Mery zaczyna rozumieć błąd i ponosić konsekwencje wynikające z nieopisywania wielu przeczytanych przez siebie książek. Ot, jakiś rok temu skończyła "Blondynkę, jaguara i tajemnicę Majów", a dziś nie pamięta z niej nic. Nie chodzi tu wcale o fabułę, Mery już dawno zauważyła, że jeśli książka nie jest genialna bądź też genialnie nie wpisuje się w aktualny stan czytającego, nie ma szans na całkowite zamieszkanie w czeluściach pamięci. Jednak przy dobrej książce jesteśmy w stanie przypomnieć sobie lepsze momenty, jakby wyrwane z rzeczywistości postacie czy choćby poszczególne dialogi (na przykład Mery cały czas pamięta trolla pod mostem z "Dymu i luster" i nic więcej) i z nimi kojarzyć dany tytuł. W przypadku "Blondynki..." wspomnień nie ma żadnych, jedynie jakieś mgliste wrażenie, że ciężko było ją skończyć.
Na tej podstawie trudno porównywać najnowszą książkę Beaty Pawlikowskiej z poprzedniczką. Autorka jednak postanowiła ułatwić to zadanie, bo znajdziemy wiele scen z życia wziętych, a jak nie z samego życia, to chociaż z "W dżungli życia", którą Mery pamięta bardzo dobrze.
W tym miejscu powinno pojawić się coś na kształt własnego zdania, za i przeciw, w dodatku ubrane w słowa dobrze skrojone i pasujące. Ostatnio jest z tym problem, Mery żyje cały czas w świecie Muminków, którym wiele zarzucić się nie da... I w ten sielsko-anielski stan wchodzi "Blondynka w Londynie".
Blondynka, która znajduje się tam przypadkowo, albo raczej w ramach zrządzenia losu i ma nieść pochodnię. Dla człowieka, który rok temu połowę wakacji spędził z zapartym tchem oglądając igrzyska (czyt.Mery) brzmi to magicznie. Dla człowieka, który marzy o podróży i chociaż chwilowym zamieszkaniu w Londynie (czyt.Mery) to również brzmi magicznie. Jednak nawet człowiek, który może słuchać o tym mieście godzinami, ma jakieś wymagania i wyobrażenia.
Taki człowiek, po pierwsze, liczy na dużo Londynu w książce. I chociaż Mery jest świadoma, że często od książek oczekiwała za wiele, że wszystkie wyobrażenia budowała na niepewnych recenzjach, a potem się rozczarowywała, to chyba teraz wszystko było na miejscu, bo oczekiwała jedynie dużo Londynu, czegoś angielskiego, ciekawych zakątków, jakichś tradycji... W książce o Londynie.
Trzeba przyznać, trochę Londynu tam jest. Jest o Krwawej Wieży, o koronie królewskiej, o igrzyskach. Gdyby jednak policzyć ile tam tego Londynu w książce o Londynie, wyszłoby jakieś 30%. Niezbyt profesjonalne czy wnikliwe, raczej pobieżne 30 %. A szkoda...
Co więc jeszcze jest? Jest historia o tym, jak pani Pawlikowska przeszła wewnętrzną przemianę, jak z Kopciuszka stała się Królową. Ta część zajmuje 20% książki i stanowi streszczoną niemiłosiernie historię znaną dobrze z serii "W dżungli...". Mery nie ma pojęcia, który już raz czytała o greckim właścicielu restauracji, o pracy sprzątaczki i listach do siebie. Co najgorsze, historia w coraz bardziej okrojonej wersji, jakby pisana na kolanie i o ile, ta z poprzedniej książki dawała wiele do myślenia, to w tej książce zaczyna powolutku uwierać. Ma się dość.
Co z drugą połową książki? Zajmują ją ilustracje, coraz bardziej nachalne. Jeszcze kilka lat temu, były nieśmiałe, gdzieś na marginesach. Teraz jest ich coraz więcej i żeby chociaż wnosiły coś do książki! Ale nie. Z uroczych, sprawiających wrażenie swojskości zrobiły się straszącymi zapychaczami.
Dlaczego więc, chociaż książka jest słaba, pani Pawlikowska cieszy się cały czas takim uznaniem? Autorka pisze dla ludzi niespełnionych, którym brak wiary w siebie. Dobry wybór, aktualnie takich ludzi jest tysiące. W dodatku, pierwsze jej książki (a przede wszystkim pierwsza taka książka, czyli "W dżungli życia" ) była dobra. Może dla niektórych za naiwna, za idealistyczna, jednak Mery ją wręcz uwielbia. Niestety, ostatnio nie dość, że kolejne książki ukazują się co najmniej dwa razy do roku, to większość treści się powtarza. Gdy pisze się dwie książki rocznie i podróżuje jeszcze, trudno wymagać, by wszystko było dopracowane. Dlatego też, nie powala ani słownictwo ani objętość ani temat.
Trochę smutno, bo Mery bardzo ceni panią Pawlikowską. Lubi jej pasję, jej podróże, jej opowieści o smutnej młodości i jej chęć bycia szczęśliwym. Mery też podziwia panią Pawlikowską właśnie za to. Dlatego też, przykro, gdy autorka płodzi jedną książkę za drugą, a więcej treści wcale nie wnosi. Gdy zaprzecza wartościom, które głosiła, bo jak inaczej nazwać tę pogoń za pieniędzmi? Ostatkiem nadziei Mery przyszła do głowy myśl, że to może taka jedna wpadka. Jednak jak więc nazwać kolejne "kursy językowe", zestawienia ulubionych piosenek, i kolejne książki podróżnicze, które nie zbierają za dobrych recenzji?
"Blondynka w Londynie" B.Pawlikowska, wyd.National Geographic, 2013