Pokazywanie postów oznaczonych etykietą inne kultury. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą inne kultury. Pokaż wszystkie posty

25 stycznia 2019

Siba Shakib - Samira i Samir

Wydawnictwo: MUZA SA, 2005
Pierwsze wydanie: 2003
Stron: 278
Tłumacz: Barbara Tarnas

Irańsko-niemiecka pisarka, książka o Afganistanie. Ciekawe połączenie, bo czytając, ma się wrażenie, że akcja dzieje się może w połowie XX wieku, świat opisywany jest mocno zacofany i wszyscy żyją tak samo, jak ich przodkowie. A tu czasem przewija się samolot na niebie, wojny, Rosjanie, Amerykanie, świat współczesny. To pierwszy element wrażeń z czytania, a drugi to ciekawość skąd Shakib wzięła całe tło, ale też szczegóły codziennego życia, tradycje, sposób wysławiania się. Tego nie wiem. Pisarka zdaje mi się bardziej niemiecka niż irańska, z drugiej strony ma coś tak charakterystycznego dla pisarzy z Bliskiego Wschodu: operowanie poezją.

To jest właśnie to, co najbardziej zapamiętałam z całej książki. Poetycki język. Czasem aż do przesady, ale nieraz łapiący za serce, przyznaję. Język ten w tak odmienny sposób opisuje rzeczywistość, że czytelnik od razu czuje się się jak na innej planecie. Tytuł mnie zmylił, ponieważ zakładałam, że to opowieść o nieszczęśliwej miłości Samiry i Samira w równie nieszczęśliwym kraju. Szybko jednak okazuje się, że Samira i Samir to jedna i ta sama osoba: dziewczynka wychowana jako chłopiec, udająca go, zmuszona do ukrywania swojej prawdziwej tożsamości, tylko dlatego, że miała pecha nie być pierworodnym synem swojego ojca - Komendanta. Wiele jest w tej powieści aspektów, które dla człowieka zachodu wydają się absurdalne i aż nierzeczywiste, ale tam bywa, że to jedyne życie jakie ktoś zna.

Lektura tej książki trochę mnie stresowała, bo co chwilę bałam się, że zaraz ktoś ją nakryje, złapie, odkryje cały sekret i wszystko się wyda, zgwałcą ją i brutalnie zabiją. Na szczęście, powieść ta nie obfituje w jakieś okrutne opisy jeżące włosy na głowie. Jest w niej za to dużo poezji, subtelnego języka, powtarzania całych zdań istotnych dla bohaterów, zaklęć, którymi się chronią, ich marzeń i nadziei. Samira jest interesującą postacią, łatwo ją sobie wyobrazić, jej wygląd, który uwodzi i mężczyzn, i kobiety, jej spryt, zwinność, jej jazda konna, tajemniczość. Dla mnie najciekawszym pomysłem było to, że autorka nie skupia się na tym, że Samira udaje chłopca, młodego mężczyznę. Samira się nim staje. Zachowuje się jak facet, chodzi jak on, siada, mówi, pluje jak inni. Co więcej, im jest starsza, z tym większymi problemami z własną tożsamością się boryka. Sama nie wie, kim jest. Ciągnie ją do bycia kobietą, zwłaszcza w obecności przyjaciela, ale bycie kobietą, to więzienie, wyrok od urodzenia, a ona już przyzwyczaiła się do swojej niezależności.
Samira czesze swoje grube, czarne włosy, nakłada na biały kamiz kolorową, błyszczącą kamizelkę, mówi, matko, żyjemy w kraju, gdzie także mężczyźni nie są wolni. Gdyby byli wolni, nie potrzebowaliby odbierać wolności kobietom. Ten, kto jet wolny, nie musi nikomu innemu zabraniać być wolnym. (s. 233)
Warto zwrócić uwagę na ten wewnętrzny konflikt. Do tego książka niejako przy okazji pokazuje absurd różnicowania mężczyzn i kobiet. Jakby to było naprawdę takie ważne, żeby one nie miały prawa czytać, uczyć się czy jeździć okrakiem na koniu. Zupełny absurd budować cały swój świat i wiarę na tak niedorzecznych przekonaniach.

Ocena: 4,5/6

26 grudnia 2015

Bolesław A. Uryn - W świecie jurt i szamanów

Wydawnictwo: MUZA, 2013
Stron: 335

Od razu uprzedzę, że nie jestem targetem tej książki. Zamówiłam ją zg na cudowną okładką, która po prostu zawładnęła moją wyobraźnią, a że Mongolia fascynuje mnie od lat, wydawało mi się, że to będzie książka dla mnie. W czasie lektury doszłam do wniosku, że to pozycja napisana przez mężczyznę po 60. skierowana właśnie do męskich czytelników w średnim wieku. Nie sądzę, żeby autor zdawał sobie z tego sprawę i że zrobił to intencjonalnie, po prostu skupia się na sprawach interesujących z punktu widzenia męskiego podróżnika w jego wieku lub trochę młodszego i ma też taki, a nie inny styl pisania. Nie jest to zarzut, daleka jestem od tego, po prostu łatwiej będzie mi wytłumaczyć mój odbiór tej książki.

Uryn jest na pewno świetnym podróżnikiem, jednak pisanie o swoich wojażach wychodzi mu już nieco gorzej (choć zdecydowanie lepiej niż Pałkiewiczowi!). Dużo miejsca poświęca historii i pisze o niej w mało interesujący sposób, wyciąga mało ciekawe szczegóły, jest też bardzo techniczny, skłonny do suchych opisów. Pisze właśnie tak po męsku: o łowieniu ryb w Mongolii, o jakichś danych technicznych spływu kajakowego, o sprzęcie i jego zabezpieczeniu. Nie jest więc to książka stricte podróżnicza, raczej książka, która ma przedstawić bardziej szczegółowo Mongolię oraz pomóc przygotować się do ewentualnej tam podróży. Z każdej strony przebija jego miłość do tego kraju i to poczytuję za jej plus!

