Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Proust Marcel. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Proust Marcel. Pokaż wszystkie posty

1 lipca 2018

Tylko cytat #10


cz. 2 W cieniu zakwitających dziewcząt


(...) ojciec rodził we mnie dwa straszliwe bolesne podejrzenia. Pierwsze, że (wówczas gdy każdego dnia czułem się jakby na progu jeszcze nie tkniętego życia, mającego się rozpocząć aż jutro rano) moja egzystencja już się zaczęła; a bardziej jeszcze, że to, co w niej nastąpi , nie będzie zbyt różne od tego, co było przedtem. Drugim podejrzeniem, będącym po prawdzie jedynie inną formą pierwszego, było to, że nie znajduję się na zewnątrz Czasu, ale że podlegam jego prawom, zupełnie jak owe figury w powieści, które przez to właśnie pogrążały mnie w takim smutku, kiedym czytał ich życie w Combray (..). Teoretycznie wiemy, że ziemia się obraca, ale faktycznie nie spostrzegamy tego; ziemia, po której chodzimy, nie rusza się , i żyjemy spokojnie. Tak samo jest z Czasem. (s. 66)

***

Spotykałem na wstępie tylko kamerdynera, który, przeprowadziwszy mnie przez kilka salonów,wiódł mnie do malutkiego pustego saloniku,jak gdyby już rozmarzonego błękitnym popołudniem swoich okien. Zostawałem sam w towarzystwie storczyków, róż i fiołków. Podobne osobom czekającym obok nas, ale nieznajomym, kwiaty te zachowywały milczenie, które ich indywidualność rzeczy żywych czyniła tym bardziej przejmującym, i chłonęły ze drżeniem ciepło żarzącego się węgla, troskliwie ułożonego za kryształową szybą, w białej marmurowej misie, w której osypywały się od czasu do czasu jego niebezpieczne rubiny. (s. 118)

***

Franciszka przekazując nam jej zlecenie: "Powiedziała: proszę im pięknie życzyć dobrego połednia", udawała głos pani de Villeparisis myśląc, że powtarza wiernie jej słowa, które zniekształcała nie mniej niż Platon Sokratesa lub święty Jan Jezusa. (s. 315)

***

Pod cienką skórą czuć było śmiałą budowę, feudalną architekturę. Głowa jego przywodziła na myśl owe baszty starożytnych warowni, których nie używane strzelnice są jeszcze widoczne, ale które przerobiono wewnątrz na bibliotekę. (s. 452)

***

Wszystko, co posiadała, idee, dzieła i resztę - które cenił o wiele mniej - oddałby z radością komuś, kto by go rozumiał. Ale z braku znośnego towarzystwa żył samotnie jak odludek, co ludzie światowi nazywali pozą i złym wychowaniem, władze "duchem niepewnym", sąsiedzi bzikiem, rodzina egoizmem i pychą. (s. 461)

***

Rozmawiałem z nią, tak samo nie wiedząc, gdzie padają moje słowa i co się z nimi dzieje, co gdybym rzucał kamyki w otchłań bez dna. Że na ogół osoba, do której je zwracamy, wypełnia je sensem dobytym z własnej jej istoty, bardzo różny od sensu włożonego przez nas w te same słowa, to fakt potwierdzany wciąż przez życie. (s. 521)

[tłum. Tadeusz Boy-Żeleński, wyd. PIW]

20 sierpnia 2017

Tylko cytat #7





cz. 1 W stronę Swanna

Postaram się napisać coś o całym cyklu, jak już go skończę, czyli za jakieś dwa lata (obecnie czytam cz. 2). Tymczasem - cytaty godne wyróżnienia:

Przyzwyczajenie! - robotnica zręczna, ale bardzo powolna,która zrazu pozwala naszemu duchowi cierpieć całe tygodnie w tymczasowej siedzibie, ale którą mimo wszystko winniśmy błogosławić, bo bez przyzwyczajenia, zdany na własne środki, duch nasz nie byłby zdolny uczynić nam żadnego mieszkania mieszkalnym. (s. 31)

***

Jakże ja lubiłem nasz kościół, jak dobrze go widzę! Stara kruchta, przez którąśmy wchodzili, czarna, podziurawiona jak warzęcha, była krzywa i głęboko wyżłobiona w narożnikach (tak samo kropielnica, do której nas wiodła), jak gdyby lekkie otarcie mantyl wieśniaczek wchodzących do kościoła i ich nieśmiałych palców biorących wodę święconą mogło, powtarzane w ciągu wieków, nabyć siły niszczycielskiej, naruszyć kamień i wyżłobić bruzdy takie, jakie żłobią koła wozów w kamieniu przydrożnym ocierając się o niego co dzień. I płyty grobowe, pod którymi szlachetne prochy spoczywających tam opatów Combray stwarzały dla chóru niby duchową posadzkę, nie były już same martwą i twardą materią, bo czas zmiękczył je i dał im wypłynąć na kształt miodu poza granice włąsnego prostokąta, który przekroczyły złotą falą, rozpuszczając w niej jakąś kwiecistą gotycką literę, zatapiając białe fiołki marmuru; (...). (s. 91)

