pisarce znanej w całej Polsce, której opisy przyrody, dla większości uczniów, są zmorą. Ta właśnie pani Eliza, od dłuższego czasu chodzi mi po głowie, od dłuższego czasu się do niej uśmiecham. Po części, dlatego, że czytałam wspomnienia Zuzanny Rabskiej, po części dlatego, że ciągle mam w pamięci piękną recenzję Eliny. Chyba właśnie dlatego, że od tego felietonu zaczęła się ta książka i od faktu, że autorka podchodziła do tematu pełna zrozumienia, polubiłam z miejsca frywolitki. Co prawda, Bardziej Doświadczonych Czytelników mogą razić wszelkie zwroty trochę jakby nie z tej szarej ziemi, takie słoneczne, optymistyczne i pełne uśmiechu, które kieruje pani Małgorzata do odbiorców. Ale to chyba ich problem, prawda? Ja zapisałam kolejny tytuł na liście „must read” i czytałam dalej.

Chociaż felietony miałam sobie dawkować, tak jeden przed snem, nie umiałam. Na raz przeczytałam kilka i nie było mi dość. Dawno bowiem nie spotkałam się, żeby ktoś opowiadał z takim znawstwem i pasją za razem, o książkach czasem wręcz klasycznych, a czasem nieznanych chociaż pięknych. Poza tym, sam styl autorki wręcz zachęcał do kolejnej lektury, do notowania sobie poszczególnych tytułów, które po prostu CHCE się czytać. Chciałam dalej poznawać chociaż kawałek życia Andersena, Krzysia z bajki o Kubusiu Puchatku, Jane Austen. Chciałam czytać, kupić od razu te książki i wszystkie na raz poznać. Pani Małgosia po prostu zaraziła mnie swoją pasją.

Jednak jak to bywa w przypadku felietonów, nie mówiły one tylko o książkach. Autorka  pisała o ogrodach, spotkaniach, ludziach, listach od Czytelników, miejscach… Opowiadała przeróżne anegdotki, często cytowała opisywane przez siebie książki. Jednak o czym by nie pisała i tak przez wszystkie słowa wybijał się ten optymizm, który jest tak widoczny również w Jeżycjadzie.

Pozycja jest wprost obowiązkowa dla miłośnika cyklu o Borejkach. Dla miłośników książek  również. Jednak jeśli nie znacie domowników mieszkanka przy Roosvelta 5, to najpierw zajrzyjcie do „Szóstej klepki",a dopiero potem smakujcie "Frywolitki". To jest jedna z tych książek, do których często się wraca.





"Frywolitki, czyli ostatnio przeczytałam książkę" M.Musierowicz, wyd. Akapit-Press, 2008

Stos... nawet nie wiem jaki. Chyba już jesienny.


"Mulberry Tree" van Gogh [źródło]
Moją maluteńką mieścinkę również nawiedziły wszędobylskie wiatry. Nie wiem, jak inni, ale jestem po prostu zachwycona. Taki wiatr dobrze działa na wyobraźnię. Szczególnie, gdy czyta się "Na plebanii w Haworth" i myślami przebywa się na surowych wrzosowiskach Yorkshire, względnie w domu, który kiedyś zamieszkiwał pastor z żoną i szóstką dzieci, taki wiatr tylko dodaje autentyczności temu miejscu. Jak pewnie Wam wiadomo, trójka z domowników (pani pastorowa, Maria i Elżbieta) nie pożyła długo. Aż mi serce ścisnęło, gdy umarła Maria. To ona była wzorem małej Helenki z "Dziwnych losów Jane Eyre", a ja czytając o okropnym Lowood tak Helence współczułam... Jak tylko dokończę tę apetyczną księgę, na pewno coś Wam o niej napiszę. Jednak już teraz zachęcam do czytania i kupowania pozycji napisanej przez panią Annę Przedpełską-Trzeciakowską (widziałam ją na fincie, a w Weltbildzie można ją nabyć za 9.90)

No, ale przejdźmy do stosu. Wiem, że miałam nie kupować książek. Tylko, że to jest tak jakby kazać palaczowi przestać palić. A raczej, to jest jeszcze gorsze, bo taki palacz, wie, że naraża swoje zdrowie. A ja? Ja narażam jedynie budżet. Więc, co to za różnica, czy narażam go teraz czy za rok? Trzeba po prostu sprawić by książki były bardziej przemyślane, a nie pochopnie kupowane. Tylko i to mi się nie udaje. Ale obiecuję, popracuję nad tym. A po tak długim wstępie wreszcie stos:

"Diuna" F. Herbert - moja finta jak zwykle ratuje życie i pomaga w zdobywaniu klasyków. Trochę się obawiam, bo moje nastawienie do tego gatunku jest... nieprzychylne, ale trudno. Przeczytamy zobaczymy.
"Frywolitki" M Musierowicz - moich nieprzemyślanych zakupów część pierwsza. Bo ja miałam NIC nie kupować. No, ale jak po raz drugi w ciągu dwóch dni byłam w Empiku, to doszłam do wniosku, że to jakieś przeznaczenie (zważywszy, że najbliższy Empik jest oddalony ode mnie o 30 km) i kupiłam. Oczywiście, Małgorzata Musierowicz jest zawsze na miejscu i nie ma mowy o pomyłce, tylko chodzi o wydanie. Nie wiem, czy ktoś kojarzy, jest takie trzytomowe, gdzie mamy wszystkie frywolitki. Jednak jest ono w innej oprawie. A ja postanowiłam, że moje Frywolitki będą w białej oprawie. No i tak sobie z Panią Sprzedawczynią rozmawiałyśmy (okazało się, że ona też bardzo lubi panią Musierowicz i że gdy zwiedzała Poznań była oczarowana) i mimochodem spytałam, czy to jest pierwsza część, bo jakaś taka grubsza, od tamtego "kolorowego" wydania. Ona na to, że raczej tak. Więc ja, cielątko, nie sprawdzałam dokładniej, tylko kupiłam. Potem w domu czytając zobaczyłam, napis jak wół: "wybór z lat 1994-1997". Za taką głupotę powinni wieszać. No, ale cóż. jak na razie jestem szczęśliwą posiadaczką jedynie wyboru Frywolitek" i jestem nimi oczarowana. Recenzja dla Was już się pisze.
"Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek" - zamówione na fincie pod wpływem kilku pochlebnych opinii, zostało pożarte i dalej, szczęśliwa właścicielka zaczęła się zachwycać. Polubiłam tę książkę. Jak nic. I o niej też niedługo Wam opowiem.
"Lolita" V.Nobakov - klasyka. Też z finty. Polecało mi ją wiele osób,jednak chyba najbardziej pamiętałam recenzję Irytacji (jedną z jej pierwszych w blogowym życiu!), więc zamówiłam. Jedyny na prawdę przemyślane zamówienie z tego stosu. Długo we mnie dojrzewało.
"Szaleństwo elfów" K.M.Moning - paczka od MAGa. Ta książka to zupełny przypadek i nie wiem, czy ją przeczytam. Czy CHCĘ ją przeczytać. Zobaczymy razem z panią Katarzyną co z tym fantem zrobimy.
"W zapomnieniu" A.Lingas-Łoniewska - polubiłam "Szóstego" i uparłam się, że kolejną książkę pani Agnieszki też muszę mieć. Wygrałam ją wreszcie u Aurelii, do której piszę list, i piszę, i ona, pewnie, jak ten list dojdzie, to rzuci nim o ścianę, tylko dlatego, że on tak długo szedł. Nie wie bowiem, że Mery tak długo pisze listy i za każdym nie wie, czy on jest dobrze napisany czy nie...;)
"Dajcie mi jednego z was" J.Getner - egzemplarz od autora. Jak się zobowiązałam to przeczytałam, teraz zaś piszę recenzję. Wychodzi mi to powoli, ale jakoś idzie. Nie wiem jeszcze jakie jest Wasze zdanie o tej książce, bo recenzje tej książki omijałam (coby się nie sugerować). Zobaczymy, czy się zgadzamy, jak tylko swoje zdanie wyjawię;)
"Cena" W. Łysiak - bo wiecie, Łysiak. Więc wzięłam książkę tego opiewanego wszędzie autora, z półki mojej Mamy i zobaczymy co z tego wyjdzie...Na razie tylko sobie leży. Planuję sięgnąć gdzieś w październiku.
"Listy" M.Dąbrowska, J.Stępowski - "Te listy to najlepsza literatura. Kiedyś wydane - będą stanowiły ważkie dzieło literatury polskiej." - powiedziała Maria Dąbrowska. Ja tejże Marii Dąbrowskiej wierzę i nie wahałam się wydać jedynie 45zł za trzy tomy. Szczególnie, że po Polsce chodzi jedynie 1500 egzemplarzy tej książki. Z początkiem września mam zamiar się za nie wziąć.
"Reamde" N.Stephenson - kolejna książka od MAGa. Z niej się ucieszyłam i zaczęłam nawet czytać. No, jedna z głośniejszych publikacji tego lata:)

Na boczku skromnie stoją trzy dzieła literatury polskiej i przypominają o nadchodzącym roku szkolnym. A ten rok będzie intensywny. Ale przecież im intensywniej tym lepiej. Szczególnie, że wypoczęłam w te wakacje nie robiąc za wiele. Nawet nieodżałowany włoski i angielski przykuły moją uwagę dopiero niedawno. I dopiero od niedawna zaczęłam kolejne powtórki.
A, przypomniałam sobie o czymś jeszcze. Bo jak to bywa w przypadku takich sierotek jak ja, zapomniałam Wam pokazać jeszcze dwóch książek ( a raczej się nimi pochwalić). Są to przytaszczone z biblioteki "Darowane kreski" Joanny Papuzińskiej (cudeńko, lubię takie książki) i klasyka, czyli "Przeminęło z wiatrem" M.Mitchell. O tej pierwszej na pewno wam napiszę, a drugą dopiero zaczynam. I jak na razie coś ci bliźniacy mi się nie podobają. Ich matka za to i owszem:)

Zostawiam Was z Beatlesami (oglądaliście sobotni koncert w Sopocie z ich piosenkami?) i cudownym "Blackbird" (dobrze, że tego też w naszym nadmorskim miasteczku nie chcieli śpiewać, bo rozbiłabym telewizor):

Mery