Trochę rozczarowana byłam też, że część tekstu była już wcześniej gdzieś drukowana, bo zawiera wiele cytatów. Do tego zdjęcia są opisywane fragmentami tejże książki, więc co chwila czytelnik czyta dwa razy to samo. Oczekiwałabym choć bardziej osobistych podpisów pod zdjęciami. Mapa nie zawiera wszystkich miejsc, o których pisze autor, więc czasem wiedziałam tylko mniej więcej, gdzie akurat był. Zdarza mu się pisać o czymś wyjątkowo interesującym i oryginalnym i wspomnieć, że ma tego czegoś zdjęcie, ale brak tego zdjęcia w samej książce. Brakowało mi więcej o samych podróżach, jakichś anegdot z nich, opowieści o ludziach tam, mieszkających. To się pojawia, ale jednak nie w takim natężeniu, w jakim bym sobie życzyła.
Jesienią tajga jest cicha i piękna. W kolorach złota i czerwieni. Świetlista. Szczyty gór skrzą się lodem na tle błękitnego nieba. Wszystko to jednak ładnie wygląda, gdy świeci słońce. Szczególne wrażenie sprawiają zachody słońca, gdy ziemię pokrywa czarny, lodowaty mrok, a modrzewie na stokach gór jeszcze złocą się w słońcu. Płoną ogniem w jego promieniach. O zachodzie świat staje się czarny, ponury. Po zmroku natychmiast robi się zimno, groźnie i nieprzyjemnie. Pod lodowatym oddechem wiecznej zmarzłoci zamiera życie przyrody i - podobnie - obozowe. W oddali zaczynają wyć wilki... (s. 228)
No i moje osobiste zaskoczenie: Mongolia zawsze była w sferze moich marzeń. W trakcie lektury W świecie jurt i szamanów zaczęło do mnie docierać, że to chyba jednak za wysoka poprzeczka dla mnie. Trochę mnie Uryn otrzeźwił. Żeby zwiedzić ten kraj trzeba mieć kilka tygodni wolnego (jest ogromny), trzeba umieć prowadzić samochód (dobrze i to najlepiej terenowy), jeździć na koniu, trzeba umieć przetrwać czasem w ciężkich warunkach (np. zalany samochód, spędzasz cały dzień w lodowatej wodzie, ratując swoje rzeczy), nie należy odmawiać zjedzenia lub wypicia czegoś, na widok czego mój żołądek się sam skręca, do tego... roje komarów i insektów (sic!). To była ciekawa lekcja pokory dla mnie. Wiem, że nie jestem jednak typem ekstremalnego podróżnika, któremu żaden trud nie jest straszny.
" (...) wylazłem na zewnątrz i oniemiałem. Wokoło - bajka. Gwiazdy lśniły jak świąteczna dekoracja. Jaskrawe światło księżyca odbijało się od srebrnej ziemi. Szron spowodował, że wokół mnie cały świat aż po horyzont był jak z polerowanej srebrnej blachy. Łącznie z końmi, które grzebały kopytami i chrzęściły pyskami, żując wydobyte spod śniegu źdźbła. (s. 242)
Co polecam Waszej uwadze to zdecydowanie wspomniane już zdjęcia. Są naprawdę dobre i wysokiej jakości. A część z nich można zobaczyć tu.

Ocena: 3,5/6

27 sierpnia 2012

#15 Ulubiona książka traktująca o innych kulturach

Półmetek!

Wyjątkowo interesujące hasło. Mam takie dwa tytuły.

Arundhati Roy - Bóg rzeczy małych

Czytałam ją bardzo dawno temu, więc już nie wszystko pamiętam, ale zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Opis Indii był dla mnie całkowitą nowością, wcześniej był to dla mnie świat zamknięty, nieodkryty ląd. Stąd relacja kogoś stamtąd o kastach i  zwyczajach była dla mnie bardzo cenna. Zachowałam z tej książki wspomnienia właśnie o tym, o upale, bliznach na brzuchu głównej bohaterki, o zamiataniu swych własnych śladów przez pariasów, o kolankach dwójki dzieci. I to zakończenie - jak uderzenie młotem w głowę. Wielka szkoda, że Roy napisała tylko jedną powieść...


Jung Chang - Dzikie łabędzie: Trzy córy Chin

Ta książka zdobyła u mnie wyróżnienie w 2009 roku za "lekcję historii na wyciągnięcie ręki". Nauczyłam się dzięki niej nie oceniać łatwo mieszkańców państw totalitarnych czy autokratycznych. Uświadomiłam sobie, że nie można oczekiwać niemożliwego od ludzi wychowanych w danych systemie i nie znających niczego innego. Ta relacja z wnętrza Państwa Środka była dla mnie sporą nauczką. Do tego jest to doskonała opowieść o tym jak kolejne pokolenia wpływają na siebie, jak każdy mały trybik w rodzinie (nie)świadomie działa na rzecz młodszych od siebie. To było dla mnie ważne doświadczenie.

26 marca 2012

Orhan Pamuk - Czarna księga

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2011
Pierwsze wydanie: Kara Kitap, 1990
Stron: 619
Tłumacz: Anna Akbike Sulimowicz

Literacka Nagroda Nobla 2006

Lubię Pamuka, cenię jego niespieszny styl skupiający się na emocjach bohaterów. Niestety, Czarna księga mnie wymęczyła. Dosłownie, ponieważ czytałam ją dobre pół roku. Pierwsze 150 stron minęło mi przyjemnie, moje zainteresowanie zostało podtrzymane. I potem nagle aż trudno było mi się przekonać, żeby otworzyć tę książkę.

Gdyby ktoś mi powiedział: słuchaj, jest taka książka, mówi o byciu sobą, poszukiwaniu własnej tożsamości, wpadaniu w pułapki pamięci. Która traktuje o cudzych słowach zalewających nasz umysł, o udawaniu, graniu nieskończenie wielu ról. Taka powieść z labiryntami, onirycznym miastem, arabską mistyką i tajemniczymi historiami. Więc gdyby ktoś mi tak ją zareklamował, przyklasnęłabym - świetnie, Czarną księgę raz, poproszę! W try miga! To jest jej jedna strona. Druga natomiast nie przedstawia mi się już tak kusząco. Przede wszystkim jest zwyczajnie za długa. Tu muszę przypomnieć, że uwielbiam grubaśne powieści, jednak liczne kartki mają mnie trzymać za poły i nie pozwalać od siebie odejść, a w tym przypadku, to się nawet nie musiałam wyrywać, odkładam ją bez żalu, niemal z ulgą. Jest za długa, przegadana, przesadzona w każdym calu. Miliony dygresji niewnoszących absolutnie nic, ale to nic, choć wiele historii miało tam swój nieodparty urok, gdyby spojrzeć na nie oddzielnie. Co mnie najbardziej denerwowało, to to, że Pamuk z uporem maniaka stosował przecinki. Nawet podtytuł mógłby brzmieć "Chwała przecinkom". Tych okropnie długich zdań (mających po kilkanaście wersów nawet) nie dało się czasem czytać. Do tego wymienianie rzeczowników, oczywiście okraszonych dodatkowo przymiotnikami, czasem nawet z mini-historyjką ich dotyczącą w nawiasie, czy po średniku. Np. Galip snuje się po ulicy, ogląda wystawę sklepu i tu Pamuk raczy mnie opisem przedmiotów, które leżą za szybą. Ale po co? Tego już nie wiem, bo Galip idzie dalej i 90% rzeczy/miejsc, które mija nie mają większego znaczenia. Jeśli jednak mają, to zwieszę głowę w akcie skruchy.
Jak pan widzi, nadal się czołgamy, wstydzimy się przed Europejczykami, i tylko od czasu do czasu tak oddajemy głos, by gdy przyjadą zagraniczni dziennikarze móc z ulgą przyznać, że jesteśmy do nich podobni. (s. 445)
Jedyne co mogę pochwalić w tej książce to parzyste rozdziały, one są felietonami kuzyna głównego bohatera. Narratorem jest Galip, którego żona nagle znika. Ten zaczyna szukać jej po mieście, szybko dostaje też obsesji na punkcie swojego kuzyna, Celâla, który też nie daje znaku życia. Początkowo człowiek jeszcze myśli, że faktycznie on szuka tej dwójki, jednak im dalej w las, tym bardziej sobie uświadamia, że tak naprawdę Galip szuka czegoś zupełnie innego, czegoś niematerialnego. 