***
Nawet ta miłość do fazy muzycznej zdawała się na chwilę rodzić w Swannie możliwość jakby odmłodzenia. Od tak dawna przestał zwracać swoje życie do idealnego celu, ograniczając je do pogoni za codzienną przyjemnostką, iż sądził — nie powiadając wprawdzie sobie tego jasno — że to się nie zmieni do śmierci. Co więcej, nie czując już podniosłych idei w sobie, przestawał wierzyć w ich realność, nie mogąc jednak zaprzeczyć całkowicie jej istnieniu. Toteż przywykł chować się w myśli bez znaczenia, które mu pozwalały omijać istotę rzeczy. Tak jak nie pytał siebie, czy nie byłoby lepiej przestać bywać w świecie, ale w zamian wiedział całkiem na pewno, że o ile przyjął jakieś zaproszenie, musi się na nie stawić; że o ile nie oddał potem wizyty, trzeba mu rzucić bilety; tak samo w rozmowie nie silił się nigdy bronić z przejęciem osobistego poglądu, ale dostarczał szczegółów technicznych, które miały poniekąd wartość same w sobie, a pozwalały mu nie angażować się. Był niezmiernie ścisły w przepisie kucharskim, w dacie urodzenia lub śmierci malarza, w nomenklaturze jego dzieł. Czasem mimo wszystko puścił się na sąd o jakim dziele, o sposobie pojmowania życia, ale dawał wówczas własnym słowom ironiczny tonik, jak gdyby nie cały solidaryzował się z tym, co mówił. (s. 264-265)

***
 
Każdy pocałunek przyzywa nowy pocałunek. Och, w owych pierwszych czasach, kiedy się kocha, pocałunki rodzą się tak łatwo! Tłoczą się jedne za drugimi; zliczyć pocałunki wymienione w ciągu godziny, to tak jak zliczyć kwiaty na łące w maju. (s. 296)

***

Tak!  — dodał      z owym lekkim wzruszeniem, którego doznajemy, kiedy nawet nie całkiem świadomie mówimy coś nie dlatego, że jest prawdą, ale dlatego, że sprawia nam przyjemność to mówić i kiedy słyszymy własny głos tak, jakby pochodził nie z nas, ale skądinąd — losy są rzucone, pragnę kochać jedynie serca wielkoduszne, żyć w atmosferze wielkoduszności. (s. 308)

***


Oddalił się, przepraszając i wrócił do siebie szczęśliwy, że zadowolenie ciekawości zostawiło ich miłość nietkniętą i że po tak długim maskowaniu się wobec Odety zazdrością swoją nie dostarczył jej dowodu, iż kocha ją za bardzo; który to dowód między dwojgiem kochanków zwalnia drugą stronę na zawsze od kochania dosyć.
(s. 338)

***

Wydaje mi się w gruncie śmieszne, żeby człowiek o jego inteligencji cierpiał dla osoby tego rodzaju, która nie jest nawet interesująca, bo mówią, że to idiotka — dodała z rozsądkiem ludzi niezakochanych, którzy uważają, że człowiek inteligentny powinien by cierpieć tylko dla osoby tego wartej; to mniej więcej to samo, co dziwić się, że ktoś raczy cierpieć na cholerę z powodu istotki tak małej jak bakcyl cholery. (s. 414)

***

I zanim Swann miał czas zrozumieć i powiedzieć sobie: „To faza z sonaty Vinteuila, nie słuchać, nie słuchać!”, wszystkie wspomnienia z czasu, gdy Odeta się w nim kochała, wspomnienia, które zdołał do dziś dnia zachować niewidzialne w głębiach swego jestestwa, oszukane tym nagłym promieniem z czasów jak gdyby wskrzeszonej miłości, obudziły się i jednym rzutem skrzydeł wzbiły się, aby bez litości dla jego obecnej niedoli śpiewać mu co sił zapomniane refreny szczęścia.
Zamiast oderwanych wyrażeń: „czas, kiedy byłem szczęśliwy”, „kiedy byłem kochany”, które często wymawiał dotąd, nie cierpiąc przy tym zbytnio, bo jego inteligencja zamykała w nich tylko oschłe wyciągi z przeszłości, Swann odnalazł wszystko, co utrwaliło na zawsze swoistą i lotną esencję tego utraconego szczęścia.
(s. 416)

[tłum. Tadeusz Boy-Żeleński, wyd. PIW]