Wracając jednak do tych felietonów - stanowią interesujące urozmaicenie w tej flegmatycznej książce, zawierają nieprawdopodobne wręcz historie, zwracają się niemal wprost do czytelnika. Są po prostu doskonale napisane. I jeszcze jedno się Pamukowi udało: naprawdę potrafi pisać o arabskiej mistyce, poezji, religii, kulturze i tej mentalności. Zawsze jak czytam jego książki, mam ochotę rzucić się na dzieła średniowiecznych mistyków w pierwszej kolejności. Fascynująca jest ta kultura i równie smutne jest to, jak zmarnowano tych fenomenalnych kilkaset lat w tak krótkim czasie.
Opowieści o dziełach zapożyczonych przez Zachód od Wschodu i przez Wschód od Zachodu nieodmiennie przywodzą mi na myśl pewne porównanie: jeśli ta kraina snów, nazywana przez nas światem, jest jak dom, którego próg przekroczylibyśmy nieświadomie niczym lunatycy, literatury poszczególnych tradycji są jak zegary wiszące w pokojach owego domu, który staramy się poznać i oswoić. W takim razie:
1. Nonsensem jest twierdzić, że spośród zegarów tykających w tym domu sennych marzeń jedne pokazują czas właściwy, a inne niewłaściwy.
2. Bzdurą jest też twierdzenie, że jeden zegar śpieszy się o pięć godzin w porównaniu z innym (...).
3. Wyciąganie wniosku, że jakiś zegar naśladuje inny, z tego, iż pokazał godzinę dziewiątą trzydzieści pięć, a nieco później drugi również wskazał tę godzinę, także nie ma sensu. (s. 210)
Aha, po trzeciej książce Pamuka już widzę, że ma bzika na punkcie koloru zielonego, śniegu i jeszcze jednego atrybutu, który teraz jak na złość uciekł mi z "ogrodu mej pamięci". Czy czuję się zniechęcona do pozostałych jego książek? Nie, Lessing mogła mieć wpadkę z Podróżą Bena, to i jemu mogła się przytrafić Czarna księga .On się przynajmniej starał, czego o niej nie mogę powiedzieć.

Ocena: 2/6 (z bólem serca)

28 lipca 2011

Marek Orzechowski - Belgijska melancholia. Belgia dla nieprzekonanych

Wydawnictwo: MUZA, 2011
Stron: 284

Powoli seria Spectrum poleca zaczyna się rozrastać. Chciałabym nawet, żeby robiła to właśnie w tym kierunku, czyli opowiadając o innych krajach. Trudno pisać o Belgijskiej melancholii, nie odnosząc się do wcześniej wydanego Tatami kontra krzesła Tomańskiego o Japonii, więc nie będę od tego uciekać.

Już na pierwszy rzut oka książka o Belgii wydaje się być bardziej historyczna. Początkowo byłam do tego pomysłu sceptycznie nastawiona, obawiając się, że wpłynie to na łatwość i przyjemność czytania. Szybko jednak doceniłam tę metodę, przypominając sobie, że trudno zrozumieć jakiś kraj i naród bez jego historii. W przypadku Belgii jednak akurat mówienie o narodzie to do pewnego stopnia nadużycie, jak się dowiedziałam w trakcie lektury. Autor według mnie bardzo sumiennie wyjaśnia całą złożoność belgijskiego społeczeństwa, które mówi o sobie "jestem Belgiem" tylko przebywając za granicą, bowiem w ich własnym kraju dla nikogo nie ma to znaczenia. I w sumie taki też ich obraz wyjaśnia tych kilka rozdziałów opowiadających o historii tego kraju. Jako niepodległe państwo, zresztą, Belgia jest młodziutka, powstała dopiero w 1830r. i to w ciekawych okolicznościach: dzięki przedstawieniu w operze!

Co mnie się zwłaszcza podobało w opisie Walonów i Flamandów to ich charaktery nieznające zadzierania nosa, tolerancyjne dla każdego dziwaka i unikające rozgłosu. Nawet swoich celebrytów zostawiają w spokoju, uważając że każdy ma prawo do prywatnego życia i nie wypada wścibiać nosa w nieswoje sprawy. Okazują się być też niezwykle dyskretni i wyrozumiali dla ludzkich błędów.

Choć książka Orzechowskiego nie roi się od zabawnych opowiastek, tak jak Tatami, to jednak oceniam ją jako solidniejszą. Tomański postawił raczej na dowcip, ciekawostki i zadziwianie czytelnika, natomiast Orzechowski skupił się na samych fundamentach Belgii, próbując odpowiedzieć na pytanie dlaczego są tacy, jacy są. Czy mnie przekonał do Belgii? Nigdy nie miałam do niej negatywnego stosunku, chciałabym ją w przyszłości zwiedzić, więc w sumie przekonywać mnie nie trzeba było. Ponadto, choć pod koniec rozdziały są nieco nudniejsze, to właśnie z nich dowiedziałam się o cudownym miejscu - Redu - idealnym dla nas, moli, pełnym księgarni i dobrych restauracji. 

Tatami kontra krzesła jest faktycznie dowcipniejsza, ale też bardziej chaotyczna, Belgijska melancholia czasem jest zbyt poprawna, zbyt przewodnikowa, za to solidna i treściwa. Połączone razem byłyby niemalże idealną książką o danym kraju ;) Lektury uważam jednak za udane i czekam na przybliżenie mi kolejnego kraju.

Ocena: 4-4,5/6

2 maja 2011

Sherko Fatah - Czarny statek

Wydawnictwo: Czarne, 2010
Pierwsze wydanie: Das Dunkle Schiff, 2008
Stron: 331
Tłumacz: Elżbieta Kalinowska

Przeczytałam kilka pozytywnych opinii o tej książce w sieci i teraz siedzę i myślę, dlaczego na mnie nie zrobiła wrażenia, zwłaszcza, że cenię Czarne za wydawanie książek, których nigdy inny by u nas nie wydał, i które pozwalają spojrzeć na świat oczami z punktu widzenia tak różnych ludzi.

Problem w tym, że ja w Kerima nie uwierzyłam i chyba tu jest pies pogrzebany. Kerim to młody Irakijczyk, świadek tamtejszego reżimu, który najpierw trafia do grupy terrorystycznej dowodzonej przez duchowego przywódcę - Nauczyciela, a potem ucieka na Zachód, do Niemiec. Jednak nic w tej książce nie wydało mi się jak to opisano w cytatach na okładce. Ani nie była to dla mnie "wstrząsająca, porywająca powieść" [Piotr Ibrahim Kalwas], ani "przejmująca" [Der Spiegel], ani "przerażająca w swej wiarygodności" [Die Zeit]. Właśnie wiarygodność to słowo, które wręcz mnie razi w kontekście Czarnego statku, ponieważ Kerim zachowuje się jak lalka, jak pusta, wydrążona w środku figurka z drewna. Nie wierzyłam mu cokolwiek robił czy mówił. Wszystko w jego życiu dzieje się tak płasko, on płynie przez te fale dni i nie reaguje gdzie go poniesie nurt, nie walczy z niczym, jakby nic nie czuł. Porywają go z drogi terroryści, to nie próbuje uciekać albo chociaż obmyślać takiej możliwości, gardząc swoimi oprawcami. Ku mojemu zaskoczeniu przyłącza się do nich i zaczyna podziwiać Nauczyciela. Potem zjawia się w domu i nagle ucieka, nie oglądając się na swoją rodzinę. W Niemczech kolejny przypadek - poznanie Sonji, jego pierwszej dziewczyny (w sumie ciekawa postać z niej była). Zaczyna zadawać się z innymi arabskimi chłopakami i też daje się wciągnąć bez słowa sprzeciwu w odrażający akt napadu na innych ludzi. Kerim nie zasługuje na szacunek, a tym samym na współczucie. Dlaczego inni blogerzy piszą o jego strasznych przeżyciach i dramatyzmie tej historii, kiedy ja nie czułam kompletnie nic, nawet gdy opisywano podrzynanie gardeł bezbronnym Irakijczykom? Może dlatego, że Kerim wydał mi się sztucznie stworzonym "simem", niby wygląda jak człowiek, niby zachowuje się jak on, ale jest martwy, jest tylko marionetką, narzędziem w rękach pisarza. Miałam takie uczucie zwłaszcza, gdy Fatah burzył konstrukcję narracji. Cała powieść pisana jest z punktu widzenia Kerima, by nagle pod koniec oddać głos kilka razy innym postaciom.
(...) widział jak ludzie trzęsą się do rytmu , jakby wpadali w zbiorową ekstazę. Oni też, pomyślał, znają siłę wspólnoty, oni też jej szukają, a jednak to, co robią nie ma w sobie wiary, żadnego obowiązku. Chyba bardzo ważne były dla nich przy tym te obrazy z plakatów. Ale nikt nie przechodził żadnej metamorfozy, tylko na krótką chwilę zapominał kim jest. (s. 224) [Kerim na koncercie]
Żeby jednak ta recenzja nie była jednostronna dodam, że są w Czarnym statku fragmenty, które mnie ujęły. Przede wszystkim Nauczyciel - jednocześnie fascynujący i groźny, mówiący wielkie słowa, a przy tym manipulator. Także kilka ciekawych spostrzeżeń dotyczących społeczeństw zachodnich. Poza tym opis meczetu, wspólnoty wiernych i przemyśleń Kermima oraz Amira z tym związanych. Fatah powinien więcej pisać o religii, o specyficznym podejściu muzułmanów do ich wiary i islamu, bo nie tylko mu to najlepiej wychodzi, ale też jest to kwestia bardzo interesująca. Na koniec zwracam Waszą uwagę na wuja głównego bohatera - Tarika. To on jest świetnie odmalowaną, żywą postacią, do tego budzącą sympatię swoją troskliwością, doświadczeniem i pokorą.

Ocena: 3,5/6

7 kwietnia 2011

Rafał Tomański - Tatami kontra krzesła. O Japończykach i Japonii

Wydawnictwo: MUZA, 2011
Stron: 280

Dziś krócej niż zazwyczaj, bo się posypały recenzje na blogach o Tatami (czyli promocja, zdaje się, działa), więc moja chyba już nie zmieni ogólnego obrazu książki.

Nie jest to reportaż, tylko zbiór przeróżnych obserwacji i przemyśleń autora posegregowanych według kilku kategorii. Autor rozpisuje się na temat strony wizualnej Japończyków, ich języka, jedzenia, skłonności go gadżetów, nastawienia do sportu, omawia relacje w ich społeczeństwie itp. Okraszone jest to pewną liczbą sympatycznych zdjęć, mogłoby ich być więcej, zwłaszcza tych, które ilustrowałyby dany temat. Ubawił mnie szczególnie rozdział o japońskiej telewizji. Kojarzę ją jedynie z samych japońskich filmów oraz ze sławnego Między słowami. I okazuje się, że to nie specjalnie wybrane do filmu programy tylko codzienna zawartość programu telewizyjnego. Trudno zachować powagę, widząc np. faceta w żarówiasto-pomarańczowym garniturze, z objawami głębokiego ADHD, który wywrzaskuje na zmianę niskie i wysokie dźwięki. Tomański natomiast przywołuje unikalne reality show, gdzie uczestnik jest trzymany nagi w prawie pustym pokoju, a jego zadaniem jest zebrać milion jenów w ... konkursach! I on to robi, siedzi tam cały rok, wysyła tysiące zgłoszeń na konkursy miesięcznie, zdobywa tak jedzenie (pierwsze po 2 tygodniach!; wygrane materialne też się liczyły) i nawet nie wie (sic!), że jest obserwowany przez miliony! Zdobył ogromną popularność dzięki swojemu pogodnemu usposobieniu i wytrwałości. Czy gdzieś w świecie zachodnim coś takiego miałoby szansę być w TV? :D

Jak więc widać część rozrywkowa Tatami jawi się pozytywnie. Jeśli zaś chodzi o jej poważniejsze strony tez jest dobrze: Tomański umiejętnie pokazuje pewny dysonans w zachowaniu Japończyków, ich skomplikowaną naturę, tak trudną do zrozumienia dla nas. Myślę, że udało mu się trochę rozjaśnić ten obraz, jednak wnioski jakie stawia są raczej przygnębiające. Japonia jest na jakimś zakręcie i widać jak społeczeństwo próbuje sobie z tym radzić, stąd tak wiele skrajnych zachowań jest tam widocznych. Minusem natomiast było dla mnie czasem pewne przegadanie, wchodzenie w zbytnie szczegóły i niepotrzebne powtórzenia. Autor próbuje też przekonać nas o prostocie języka japońskiego, ale jak dla mnie przegrywa z kretesem.

Ocena: 4,5/5

6 kwietnia 2011

Marian Golka - Imiona wielokulturowości

Wydawnictwo: MUZA, 2010
Stron: 484

Trochę się rzuciłam na tę książkę jak szczerbaty na suchary. Jak już pisałam, różnice kulturowe interesują mnie od lat i często wybieram jakąś pozycję właśnie z tego powodu. Liczyłam też na styl właściwy dla serii Spektrum, czyli ambitnie, ale przystępnie. Jeszcze nie książka akademicka, ale chyba coś więcej niż popularnonaukowa. Trafiłam jednak na egzemplarz akademicki w każdym calu, mogący służyć właściwie za podręcznik, więc mój wpis dedykuję studentom socjologii i może jeszcze etnologii. Zapewne ten post będzie często mi wyskakiwał w statystykach, tak jak ten o Barberze.

Drodzy studenci, Imiona wielokulturowości odwalą kawał brudnej roboty za Was i na pewno idealnie przydadzą się przy pisaniu pracy licencjackiej/magisterskiej. Książka porządkuje całą masę definicji, wybierając te, które stanowią bazę dla dalszych rozdziałów. Dogłębnie omówi między nimi różnice, przeanalizuje relacje między różnicą a całością i swojskością a obcością, obejrzy pod lupą niemal każdy możliwy aspekt kultury, nie zapomni o enklawach i terenach przygranicznych oraz wspomni o jakże modnej teraz poprawności politycznej i edukacji wielokulturowej. I to wszystko odwołując się do masy źródeł (bibliografia zajmuje kilkadziesiąt stron! tak, Kapuściński tez tam jest :), a nierzadko i do filozofii, co mnie bardzo cieszyło. Uwadze czytelników polecam też najciekawszy rozdział dotyczący tożsamości, który jest najlepszym dowodem na oczytanie autora.

Teraz akapit dla laików, jak ja. Nie twierdzę, ze tę książkę czytało się łatwo, i że czytałam dokładnie każdy jej fragment. Nie ma szans, żebym zapamiętała jakieś naukowe definicje i teoretyczne rozważania na temat skądinąd dla mnie wielce interesujący, ale jednak rozłożony na czynniki pierwsze i zamieniony na regułki oraz statystki. Co jednak godne zauważenia, to przypisy! To tam znajdowałam to, czego szukam w takich książkach. Mam na myśli cytaty z książek, które już bym chciała przeczytać (Np. Żar Máraiego, Zeszyty Ciorana, Księga niepokoju Pessoa); odwołania do rzeczywistych sytuacji np. na Bałkanach, które miały ilustrować jakieś omawiane zjawisko; fragment wywiadu z Alem Pacino (!) czy opis izraelskiej ulicy. To było pouczające i inspirujące.

Uwaga do wydania: bardzo nieładnie o autorze napisać "pracuje na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza", ponieważ wiem, że ja tam mogę co najwyżej sprzątać i też by można o mnie powiedzieć, że tam pracuję, ale pan Marian Golka jest już profesorem zwyczajnym i Kierownikiem Zakładu Socjologii Kultury i Cywilizacji Współczesnej w Instytucie Socjologii UAM. Na okładkach książek zachodnich autorów jest sporo o ich ścieżce kariery i zawsze są ich tytuły naukowe, nie należy więc traktować naszych profesorów po macoszemu. Wydanie od strony technicznej jest już bez zarzutu - wreszcie w Spectrum nie rozmazuje się tusz, dano skromną, ale elegancką okładkę, a korekta jest na medal.

Oceny nie będzie, głupio mi to oceniać.

13 stycznia 2011

Atiq Rahimi - Kamień cierpliwości

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2009
Wydanie pierwsze: Syngué sabour. Pierre de patience
Stron: 149
Tłumacz: Magdalena Kamińska-Maurugeon

Ponieważ mam porównanie z inną książka Rahima, mogę Wam donieść, że ma on łatwość stwarzania kameralnego świata, składającego się z małej ilości elementów, niewielu postaci, oszczędnych opisów. A jednak to działa, tekst jest wręcz nabrzmiały od emocji.

Kamień cierpliwości jest jeszcze surowszy, ponieważ narratorem jest tylko jednak osoba - afgańska kobieta. Jeśli dobrze rozszyfrowałam niektóre jej zdania, akcja dzieje się kiedy wojna domowa ma się ku końcu albo już się zakończyła, tyle że wymiana ognia jest jeszcze na porządku dziennym. Co prawda ona wygłasza monolog, jednak perspektywą czytelnika jest jej umierający mąż, żywy trup, leżący na materacu w pokoju. Kiedy ona wychodzi, my siedzimy razem z nim, obserwując pająka i muchę. Słyszymy innych, tylko kiedy są dostatecznie blisko. To dobry pomysł i też umiejętnie został poprowadzony. Kobieta natomiast mówi, staje się coraz odważniejsza, odkrywa przed mężem wszystkie swoje tajemnice. Co mnie bardzo zaskoczyło, to jej język. Jest dosadna, przeklina, sporo wie. Muszę zawierzyć Rahimowi, że istnienie takiej Afganki jest możliwe. Ona nie wydaje się być przesiąknięta swoją religią, która przecież otaczała ją całe życie. Może to kolejna dla mnie nauczka, jak w przypadku mojego postrzegania Iranek przed przeczytaniem Czytając Lolitę w Teheranie? W każdym razie to wstrząsająca lektura.

Wydanie świetne, korekta też, genialna okładka, lepsza niż francuska. Jedyne, czego bym sobie życzyła, to choć kilka przypisów (dla Was: handżar to broń). Dobrze, że w przypadku Ziemi i popiołów się one pojawiły. Pani Magdalenie Kamińskiej-Maurugeon jeszcze raz dziękuję za książkę i za wpis na stronie tytułowej :)

Ocena: 4,5-5/6

Inne książki tego autora:

6 stycznia 2011

Azar Nafisi - Czytając Lolitę w Teheranie

Wydawnictwo: Świat Książki, 2005
Pierwsze wydanie: Reading Lolita in Teheran. A Memoir In Books, 2003
Stron: 440
Tłumacz: Iwona Nowicka, Joanna Pierzchała

Jak widać po tytule i tagach są to wspomnienia. Nafisi wykłada literaturę, robiła to i w Iranie, i teraz w Stanach, gdzie mieszka. Okładka obiecywała, że fabuła poświęcona jest głównie jej tajnemu kółku studentek, które zaprosiła do omawiania wybranych lektur w zaciszu jej domu, kiedy już zrezygnowała z pracy na uniwersytecie. Ten wątek jest jednak tylko jednym z wielu. Ogólnie książka przedstawia zmiany w Iranie na przestrzeni jakichś 30 lat oczami autorki. Nie jest to jednak relacja dokładna, chronologiczna, skupiona na wydarzeniach politycznych. To przede wszystkim zapis jej skojarzeń z danym czasem, myśli z owego okresu, opisywanie sposobów życia w dyktaturze. Nafisi udowodniła mi jaką byłam ignorantką w kwestii Iranu. Jako dziecko naszych czasów moją wiedzę czerpałam z podręczników (na studiach), książki Tylko z moją córką i jej ekranizacji oraz ostatnio z Persepolis (komiks i film). Wszystko to razem połączyłam razem w tygielku mojej naiwności. Wstyd i hańba, mówiąc krótko.
Sięgając po ciastko, Mitra mówi, że od jakiegoś już czasu dręczy ją pewna wątpliwość. Dlaczego opowieści takie jak Lolita czy Pani Bovary, tak przecież smutne, tak tragiczne, nas cieszą? Czy to nie grzech, doznawać przyjemności, kiedy się czyta o takich strasznych rzeczach? Czy czułybyśmy się tak samo, gdybyśmy natknęły się na podobną historię w gazecie, gdyby coś takiego przytrafiło się nam samym? Gdybyśmy miały napisać o naszym życiu w Islamskiej Republice Iranu, to czy lektura naszych słów powinna być dla czytników powodem do radości? (s.67)
Autorka ujmująca jest zwłaszcza w charakterystyce znanych jej kobiet i dziewczyn. Nawet te religijne są wspaniałymi, fascynującymi osobami. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że Nafisi obracała się w towarzystwie ludzi ambitnych, inteligentnych, nie popierających reżimu. W epilogu dowiadujemy się tez jakie czekały ich losy i jak wiele z nich poszło w jej ślady. Ujmująca jest ze względu na swoją wrażliwość: potrafi tak subtelnie opisać czyjąś osobowość, zauważa nawet drobne gesty, niepozorne spojrzenie rozszyfrowuje w mig. Coś wspaniałego, nawet najwrażliwszy mężczyzna wydaje mi się przy niej gruboskórnym ślepcem. Z jej opisów zapamiętam zwłaszcza Jaśminę i Mannę, podobne nieco do mnie. Najlepsze fragmenty to dla mnie te, w których przytacza rozmowy dziewcząt. Od razu przypomniało mi się moje niespełnione marzenie: czytanie w grupie tej samej książki/filmu, a potem wymiana myśli na ich temat. Na czwartkowych spotkaniach pisarki widać jak takie rozmowy często są tylko bodźcem do bardziej osobistych wyznań. Rozdziały poświęcone zawirowaniom politycznym natomiast pokazują jak trudno być kobietą w tym kraju. Co ciekawe, rewolucja irańska będzie mi się kojarzyła z Wielkim Gatsbym i procesem jaki odbył się na zajęcia Nafisi. Wojna z Irakiem od razu przypomina mi prozę James'a.
(...) żadne z nas nie może uniknąć skażenia niegodziwościami tego świata; to tylko kwestia, jaką postawę się wobec nich przyjmie. (s. 421)
Byłam pełna podziwu dla sposobu, w jaki autorka omawiała daną książkę. Moje czytanie przy jej jest praktycznie płaskie i jałowe. Ona nawet z kilkuzdaniowego fragmentu Lolity potrafiła wyprowadzić wnioski, na które ja nie wpadłam nawet po przeczytaniu całej książki... Mam wrażenie, że Lolity chyba w ogóle nie zrozumiałam. Na szczęście, Wielki Gatsby okazał się już na moje siły, razem z Jane Austen.

Jedyne, co mogę zarzucić tej pozycji to nieznaczny brak konsekwencji, ona nie jest zbyt przyjazna w czytaniu. I życzyłabym sobie trochę więcej przypisów od tłumaczek.

Ocena: 4,5/6

10 października 2010

Orhan Pamuk - Cevdet Bej i synowie

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2010
Pierwsze wydanie: 1982
Liczba stron: 740
Tłumacz: Anna Polat

Literacka Nagroda Nobla 2006
Debiut Pamuka wielkości cegły. To chyba dowód jego odwagi, kto by się na początek porwał na napisanie sagi rodzinnej? I to rozpisanej na tyle stron.

Pierwszą moją myślą było: widać, że to debiut. Pewnych chwytów literackich Pamuk nie miał jeszcze opanowanych, znanych mi z jego dojrzałej książki Śnieg, odnosiłam wrażenie, że się na niej uczył i udało mu się to. Zwłaszcza pod koniec Cevdeta czułam pewną ledwo wyczuwalną różnicę w sposobie pisania. Widać w niej już typowe Pamukowskie zabiegi: strumień świadomości w zapisie myśli bohaterów, odnotowywanie nawet najmniejszej zmiany ich nastroju, pytania o abstrakcyjne sprawy podczas wykonywania zwykłych czynności oraz pisanie o kompleksach Turków wobec Europy. Natomiast od czasu tej książki wyraźnie nauczył się pisać dialogi i wprowadzania do fabuły pewnych punktów nośnych całej akcji, aby coś ją przerzucało z punktu A do punktu B. Wszystko wydaje się zrozumiałe, kiedy się człowiek dowie, że Pamuk jak zaczął to pisać miał 22 lata (!) i zajęło mu to 4 lata (stąd dopracowanie stylu rzucające się w oczy w ostatniej części).

Cevdet Bej i synowie podzieleni są na trzy części odpowiadające losom trzem pokoleniom tej rodziny. Fabuła zaczyna się w 1905 roku, a kończy w 1970. Cevdet jest jeszcze stosunkowo młodym kupcem planującym swój ożenek, który zaczyna dostrzegać pierwsze symptomy nadciągających w Turcji zmian. Potem towarzyszymy jego dorosłym dzieciom, poznajemy ich rozterki, problemy, ich próby znalezienia sobie miejsca w zmieniającym się stale kraju. Ostatnia część to już nowoczesny Istambuł na chwilę przed kolejnym przewrotem wojskowym, która poświęcona jest jednemu z wnuków Cevdeta. Ona mi się zresztą najbardziej podobała.

Przeszkadzało mi natomiast brak burz w dziejach Cevdetów, jakichś punktów kulminacyjnych, zdaje się, że Pamuk postawił na coś innego, na coś, co dostrzegłam dopiero pod koniec lektury i wtedy doceniłam. Mam na myśli to jakim organizmem jest rodzina, jak rozterki jednej osoby są niczym na tle kilkudziesięciu lat. Raziły mnie jednak nieraz sztuczne dialogi, które nie dotyczyły nawet niczego konkretnego lub ważnego, ot ludzie przerzucający się słowami. Wielu bohaterów wydawało mi się do siebie zbyt podobnych, przez co nie byli dla mnie dostatecznie wyraziści. Zwłaszcza kobiety są nijakie, w Śniegu autor nie popełniał już takich błędów. Brakowało mi też szczegółów w tle: nie wiem za bardzo jak oni mieszkali, jak się ubierali, rodzinna firma pojawia się w ich rozmowa jako coś ważnego, ale dla mnie była pustym słowem, trudno było mi wyobrazić sobie budynki, ich codzienne życie. Tego było zdecydowanie za mało. Tak samo zresztą jak przypisów od tłumacza (np. dotyczących ustaw wspominanych w tekście). Co się z kolei Pamukowi udało to pokazanie panoramy Turcji na przestrzeni tych lat: nie wielkie i gwałtowne rewolucje, ale malutkie zmiany przemycane gdzieś na kartach, np. psy, które Turcy zaczęli trzymać w domu jak Europejczycy, minispódniczki u kobiet, większa swoboda młodych w towarzystwie ludzi starszych, zdrada w małżeństwie.

Jest to książka dobra, nie najlepsza i nie porywająca, ale dająca szansę docenienia Pamuka teraz, kiedy osiągnął już pełnię swego talentu. Widać w niej czego się od tego czasu nauczył. No i jakby nie patrzeć: ani razu przez te 700 stron nie miałam ochoty jej przerwać. Czytałam ją cały czas z zainteresowaniem, a najbardziej polubiłam Ahmeta z cz. trzeciej.

Ocena: 4/6

Inne książki tego autora:

18 września 2010

Jacek Hugo-Bader - Biała gorączka

Wydawnictwo: Czarne, 2009
Liczba stron: 391

Nastawiłam się na reportaże napisane w trakcie podróży Badera z Moskwy do Władywostoku. Szybko jednak wpadłam w konsternację, bowiem okazało się, że reportaże te są z różnych lat, nie tylko z Rosji, ale też innych krajów, które kiedyś były częścią ZSRR. Kilka z nich, zresztą, miałam okazję przeczytać już w "Dużym Formacie".

Zastanawiam się czy są jakieś reportaże w konwencji "widziałem szczęśliwych Rosjan", ponieważ Biała gorączka to kolejny kamyczek do ogródka krytyków tego największego państwa świata. Odkąd pamiętam Rosja wzbudzała we mnie pewną niechęć, nie ufam temu krajowi i nie mogę uwierzyć, że można pozwolić na takie zaniedbania i absurdy wśród własnego narodu. A przecież Rosja ma wspaniałe tradycje, literatura rosyjska jest moją ulubioną i jedną z najwybitniejszych na świecie, są tam genialni uczeni i uznane ośrodki badań. Kurczę, i to wszystko można tak (z)marnować! Krew człowieka zalewa, choć to nie mój kraj... Może to są skutki rządzenia za dużym państwem? Ogarnięcie takiej powierzchni i takiej masy ludzi wydaje się wręcz niemożliwe? Wydaje się to szczególnie trudne kiedy nie ma się tradycji demokratycznych. Dobra, dość analiz.

Reportaże Badera mówią najczęściej o ludziach z nizin społecznych, o tych zapomnianych przez państwo, którym nierzadko grozi wyginięcie, biednych (a często żyjących już w nędzy). Jest to morze cierpienia, strasznych biografii, niesamowitych wypadków życiowych, bezradności, alkoholizmu, braku nadziei. Te teksty nie napawają optymizmem na przyszłość. Naprawdę, dalsze losy Rosji widzę w czarnych barwach, jakby tam się nic nie zmieniało. Jest przeżarta korupcją od samego dołu aż po szczyt i jest to powszechnie akceptowane na zasadzie przyzwyczajenia i braku wiary, że można to zmienić.

Najbardziej podobały mi się reportaże, które mówiły o szamanach różnych narodów w Rosji. Jest to fantastyczny element wschodniego folkloru, który zasiewa ziarno zwątpienia w duszach materialistów. Jest to cały kalejdoskop interesujących ludzi i ich losów. Przerażające są natomiast wszystkie rozdziały, gdzie alkoholizm, życiowa nieporadność i upadek wszelkich wartości są głównym tematem. Włosy dęba stają podczas czytania. Wydaje się to zaklętym kołem, w którym zostawione sobie samym lub porzucone dzieci powielają wszystkie błędy rodziców i bezwiednie staczają się na dno.

Ważna lektura, polecam. Też wydana bez zarzutu, zero literówek, trochę zdjęć plus mapa z trasą dziennikarza. Proszę tylko nastawić się na ogarniające czytelnika przygnębienie (nie licząc jednego zabawnego akcentu na poczcie, ale i on pokazuje rosyjską biurokrację, która oplata ten kraj).

Ocena: 5 - 5,5/6

17 sierpnia 2010

Amelié Nothomb - Z pokorą i uniżeniem

Wydawnictwo: MUZA SA, 2005
Pierwsze wydanie: 1992
Liczba stron: 108
Tłumacz: Barbara Grzegorzewska

Lubię książki o innych krajach, lubię, jak ktoś pisze o tym, co go spotkało za granicą, co go zaskoczyło, co mu się podobało, a co zszokowało. To, że jesteśmy tak inni od siebie, jest jedną z najfajniejszych i najciekawszych rzeczy na świecie. Dla mnie, rzecz jasna.

Autorka pisze o swojej pracy w jednej z japońskich korporacji, pracowała tam około roku i miała okazję zobaczyć japońską kulturę pracy, która ma się nijak do naszej i w ogóle do europejskiej. Bo dla nas praca, to tylko praca, miejsce, gdzie zarabia się na chleb, i na które często się narzeka. Dla Japończyka to jak religia. Jest jej całkowicie oddany, lojalny do bólu, jest jak poddany w wielkim królestwie, gdzie królem jest jego szef. Na wiadomość, że pracują ponad godzin 10 dziennie, i że to jest norma, zrobiło mi się ich żal. Jednak książka mnie nieco rozczarowała. Z tej prostej przyczyny, że autorka więcej miejsca w tej króciutkiej książeczce poświęca sobie niż otaczającym ją ludziom. Mając okazję obserwować tę kulturę przez rok, w pracy i w życiu prywatnym, naprawdę mogła to rozbudować i bardziej pokazać nam to, jak widzi Japonię niż "pajacować", np. opisując swoje karkołomne zabawy nago w biurze... Nie wzbudziła mojej sympatii i nie dziwię się w sumie Japończykom, że nie była wśród nich mile widziana. Nie licząc pierwszej degradacji (wg naszych standardów niesprawiedliwej), to sama jest sobie winna, że przenosili ją ze stanowiska na stanowisko. Według mnie trochę się wymądrzała i patrzyła na ludzi z góry.

Książka ma jednak dobre strony: jest zabawna, wybuchałam w trakcie lektury śmiechem, jest krótka (na jeden wieczór) i pokazuje jakąś część prawdy o tym kraju, prawdy dla nich, niestety, niepochlebnej. Nie wiem dlaczego, ale podoba mi się okładka, choć nie prezentuje się jakoś szczególnie dobrze. Książka ma fajny format i dobrze się układa w ręku. Na pewno znajdzie (i znalazła) swoich amatorów. Jeśli ktoś czytał coś innego tej autorki, chętnie poczytam zdanie o jej prozie. Jeszcze jej nie skreślam.

Ocena: 3-3,5/6

10 sierpnia 2010

Aravind Adiga - Biały tygrys

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, 2008
Pierwsze wydanie: 2008
Liczba stron: 256
Tłumacz: Ludwik Stawowy

Kilka miesięcy temu zetknęłam się z dobrymi recenzjami tej książki, wszyscy piszą, że bardzo wciągająca i pozostaje mi się z tym zgodzić. Machnęłam ją w dwa dni, tak się szybko czytało, że właściwie miałam uczucie jakbym ją zakończyła w godzinę. Trudno się oderwać.

Naszym przewodnikiem po Indiach jest Balram, sługa, który się zbuntował. Człowiek, który sięgnął dalej niż predestynowałaby go do tego jego kasta i pochodzenie. Zaczął kombinować, to chyba dobre słowo. I udaje mu się, przechodzi z Ciemności w Jasność (nasz odpowiednik Polski A i Polski B, tylko w innej skali). Przez całą książkę rzucałam się jak w teledysku A-HA, rzucało mnie od ściany "lubię go, sympatyzuję z nim" do ściany "potępiam go". Tłem nie są Indie, to one są w książce najważniejsze. I nie jest to pocztówka z wakacji. Przeraża mnie ten kraj po lekturze Arundthati Roy i Advigi. Wszędobylska korupcja, niezrozumiała dla mnie mentalność, czołobitność, konformizm, fanatyczne przywiązanie do rodziny, zniewolenie. Opisano to bardzo soczyście, żywym językiem, kolorami, nie jak 2-minutowoą migawkę w wiadomościach, ale jak podróż odkrywającą straszną prawdę. XXI wiek wcale nie wygląda jak u nas, większość świata żyje właśnie tak. Na skraju nędzy, nierzadko na ulicy, z brudną wodą, tępymi, niedouczonymi dziećmi, które muszą iść do pracy w wieku 5 lat. Siedzi mi to w głowie i czuję bezsilność.
Kiedy się stoi koło książek, nawet jeśli są to tylko książki w obcym języku, czuje się, jakby biegł od nich do człowieka prąd elektryczny, Ekscelencjo. To tak, jak z erekcją w pobliżu dziewczyny w opiętych dżinsach. Tyle, że tutaj grzać się zaczyna człowiekowi mózg. (s.163)
Dużo myślę o treści Białego tygrysa. Jakimi szczęściarzami jesteśmy, że urodziliśmy się właśnie w tym kręgu kulturowym, a nie gdzieś w Trzecim Świecie albo w krajach na dorobku - jakim są teraz Indie. Kraj kontrastów, jak Rosja, są tam bogacze i biedota, globalny biznes i ludzie zarabiający na chleb, jeżdżąc rikszą, nowoczesne technologie (uznanie zdobywają indyjscy informatycy) i zacofane wsie. Aż mi się nie chce wierzyć, że ta opisywana rzeczywistość faktycznie ma miejsce. Czytam teraz też książkę o bogactwie i biedzie na świecie i ona też mi dostarcza w tym względzie sporo materiału do przemyśleń. Czy może być prawdą, że jakaś kultura (oprócz czynników niezależnych od ludzi jak klimat i położenie geograficzne) może mieć właściwości hamujące daną społeczność, naród? Ten skomplikowany system kast, brak inwestowania w ludzi, którzy mają pozostać tylko służącymi, brak poszanowania dla życia i godności człowieka obracają się przeciwko rządom... To się musi kiedyś zemścić, historia już to pokazywała.

Bohater książki z jednej strony pokazuje, że ten świat to beton, który nie chce zmian, ale też można wyczuć podskórne ruchy ludzi, którzy widząc przed swoimi oczami dobrobyt i patrząc na cudzoziemców, których nie hamuje mentalność indyjska (tu duża rola zwłaszcza tych, co wyjechali i wrócili), zaczynają się nieco burzyć. Jeszcze nie jakoś głośno, ale w swoich kręgach na ulicach. W Iranie jest to widoczne już bardziej u studentów i tych, co wrócili. Wiedzą, że świat poszedł już daleko, że ich prześcignął. Ciekawe jednak na ile Adviga zna swój rodzinny kraj, skoro od lat dziecięcych w nim nie mieszka. Zawierzam mu jednak, bo inne lekture potwierdzają jego relację. Ważna lektura, polecam.

Ocena: 5/6

2 czerwca 2010

Orhan Pamuk - Śnieg

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2007
Pierwsze wydanie: 2002
Stron: 556

Literacka Nagroda Nobla 2006

Książka z zimą w tle, ale czytelnik nie czuje zimna. Nie czuje też ciepła, w zasadzie. Przez 500 stron jest w jakimś zawieszeniu. Pamiętam swoją myśl, kiedy już czytałam: "chciałabym napisać taką książkę". Ale już po ptakach, napisał ją Pamuk.

Można sobie śmiało przeczytać tekst na tylnej okładce, nic kompletnie nie zdradza i jest dość intrygujący, no, może za bardzo obiecuje jakieś sensacyjne intrygi, zupełnie niepotrzebnie. Ja na pierwszy plan wysunęłabym zderzeniu kultur, co może być dziwne, bo główny bohater też jest Turkiem, tyle że emigrantem, która wraca na jakiś czas do kraju, do mieściny zwanej Kars. Wydaje mi się jednak, że ta książka może wzbudzić takie wrażenie czytana przez osobę z zachodniego kręgu kulturowego. Bo dla mnie to było zmierzenie się z zupełnie inną mentalnością, kulturą, językiem, obyczajowością. Miałam podobne wrażenie, czytając "Bóg rzeczy małych" Arundhati Roy. Po prostu, otwierając te tytuły trzeba przystać na to, że to nie będzie do końca nasz świat, że tam obowiązują inne prawdy i inne zasady. Oczywiście, świat nie staje na głowie, płacz jest płaczem, a gniew jest gniewem. Chodzi mi o warstwę kulturową.

Czytamy o Ka, tureckim poecie, który wraca na jakiś czas do Turcji i jedzie do Karsu w roli dziennikarza. Kars zostaje odcięty od świata przez śnieg na trzy dni. W tym czasie wiele rzeczy się wydarzy... I o tym wszystkim autor zdecydował się napisać książkę po śmierci swojego przyjaciela, Ka, która nastąpiła kilka lat później (ta informacja przewija się przez cały tekst, więc nic nie zdradzam). Miesza się tu polityka, wiara i miłość (a może tylko zauroczenie).
Po raz pierwszy w życiu był tak swobodny. Zapomniał o pragnieniach, których nauczyły go pornograficzne filmy i gazety, obrazach, które kiedyś trzymał na podorędziu wyobraźni, kochając się z innymi kobietami. Przy każdym zbliżeniu z Ipek jego ciało odnajdowało nie znaną wcześniej muzykę, poruszało się w jej rytmie. Co jakiś czas drzemał. We śnie, przesiąkniętym rajską atmosferą letnich wakacji, biegł gdzieś co tchu, był nieśmiertelny, jadł niekończące się jabłko w samolocie, który właśnie spadał na ziemię. I budził się od pachnącej jabłkiem ciepłej skóry ukochanej, patrzył z bliska w jej oczy oświetlone wpadającym przez okno delikatnym miodowym blaskiem latarni i śniegową poświatą. A widzą, że ona także nie śpi i ukradkiem spogląda na niego, czuł że oboje są jak dwa wieloryby odpoczywające na płyciźnie. (s. 393)
Ważny jest w Karsie (całej Turcji?) przede wszystkim stosunek do Boga. My, Europejczycy, nie zdajemy sobie nawet sprawy jak bardzo. Tam nie ma szarości, jest tylko czerń i biel, albo się wierzy, albo nie. Nasza odpowiedź na tę kwestię determinuje wszystko wokół nas. To mi przypomina jedną z książek Ryszarda Kapuścińskiego, już teraz nie pomnę którą. Wspomina, że jest to świat (jakieś państwo Trzeciego Świata), w którym szybko na wstępie znajomości ludzie pytają obcego "czy wierzysz w Boga?" i on wielokrotnie był o to pytany. I nas może to dziwić, dla nas to już kwestia osobista, wręcz intymna, ale dla dużej części świata to nie jest sprawa prywatna, tylko konieczna do ustalenia. Bardzo, bardzo podobało mi się jak Pamuk do pokazał, i to tak, żebym ja, z Europy, to dobrze zrozumiała.
Wyrównaj z obu stron
Podczas lektury przypomniały się mi też te debaty ze studiów dotyczące tego, czy Turcja powinna zostać przyjęta do Unii Europejskiej. Ta książka w żadnym razie nie odpowiada na to pytanie, pozwala jednak zastanowić się jak bardzo ten kraj odbiega jednak od kultury judeo-chrześcijańskiej. Jakie są istotne różnice między nami. Jest taki moment w Śniegu, w którym fikcja miesza się z rzeczywistością (autor sugeruje, ze wszystko zdarzyło się naprawdę, ale nie mam pojęcia jaka jest prawda), gdy jeden z bohaterów przemawia do Europejczyków, żeby nie czuli się tacy pewni, że znają Turków, żeby nie czuli do nich litości, nie wyobrażali sobie, że mieszkańcy Karsu są ciepłymi, miłymi ludźmi, bo w rzeczywistości ich nie znają i nie mogą nic o nich powiedzieć. Ja jednak ani przez chwilę nie udawałam przed sobą, że wiem coś więcej o Turcji, niż faktycznie wiem. Różnice kulturowe fascynują mnie, uwielbiam czytać o nich, bo nie są ani dobre, ani złe. Po prostu są i ich istnienie powinno być dla ludzi naturalne. Cieszę się, że usłyszeliśmy głos Turka piszącego w ten sposób o swoim narodzie, o ich stosunku do nich samych, o ich kompleksach jakby nie patrzeć i dumie.
Kiedy ci tam, w Europie, piszą wiersze albo śpiewają piosenki, oni są ludźmi, a my tylko mułzumanami. Jeśli my napiszemy, to będzie to poezja etniczna. (s. 359)
Szczerość uznałabym chyba za główną cechę tej książki. Od razu rzuca się w oczy całkowita zgoda autora na ujawnianie stanów emocjonalnych głównego bohatera i swojego, kiedy już wkracza na scenę. Nie pamiętam, żebym czytała coś takiego. Odnotowana jest każda, choćby najdelikatniejsza, zmiana nastroju, cała paleta jego odcieni, nic nie kryje się przed oczami czytelnika. Wydawało mi się, że może kobieta mogłaby tak pisać, a tu niespodzianka... Pamuk pisze ładnym językiem, mimo wiosny, łatwo było mi wyobrazić sobie to miasteczko otulone śniegiem, zabiedzone budyneczki, kryjówki islamistów, herbaciarnie i czarnego psa pałętającego się na dworcu. Pół oceny w dół poszło tylko za nieco siadającą końcówkę.
Co ja robię na tym świecie? - pomyślał Ka. - Jaki ten śnieg jest marny z oddali i jaki ja jestem marny. Człowiek żyje, starzeje się, znika.
Czuł, że istniał tylko w połowie, że druga połowa ulotniła się gdzieś, obumarła - mimo to wciąż kochał siebie, wciąż z troską patrzył na drogę, jaką wytyczało mu życie. Jakby sam był płatkiem śniegu. (s. 111)
I jeszcze jedno. Poezja. Poeta w Karsie napisał 18 wierszy, o których duże pisze narrator i to w taki sposób, że mamy już ochotę sprzedać własną matkę, byleby tylko dane nam było je przeczytać! Ech, może znajdę kiedyś ten zielony zeszyt Ka...
Zatytułował go Śnieg. Później, rozmyślając o tym, jak powstał, skojarzył go z płatkiem śniegu, który w jakiś niezwykły sposób stał się odzwierciedleniem jego życia. Jeśli istotnie tak było, wiersz ten powinien się znajdować jak najbliżej środka śniegowego płatka, punktu objaśniającego logikę całego istnienia. I tak jak trudno jest teraz rozstrzygnąć, co powodowało Ka, gdy pisał ten wiersz, tak trudno jest stwierdzić, czy do owego wniosku doszedł nagle, czy też wniosek ów był następstwem tajemnej symetrii życia. (s. 113-114)
Ocena: 5,5/6

Inne książki tego autora: