Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wydawnictwo Literackie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wydawnictwo Literackie. Pokaż wszystkie posty

3 stycznia 2017

Jonathan Littell - Łaskawe

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2008
Pierwsze wydanie: Les Bienveillantes, 2006
Stron: 1039
Tłumacz: Magdalena Kamińska-Maurugeon

Dziwna sprawa z tą książką. Spodziewałam się sama nie wiem wiem czego, jakiegoś objawienia? O Łaskawych mówiło się albo bardzo dobrze, albo bardzo źle. Przezimowała w moim schowku dobre kilka lat, a gdy dołączyłam do DKK dostałam ją do przeczytania i... jako jedyna skończyłam ;) Z poświęceniem, warto dodać, bo choć strasznie na nią psioczyłam, to uparcie czytałam przez całe 9 miesięcy. Coś mnie przy niej trzymało. Może chęć przekonania się jak Littell to zakończył, a może tytuł. No dziw nad dziwy, że się nie poddałam.

Zniechęcało mnie w tej książce dokumentnie wszystko z głównym bohaterem na czele. Łaskawe to przewrotna powieść - fałszywe wspomnienia niemieckiego oficera, szczerego wyznawcy nazizmu, opis jego życia, wojny, przeżyć wewnętrznych i przemyśleń. Historia wyjątkowa sucha, zimna, chrzęszcząca jak piasek w zębach. Moje skojarzenie to mróz, śnieg, zmarznięte pola, gołe drzewa, białe, ciężkie niebo, zapewne dlatego, że sporo wydarzeń dzieje się w takiej właśnie scenerii.

Zachodziłam w głowę po co pisarz napisał tę książkę? Po co tak męczył czytelnika, po co użył tego, czy tamtego zabiegu literackiego... Ciągle miałam nadzieję, że zakończenie i tytuł mi to wyjaśnią, ale wcale tak nie było (Łaskawe to inaczej Erynie). Nie twierdzę, że nie ma w tym żadnego sensu, jednak nadal ta książka to dla mnie zagadka. Najchętniej mocno bym ją okroiła, ponieważ wystarczy o wiele mniej stron, aby pokazać biurokrację, mechanizmy wojny, zrzucanie z siebie odpowiedzialności. Wystarczyłoby o wiele mniej postaci (jest ich chyba kilkaset). Max Aue jest osobliwym wyborem jak na głównego bohatera. Jest oficerem SS, jest gejem, jest wykształcony i inteligentny, zdolny do autorefleksji, zainteresowany filozofią, językoznawstwem i prawem. Mocno pokręcony przez dzieciństwo, trudne relacje z matką, sekretną miłość do własnej siostry. Przekonany o słuszności sprawy. Jednocześnie niemający złudzeń co do wielu rządzących osób, ich zdolności intelektualnych, rozważający wszystko na zimno jakby jego to nie dotyczyło. Angażuje się w działanie machiny śmierci i szaleństwa, ale jakby nie łączył tego z realnym życiem konkretnych osób. Bestialstwo oburza go tylko w indywidualnych konkretnych przypadkach, ale w skali państwowej jest dla niego naturalne i zrozumiałe. 

Obawiałam się, że książka zaleje mnie opisami wojennych okropności: mordowanych Żydów, gwałconych kobiet, dręczeniem dzieci itd. Momentami wstrzymywałam oddech, gdy akcja skręcała w stronę jakiegoś mieszkańca wschodniego miasteczka. Littell zrezygnował z tego. Oczywiście, nie do końca, w końcu przeprowadził nas przez piekło wojny, ale jednak piekło widziane oczami esesmana, a nie ofiary. Jest tam kilka scen, które zapadają w pamięć, jak ta, w której Żydzi idą w kierunku masowego grobu, ulegle, biernie, do ostatnich sekund wierząc, że akurat im uda się uniknąć tego losu. Część poświęcona Leningradowi. Przeprawa z Pomorza do Niemiec. Kiedy jednak wspominam całość, uderza mnie, że najlepiej pamiętam zupełnie inne fragmenty jakby to właśnie je umysł uznawał za najważniejsze. Rozmowy Maxa z przyjacielem, samotny pobyt w domu siostry, praca w bombardowanym Berlinie... 

Ach, gdybym tylko zrozumiała po co to wszystko. Autor ani nie chce przykładnie ukarać swojego bohatera coby czytelnik trochę ulgi zaznał, ani nie chce pastwić się nad Niemcami. Czyżby było to aż tak banalne, że każdy jest zdolny do zła? Że gdy dzieje się ono na taką skalę rozmywa się odpowiedzialność? Że machina rusza napędzana dokumentami, decyzjami, rozkazami, biurokratycznymi przepychankami itd. i toczy się niemal sama? Nie satysfakcjonuje mnie takie rozwiązanie...

Oceniłam tę książkę nisko, naprawdę mnie momentami dobijała. Teraz, kiedy to piszę, wydaje mi się chyba bardziej ciekawa i tajemnicza niż taka faktycznie była, gdy ją czytałam. Oceny nie zmieniam, nawet jeśli dużo można o niej powiedzieć i napisać, to jednak nigdy nie zapomnę tego, jakim wysiłkiem było dla mnie przeczytanie choć kilku stron ciurkiem.

Ocena: 2,5/6

23 marca 2016

Stanisław Lem - Powrót z gwiazd

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 1981
Pierwsze wydanie: 1961
Stron: 276

Trochę żałuję, że nie napisałam normalnego posta o tej książce zaraz po lekturze. Od tego czasu minęło już kilka dobrych miesięcy, a pamiętam jakie wrażenie na mnie zrobiła. Dużo o niej myślałam, dużo o niej opowiadałam postronnym osobom, chyba potrzebowałam sobie to jakoś poukładać w głowie. Zabawnie wyszło, że o tej książce też pisałam w skrócie telegraficznym 6, ale znowu się rozpisałam i postanowiłam, że jednak i tej pozycji należy się osobna notatka :)

Lem bardzo zaimponował mi swoim światem przedstawionym. Jest to świat przyszłości stworzony od zera, opierający się całkowicie na wyobraźni autor, która zdaje się nie mieć granic. Główny bohater wraca bowiem na Ziemię po ponad 100 latach podróży kosmicznej. Nic nie jest już takie, jakie było za jego czasów, zmieniło się dosłownie wszystko: polityka, społeczeństwo, technologia, język, rozrywka, moda, zdrowie, wygląd ludzi, absolutnie każdy aspekt. Dawni astronauci są kimś w rodzaju kuriozum, z kolei im współczesne osoby wydają się być właśnie kosmitami. Ciekawy zabieg - to powrót na rodzinną planetę stał się ostatecznie wyprawą w poszukiwaniu innej cywilizacji... Sam początek książki mnie oszołomił, bowiem opisy miasta, lotniska, węzła przesiadkowego, a nawet parku są tak nowatorskie i oryginalne, że nie przypominają niemal niczego co my znamy tutaj w XXI wieku, trudno więc było mi się czasem połapać co bohater widzi, trochę jakbym Dukaja czytała (Linia oporu z tomu Król Bólu!). Potem oczywiście zaczynamy widzieć pewne zbieżne elementy, np. coś, co przypomina nasz internet, przesuwające się chodniki i inne mniejsze lub większe wynalazki. Podoba mi się w Lemie, że ma odwagę naprawdę wymyślać, wszystko jest przemyślane i wyjaśnione czytelnikowi, nie ucieka od tego i nie stosuje Dickowych sztuczek typu coś jest, jakie jest, ale nikt w sumie nie wie czemu (niektórzy pisarze SF idą na taką łatwiznę i zawsze mnie to wkurza).

Bardzo ciekawym pomysłem jest społeczeństwo, które nie zna bólu i pasji, nie wie co to namiętność (bo jest niebezpieczna), unika wypadków, śmierci i nie potrafi zabijać. Ale chyba jeszcze bardziej interesująca była dla mnie polemika Lema z... samym sobą? Tak to w pewnym momencie wglądało, jakby autor obalił logicznie każdy swój argument odnośnie potrzeby eksploracji kosmosu. To był majstersztyk! :)

Warto dać tej książce szansę. Jak to Lem, jest to raczej twarde SF ze względu na logikę wydarzeń i świata, której ten pisarz zawsze poświęca dużo uwagi i nie idzie na żadne kompromisy. Z drugiej strony akcja dzieje się na Ziemi, są tu normalne interakcje między bohaterami, a nawet wątek miłosny (pierwszy u tego autora, który naprawdę mi się podobał!). Powrót do gwiazd dostarcza wielu pytań, a w związku z tym będzie dobrym przyczynkiem do dyskusji i godzin zastanowienia :) U mnie - zostaje na półce, a przy mojej manii sprzedawania swoich książek o czymś to świadczy.

Ocena: 5-5,5/6

7 kwietnia 2015

Cormac McCarthy - Przeprawa

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2012
Pierwsze wydanie: The Crossing, 1994
Stron: 598
Tłumacz: Jędrzej Polak

Jest to druga część Trylogii Pogranicza. Nie ma tu żadnej ciągłości, jest to bowiem odrębna historia, jednak fabuła oparta jest na właściwie bliźniaczym koncepcie: młodzi Amerykanie w drodze, południowe Stany, Meksyk.
Wieczorem znów usłyszał żurawie lecące wysoko nad chmurami, pod którymi ciągnął się szmat ziemskiej krzywizny, szmat ziemskiej pogody. Metalowe oczy żurawi wwiercały się w drogę wyznaczoną im przez Boga. Ich serca wypełniała radość. (s. 545)
Spotkałam się w sieci z wieloma opiniami, że Przeprawa wyraźnie przewyższa Rącze konie. Ja mam jednak odmienne zdanie. Część pierwszą czytałam oczarowana książką, Przeprawę za to czytałam z przerwami około roku... Owszem, pierwsze 200 stron jest wręcz genialne, na nich to rozgrywa się opowieść o wilczycy z okładki. Ta historia trzymała mnie w napięciu, wciągnęła, wręcz zaszkliły mi się oczy pod koniec w trakcie lektury. Gdyby książka skończyła się wtedy dałabym jakieś 5,5. Reszta to po prostu korowód postaci, które napotyka główny bohater, ich losy, lapidarne dialogi i bardzo typowe, jak na McMarthy'ego przystało, zakończanie. W Przeprawie wszystko skupia się na Billym, nastolatku z południa. To jego decyzje wpływają na całą historię i na życie innych ludzi. Przez jakiś czas w drodze towarzyszy mu młodszy brat, wielokrotnie przechodzi on też przez granicę między Stanami Zjednoczonymi a Meksykiem.
Gdyby ludzie znali swoje przyszłe życie, ilu chciałoby żyć? Ludzie mówią o tym, co ich czeka. A nic ich nie czeka. Każdy dzień składa się z tego, co było wcześniej. Nawet świat musi być zdziwiony kształtem, w jakim się pojawia. Może nawet sam Bóg. (s. 543)
Po tych 200 stronach doszłam do wniosku, że McCarthy...chyba mi się przejadł. Na serio, miałam wrażenie, jakbym czytała w kółko tę samą książkę (i nie mam na myśli tylko podobieństwa Rączych koni i Przeprawy). I choć nadal warsztatowo to jest napisane wybtnie dobrze, to jednak mnie już nużyło momentami. Tak naprawdę to język sprawiał, że i tak skończyłam tę książkę i nawet nie przyszło mi do głowy jej przerwanie. Jest tak plastyczny, całe to pogranicze, natura, góry, drzewa, stawy, opisy ruin, surowych wnętrz, to mnie zawsze ciągnie do tego pisarza. Do tego ciekawie pokazał męskie rozmowy, tak różne od kobiecych:
Jak długo jeszcze miarkujesz się gniewać?
Aż się odgniewam.
(s. 277)
 Można przeczytać Przeprawę, ale nie trzeba, choć inni powiedzą Wam, że Rącze konie już niekoniecznie, ale za to Przeprawę obowiązkowo. W każdym razie mnie się do trzeciej części nie spieszy.

Ocena: 4/6


3 sierpnia 2013

Cormac McCarthy - Rącze konie

Wydawnictwo: Literackie, 2012
Pierwsze wydanie: All the Pretty Horses, 1992
Stron: 423
Tłumacz: Jędrzej Polak

Trylogia McCarthy'ego czekała na półce od początku tego roku. Nota bene WL to niezwykle wyrozumiałe wydawnictwo, bo nigdy mnie nie poganiają z czytaniem i chyba wierzą, że prędzej czy później jednak o danej książce napiszę. Wakacje okazały się właśnie tym czasem, gdy zdecydowałam się sięgnąć po pierwszą część Trylogii Pogranicza i było to bardzo satysfakcjonujące spotkanie.

Coś jest takiego w tym pisarzu, że mnie do niego ciągnie. Nadal nie potrafię tego jakoś rozumowo ogarnąć. Nie prowadzi porywającej fabuły, trudno jest się przywiązać do jego bohaterów, często pisze trudno i jego powieści czytam długo, a jednak! Łapię się na tym, że taki właśnie pisarz należy do grupy najczęściej czytanych przez mnie autorów. Ogromnie się z nim zżyłam...

Tym razem to już w ogóle zawojował moje serce. Najpierw okładka, piękna. Zresztą, wszystkie okładki Cormaca w WL są przecudnej urody, a te od trylogii to już niewymownie wręcz cieszą oko. Tłumaczenie. Jak zawsze u McCarthy'ego na najwyższym poziomie, bardzo o to dbają i chyba muszą dawać dość czasu tłumaczom, bo efekt jest piorunujący. Korekta na bdb-, ze 2-3 błędy stylistyczne pozostały. 

A teraz już sama robota pisarza. Znowu (po Suttree) przyjemny bohater! Jest to szesnastoletni John Grady Cole, Teksańczyk. Razem z kuzynem wyrusza do Meksyku w celu niewiadomym. Powieść jest zapisem ich drogi i dalszych losów. Pod tym względem Rącze konie nawiązują do najlepszych tradycji amerykańskiej literatury. Czas akcji to ok. 1949r. Czyta się to jak western: są konie, ogniska, rzeki, jary i pastwiska, a jednak w tle gdzieś przebija przez ten obraz ślad nowoczesnego świata: samochód, samolot czy telefon. Czasem musiałam sobie przypominać wręcz, że to naprawdę nie dzieje się w XIX wieku. Była w tym wszystkim jakaś melancholia i tęsknota za tym jak ten kraj wyglądał dawniej, a do czego powrotu już nie ma. 

Kolejnym zaskoczeniem była dla mnie absolutna nowość u Cormaca: wątek miłosny. Nie taki jak w Suttree, gdzie jest to takie rynsztokowe, oparte na wymianie handlowej, tylko prawdziwa miłość jak się patrzy. Opisał ją po swojemu, bardzo męsko, ale tak, że serce mi się ściskało... 

Co za talent, po prostu diament. Niby nic się takiego tam nie dzieje, jak zawsze, a jednak pisze tak, że nie da się go pomylić z nikim innym, ma taką siłę wyrazu, że w głowie wyświetla się mi cały film z każdym możliwym szczegółem i to nawet nie 3D, ale z 5D, bo czuję wszystko: zapach, każde drgnienie mięśnia postaci, ich emocje, ból postrzelonej nogi. Do tego McCarthy operuje światłem niczym sam Caravaggio! Z czymś takim to się trzeba jednak urodzić... Osobne oklaski za to jak pisze o koniach. Np. W połowie rzeki konie zaczęły płynąć, parskając i wyciągając szyje ponad wodę, ciągnąc za sobą rozlane na powierzchni ogony (s.63) lub Przed karawaną biegła sfora angielskich chartów. Psy były szczupłe, o srebrzystej maści, i płynęły wśród końskich nóg milcząco i zwinnie niczym rtęć. Konie zdawały się nie zauważać ich obecności (s. 138). Pachnie mi to Capote'm :) 

Czy to jednak nie jest cecha największych? Tak samo pisałam o Marquezie, że jeden jego akapit potrafi oddziaływać na każdy zmysł czytelnika. Jak często się z tym spotykamy w książkach, prawda? Polecam, ja jestem urzeczona.

Ocena: 5-5,5/6

14 lipca 2013

Dorota Terakowska - Ono

Wydawnictwo: Literackie, 2003
Stron: 471

Sporo czasu już minęło od przeczytania Ono, więc emocje nieco przyblakły, postaram się jednak je przywołać. Książki Doroty Terakowskiej i jej styl znam, raczej mi on odpowiadał. Jednak ten tytuł był dla mnie sporym rozczarowaniem.

Nie mogę powiedzieć, że Ono mnie nudziło czy mnie nie wciągnęło. Czytałam z chęcią, choć dość szybko ustaliłam sobie mój stosunek do tej powieści. Co ciekawe, byłam pewna, że fabuła miała skręcić w inną stronę, coś kiedy usłyszałam, pewnie mi się poplątało i już. A jest to historia 19-letniej Ewy, która w dramatycznych okolicznościach zachodzi w ciążę. I w tym miejscu jej świat zaczyna się zmieniać, a sama bohaterka "tworzy się" na nowo.

W sumie jak na Terakowską to za wiele magii tam nie ma, a jednak daleko tej opowieści do rzeczywistości. Bardzo mnie to odrzucało, że autorka cały świat przedstawiony podporządkowała jakiejś z góry ustalonej tezie. Postaci, "scenografia", wypowiadane przez nich kwestie... Ależ to było rażące! Jak jakieś simy, którego twórca założył, że należy stworzyć depresyjny nastrój, ludzi niszczących wszystko wokół siebie, dodał do tego smętne wnętrze, zamieszał i już. A Ewa ma sobie sama zrobić magicznym sposobem pranie mózgu. Ci bohaterowie byli zbyt jednostronni, papierowi. Jeśli ktoś lubi Ich Troje jest zły. Jeśli lubi muzykę klasyczną dobry. Jeśli lubi stare, eleganckie obrusy - dobry, jeśli Big Brothera - zły. A jeśli już ktoś jest dobry, to dobry i kluchowaty do bólu. Ten zły musi w każdej kwestii, choćby dotyczącej makaronu, przemycać swoją złość. Po prostu tego nie kupiłam. 

Do tego sama Ewa. Ok, zmienia się, rozumiem, nowa sytuacja, jeden z najważniejszych momentów życia. Ale ta zmiana myślenia przychodzi znikąd. Nieprawdopodobna wydała mi się też jej reakcja na gwałt. Założyła sobie, że nie będzie o tym myśleć i nie myśli. Co więcej, nie wiąże ciąży z gwałtem, chce urodzić, a najlepsze jest to, że bez zmrużenia oka poznaje każdego z gwałcicieli (już sam fakt, że ich odnalazła i dotarła do nich był dość dziwny), rozmawia z nimi i zdaje się nie czuć w stosunku do nich strachu, obrzydzenia, złości... Tak, ta powieść wywołała we mnie sporo emocji, trochę się naprychałam w trakcie lektury. W sumie jedynie zakończenie zostawia jakąs otwartą furtkę, pewne niedopowiedzenie i choć chciałam jakiegoś zamknięcia tej historii, to może i dobrze, że Terakowska zdecydowała się to zostawić w ten sposób.

Ocena: 2,5-3/6

29 marca 2013

Virginia Woolf - Nawiedzony dom: Opowiadania zebrane

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2012
Pierwsze wydanie: The complete shorter fiction of Virginia Woolf, 1985
Stron: 462
Tłumacz: Magda Heydel

Niby 45 opowiadań, ale czytałam je dobrych kilka miesięcy. Fakt, nie jestem fanką tej formy literatury, jednak decydujące znaczenie miał tu fakt, iż musiałam się w tym zborze długo naszukać perełek.

Opowiadania te podzielone są chronologicznie na najwcześniejsze, z lat 1917-1921, 1922-1925 i 1926-1941. Pierwsza część - obiecujący początek, piękne dwa opowiadania Phyllis i Rosamond oraz Tajemniczy przypadek panny V. Potem - równia pochyła. Kawałki albo bardzo słabe, albo przeciętne. Zero wspomnień z ich czytania. Wyglądało to czasem na jakieś próby z modnym wtedy strumieniem świadomości i takie typowe dla tego modernistycznego okresu eksperymenty. Zdecydowanie nieudane i niepasujące do Woolf. 
Ich oczy się spotkały, a raczej zderzyły, bo każde z nich wyczuwało za wzrokiem drugiego, że to samotne stworzenie, które siedzi w ciemności, podczas gdy jego powierzchowny, ruchliwy towarzysz zajmuje się wywijaniem koziołków i kiwaniem ręką, aby teatrzyk się kręcił, nagle się podrywa, odrzuca swą opończę, przeciwstawia się temu drugiemu. To było niepokojące, niesamowite. Oboje niemłodzi i wypolerowani na błysk, tak, że Roderic Serle mógł iść na kilkanaście przyjęć w sezonie i nie doświadczyć niczego nadzwyczajnego, najwyżej sentymentalnego uczucia żalu albo pragnienia pięknych obrazów - takich jak ten z wiśniowym drzewkiem - a przez cały czas towarzyszyło mu niezmienne poczucie, że przewyższa swoje towarzystwo, poczucie niewykorzystanych zasobów, które kazało mu wracać do domu z wrażeniem rozczarowania własnym życiem, samym sobą - człowiekiem rozziewanym, pustym, rozkapryszonym. Ale teraz, całkiem nagle, niczym jasna błyskawica we mgle (...), wróciło to do niego, dawnego, a równocześnie niosącego mu radość i odmłodzenie, coś, co wypełniło mu żyły i nerwy odłamkami lodu i ognia; to było przerażające. (Razem i osobno, s. 301-302)
Gdzieś w środku nagle coś ruszyło, gdy zaczęła pisać o tym, co zapewne było częścią jej świata, co  mogła sama doświadczyć lub zaobserwować. I od Niebieskiej zasłony do Człowieka, który kochał bliźnich wróciła mi nadzieja. Ach, warto było te utwory przeczytać. Cóż za spostrzegawczość, jakie subtelne pióro i jakaż delikatność w tym wszystkim! To właśnie silna strona tej pisarki: opisywanie pierwszych spotkań, małych przyjęć w towarzystwie, kontrast między kobietą i mężczyzną, podzielenie świata na to, co bohaterowie mówią i robią i na to, co sobie faktycznie myślą. Kunsztowna siatka konwenansów, zależności i kindersztuby. Właśnie, dobre wychowanie, które wisi młodym ludziom jak kamień u szyi. Krzywda kobiet i rodzące się rewolucyjne własne przemyślenia w tej kwestii. W cudowny sposób udowadnia Woolf, że te powabne motyle są w rzeczywistości ludźmi z krwi i kości, są mocno zaczepione w świecie, wychodzą poza obraz, w który reszta świata chciałaby je wtłoczyć. Nawet, gdy starają się podążać za tym, co, jak się zdaje, sama natura im nakazuje, to jednak jakoś im to nie wychodzi, ten ograniczony horyzont zaczyna coraz bardziej je uwierać. Opowiadania o tym podobały mi się najbardziej, a zwłaszcza Nowa suknia i Prezentacja, którym dałam szóstki. I znowu Woolf udowodniła mi jak łatwo jej przychodzi wchodzenie w głowy innych ludzi, czytanie z nich jak z książek.
Oczywiście, wiedziała, jakie są zastrzeżenia - pranie, gotowanie, dzieci, ale u podstaw wszystkiego, o czym wszyscy bali się mówić, tkwi fakt, że szczęście jest tanie jak barszcz. Można je mieć za nic. Piękno.(Człowiek, który kochał bliźnich, s. 311-312)
Ostatnie lata to już zdecydowane rozczarowanie i utwory bez siły rażenia. Jakieś odpryski tamtego świata, jednak takie, który moim zdaniem nie przetrwały próby czasu. Szkoda. Aha, bardzo ładne tłumaczenie. 

Ocena: 3/6 (średnia ocen wszystkich opowiadań)

28 września 2012

Cormac McCarthy - Suttree

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2011
Pierwsze wydanie: 1989
Stron: 665
Tłumacz: Maciej Świerkocki

Dostałam tę książkę od WL kawał czasu temu, ale zg na pracę licencjacką czytanie innych książek McCarthy'ego musiałam przesunąć na wakacje. Obawiałam się, żeby mi się wrażenia nie zaczęły na siebie nakładać, a to dlatego, że jego powieści mają to do siebie, że pozwalają całkowicie zatopić się w swojej atmosferze, stwarzają swoją własną rzeczywistość i nastrój; takie okno na inny, ale realny świat.

Pamiętam jak pisałam pierwszy wstępniak uzasadniając wybór tego pisarza: że nie jestem jego wielką wielbicielką, ale jego twórczość ma w sobie coś magnetycznego, co sprawia że regularnie go czytam, pragnę zrozumieć i nie mogę sobie odmówić przyjemności zamówienia kolejnego tytułu.

Tym razem zaskoczył mnie główną postacią - postawił na kogoś pozytywnego, wręcz ... (nie bójmy się użyć tego słowa) dobrego! Suttree zapowiadana jest jako jedna z najzabawniejszych książek tego pisarza (co sugeruje, że w ogóle pisze zabawne książki ;) i jedno się zgadza - jest kilka momentów pełnych humoru, ale żebym miała ubaw po pachy to nie powiem. Poza tym ma się podobno skupiać na relacji Suttree'ego z jego młodym kompanem Harrogatem. I tu się już zupełnie nie zgodzę, ponieważ ten dzieciak przewija się przez karty powieści tak, jak reszta drugoplanowych postaci. Nie odniosłam wrażenia, że Suttree miał jakoś specjalnie na uwadze właśnie tego chłopaka. Jak by można opisać ten utwór? To parę lat Suttree'go (głównie Knoxville, początek l.50.), jego życie z dnia na dzień jako rybaka na brudnej i ospałej rzece, relacje z innymi mieszkańcami, równie biednymi jak on, przygodne znajomości, podpadanie policji, unikanie rodziny, urwane filmy. Jest coś absolutnie unikatowego w tym, że mnie to nie odrzuciło, a samego Suttreego polubiłam najbardziej ze wszystkich powieści autora. Byłam przekonana, że nic go w moich oczach nie skreśla, czy pochylał się nad słabszymi od siebie, czy wpadał w ciąg alkoholowy, czy kradł, włóczył się, czy naprawiał swą barkę, czy pomagał sąsiadom czy był utrzymankiem - mój stosunek do niego stale był bardzo pozytywny. Stworzył wyjątkową postać - introwertyczny, a jednocześnie otwarty do ludzi; inteligentny, ale nie chcący wykorzystać swoich możliwości; zaradny, ale i nie myślący długofalowo. 

Wspaniale było poobserwować jego powolne życie przez dziurkę od klucza, jaką stała się dla mnie ta książka. Suttree jest jak upadły bóg, który zrezygnował z całą odpowiedzialnością ze wszystkiego, żeby pędzić życie człowieka na marginesie na tym najlepszym ze światów. I zdaje się, że odnalazł tam coś cenniejszego - spokój. Choć wielu nazwałoby go 'zerem', zazdrościłam mu czasem. Zdecydowanie polecam Waszej uwadze tę powieść.

Wydanie bez zarzutu: tłumaczenie jak zawsze u pana Świerkockiego - pierwsza klasa, a korektorki też znają się na swojej robocie :)

Ocena: 5/6

21 lipca 2012

Stanisław Lem - Dzienniki gwiazdowe

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2012
Pierwsze wydanie: 1957
Stron: 385

Jest dużo wydań Dzienników, zawierają też różne opowiadania, od tych najwcześniejszych, z lat 50., do najpóźniejszych - z początku lat 80. Pewnie będę szukać tych, których nie ma w tym wydaniu.

Gdzieś wyczytałam, że to bardzo przystępna pozycja Lema, ale mnie nie czytało się jej łatwo. Jest w niej dużo poważnych, ciężkich gatunkowo spraw opakowanych w celofanik humoru, absurdu jeszcze bardziej pokracznego niż u Monty Pythona. Więc tak, uśmiałam się, choć nie jest to humor łatwy, może czasem przytłaczać neologizmami i pewnym nalotem staroświeckości. A jednak mimo tego śmiechu - ileż powagi tam znalazłam...
(...) w poszukiwaniu nowych oporów, bo ich już ludzie ludziom nie stawiają, odnajduje się je w świecie i w sobie i wybiera się za przeciwnika siebie i świat, żeby z obojgiem walczyć i oboje sobie podporządkować. A kiedy i to się nie udaje, otwiera się otchłań wolności, ponieważ im więcej można czynić, tym mniej się wie, co czynić należy. Zrazu kusi mądrość, lecz z dzbana wody na pustyni staje się ona takim dzbanem wśród jeziora (...). O ile jednak dążenie do mądrości wydaje się dostojne, nie ma dostojnych argumentów na ucieczkę z mądrości, nikt bowiem nie oświadcza wtedy głośno, że pragnie otępienia, a jeśliby, nawet pragnąc, miał tę odwagę wyznań, to dokąd się ma właściwie cofnąć? (...) Straszliwie mądry wśród podobnych sobie, staje się karykaturą mądrości (...). (Podróż dwudziesta pierwsza, s. 178)
Bardzo mi się podobają te wydania Lema, które na końcu mają posłowie Jerzego Jarzębskiego. Wydawnictwo Literackie je zachowało, całe szczęście. On tak prosto a precyzyjnie ujmuje słowami to, co wynosi się z lektury tych książek. Na przykład ten fragment: Zgodnie z poetyką filozoficznej powiastki, Ijon Tichy, lecąc w Kosmos, dociera więc wciąż na Ziemię i z ludzkimi wciąż kłopotami musi się borykać (s. 381). Tytułowe Dzienniki są bowiem zapisem przygód tegoż kosmonauty i obieżyświata. Opisuje on swoje liczne podróże oraz przytacza anegdoty, których akcja dzieje się na Ziemi. Do Pirxa bym go jednak nie przyrównała, ponieważ Tichy równi się od niego charakterem (to odważny optymista, brylujący w towarzystwie), poza tym jego przygody można czytać w dowolnej kolejności, bohater nie ewoluuje, nie dorasta.
W dodatku wyrzucona za burtę wołowina, zamiast ulecieć w dal, nie chciała opuścić pobliża rakiety i krążyła wokół niej jako drugi sztuczny satelita, powodując regularnie co jedenaście minut i cztery sekundy krótkotrwałe zaćmienie Słońca. Aby uspokoić nerwy, obliczałem do wieczora elementy jej ruchu, jak również perturbacje orbity, wywołane krążeniem utraconego klucza. Wypadło mi, że przez najbliższych sześć milionów lat wołowina będzie wyprzedzała klucz, wirując wokół statku po torze kołowym, aby potem go prześcignąć. (Podróż siódma, s. 14) [płakałam na tym ze śmiechu:]
O nawiązaniach do ówczesnych kwestii polityczno-ideologicznych pisać nie będę, chętni sobie to gdzieś znajdą. Bardziej mnie interesuje uniwersalna strona twórczości Lema. W tym zbiorze akurat pisarz bierze na warsztat kilka problemów natury filozoficznej: pisze o Bogu, o granicach wolności i poznania, o subiektywnym postrzeganiu zmysłowym. Nieraz w trakcie lektury przypominały mi się teorie z książki 50 teorii filozofii, które powinieneś znać, a raz czy dwa nawet film Matrix (!). I to zrobiło na mnie ogromnie wrażenie, zwłaszcza bardzo trudna, ale wybitna Podróż dwudziesta pierwsza.

Książka ta nie nadaje się raczej dla początkujących lemowców. Obawiam się, że poprzeczkę może zawiesić za wysoko, a nie nazwałabym ją też przesadnie wciągającą (w końcu to opowiadania). To coś dla zagorzałych fanów, dla entuzjastów filozofii, dla ciekawych jak pisarz kpił sobie z cenzury, ale też dla ludzi żądnych śmiechu.
Dzień zapowiadał się kiepsko. Bałagan, panujący w domu od chwili, kiedy dałem służącego do remontu, rósł. Niczego nie mogłem znaleźć. W kolekcji meteorów zalęgły się myszy. (...) Ten elektroniczny bałwan schował ścierki razem z chusteczkami do nosa. Powinienem był dać go do generalki, już kiedy zaczął mi pastować buciki od środka. (Podróż jedenasta, s. 36)
Ocena: 4,5/6

18 czerwca 2012

Mika Waltari - Tak mówią gwiazdy, panie komisarzu

Wydawnictwo: Wydawnicto Literackie, 2012
Pierwsze wydanie: Tähdet kertovat, komisario Palmu!, 1962
Stron: 353
Tłumacz: Sebastian Musielak

Skończyłam tę książkę jeszcze  w maju, ale nadmiar obowiązków  i Euro 2012 sprawiły, że nie dałam rady o niej nic napisać. No, ale  co sie odwlecze... Trzecia i ostatnia odsłona kryminałów z komisarzem Palmu. Zdecydowanie najlepsza okładka, książka jest też grubsza od swoich poprzedniczek o pięćdziesiąt kilka stron. A w środku? To chyba jednak najsłabsza częśc tej serii.

Trudno było mi się w nią wciągnąć, ale możliwe, że wynikało to z tego, iż nie mogłam sobie pozwolić na zalegnięcie na kanapie i zatopienie się w lekturze. Miałam czas tylko na czytanie od przypadku do przypadku, a to nie służy lekturze. Nie zmienia to jednak faktu, że książce nie wyszło na dobre postawienie na pierwszym planie Toivo, który tymczasem został szefem samego komisarza. Owszem, w poprzednich częściach też Toivo był narratorem, jednak nie prowadził aż tak długich monologów o sobie i policji. To on też odpowiadał zawsze za część humorystyczną serii, jednak tym razem Waltari przesadził - czasem ten komizm wydawał mi się już nieco na siłę, sztucznie przedłużany.

Historia też nie powala: w parku znaleziono zmasakrowane ciało starszego pana. Początkowo brano go za menela, potem wychodzi na to, że jest wręcz przeciwnie - ofiara obserwowała gwiazdy przez teleskop. W historii przewija się sporo o Helsinkach lat 60., (minęły 22 lata od czasu napisania części 2!), o ówczesnej problematycznej młodzieży i tradycyjnie co nieco o fińskich elitach finansowych. Fabuła była trochę naciągana, przesadnie wydłużana i porozciągana, a najmniej mnie przekonały przerysowane postaci pojawiające się pod koniec. Według mnie w części 3 serii widać wyraźne zmęczenie formą kryminału u autora. Szkoda, zaczął tak dobrze, a Palmu to jednak świetny bohater ze sporym potencjałem.

No, ale ostatecznie tak źle nie było, książkę czytałam właśnie dla samego komisarza; poza tym ciągle byłam zainteresowana skąd ofiara miała tyle pieniędzy i kto zabił tego staruszka. Jednak po takim zakończeniu serii tęsknić za nią nie będę. Można ją przeczytać, fani kryminałów, ale nie trzeba.

Ocena: 4/6

29 marca 2012

Stanisław Lem - Opowieści o pilocie Pirxie

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2011
Pierwsze wydanie: 1968
Stron: 517

Jestem tym szczęśliwym rocznikiem, który nie przerabiał Lema w szkołach. Nie zmuszano mnie do czytania ani Bajek robotów, ani Opowieści... Jako ok. 12-letni smark nie byłabym w stanie tego docenić, a co dopiero zrozumieć. Wrzucenie Lema do lektur szkoły podstawowej uważam za poroniony pomysł, godny kogoś, kto chyba nigdy nie czytał książek tego autora, i/lub uważa fantastykę jako taką za literaturę niskich lotów, ot, rozrywka dla dziatwy, która musi jeszcze dorosnąć do takiej licealnej Zbrodni i kary czy Medalionów. Bzdura. I to wierutna.

Lem jest wielki, Lem jest do tego wyjątkowy wśród polskich pisarzy. Nikogo nie kopiował, bo i nie miał jak. Niech będzie, że i syfiasty PRL zrodził też dobre owoce, bo kto wie, co by takiego nasz geniusz napisał, gdyby dysponował dostępem do całego ówczesnego kanonu SF, byłby zalewany telewizyjnym chłamem kolorowej telewizji i kiczowatymi reklamami na każdym kroku? Bez chaosu informacyjnego wyobraźnia działa na zwiększonych obrotach.

Wracając jednak do książki. Podoba mi się w niej główny bohater: powściągliwy, zamknięty w sobie Pirx. Niezwykle inteligenty, ale nie mający o sobie zbyt wysokiego mniemania. Siłą rzeczy opowiadania dotyczą jego życia zawodowego, które zasadniczo dotyczyło eksploracji i eksploatacji naszego Układu Słonecznego. Lepiej czuje się w kosmosie, niż na Ziemi, statki kosmiczne są dla niego jak drugi dom. Wreszcie mogłam docenić Lema, jako autora, który potrafi zbudować postać, wręcz nie ucieka od tego. I robi to bardzo konsekwentnie, ponieważ Pirx w każdym z 10 opowiadań jest coraz starszy, bardziej doświadczony, zwraca uwagę na inne problemy i zwyczajnie widzi więcej. Do tego Lem ma rzadką umiejętność wciągania czytelnika w przedstawiony świat bez tych fajerwerków, bez szalonych point i  nieprawdopodobnych zwrotów akcji. Fabuła jest spokojna, narracja przyjemnie, choć wymagająco staroświecka - pełna opisów i długich akapitów, "gęsto" pisana, przy niewielkiej ilości dialogów. 

Nie wiem jak można by coś takiego dać dzieciom w VI klasie podstawówki? Po co ich zniechęcać do czytania? Dla nich przecież jest mnóstwo książek przygodowych, z wartką akcją, zakręconą fabułą i mnóstwem dialogów. Opowieści o przyjaźni i zwyciężaniu zła. Lem nie serwuje przecież dziecięcego spojrzenia na życie. Owszem, w pierwszym opowiadaniu "Test" Pirx jest jeszcze nieopierzonym kadetem, śmiałam się w głos w trakcie lektury, jednak potem zaczyna poważnieć i tak stopniowo wyłania się temat przewodni Opowieści. Mianowicie zderzenie świata człowieka z maszynami, konsekwencje nieuchronnego postępu technicznego i wnikanie kolejnych wynalazków do naszego życia. Co więcej, Lem po mistrzowsku zauważa, że choćbyśmy nie wiem jak poszli daleko w nowoczesność, w gruncie rzeczy i tak będziemy tacy sami. To, że ludzie wkraczają w kosmos, nie sprawia, że nagle zamieniają się w anioły. Dlatego też nie można oczekiwać od tych nowych Kolumbów, że będą szlachetnymi doskonałościami, ponieważ natura ludzka jest niezmienna, a nasze przywary jej częścią. I jeszcze jedno: pisarz w zabawny sposób przeniósł peerelowską biurokrację w przyszłość. Fabuła dowodzi, że ukrócenie papierologii stosowanej nam nie grozi nawet w przypadku wysyłania statków kosmicznych :)

Książka jest świetna - poważna, momentami zabawna, pokazująca ciekawy punkt widzenia na roboty i ludzkie zaufanie do ich nieomylności. W kwestii techniki momentami trąci myszką, jednak nie nadmiernie. Tradycyjnie, Lem przemyca na niemal każdy pokład czy stację kilogramy książek w wersji papierowej ;) A tak na marginesie, sam był średnio zadowolony z tego zbioru (link).

Szczególnie mi się podobały: Test, Patrol, Terminus, Opowiadania Prixa (the best!) i Rozprawa.
Ciekawe spostrzeżenia Ziuty na temat rzekomego nudziarstwa Lema - warto przeczytać

Ocena: 5/6

26 marca 2012

Orhan Pamuk - Czarna księga

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2011
Pierwsze wydanie: Kara Kitap, 1990
Stron: 619
Tłumacz: Anna Akbike Sulimowicz

Literacka Nagroda Nobla 2006

Lubię Pamuka, cenię jego niespieszny styl skupiający się na emocjach bohaterów. Niestety, Czarna księga mnie wymęczyła. Dosłownie, ponieważ czytałam ją dobre pół roku. Pierwsze 150 stron minęło mi przyjemnie, moje zainteresowanie zostało podtrzymane. I potem nagle aż trudno było mi się przekonać, żeby otworzyć tę książkę.

Gdyby ktoś mi powiedział: słuchaj, jest taka książka, mówi o byciu sobą, poszukiwaniu własnej tożsamości, wpadaniu w pułapki pamięci. Która traktuje o cudzych słowach zalewających nasz umysł, o udawaniu, graniu nieskończenie wielu ról. Taka powieść z labiryntami, onirycznym miastem, arabską mistyką i tajemniczymi historiami. Więc gdyby ktoś mi tak ją zareklamował, przyklasnęłabym - świetnie, Czarną księgę raz, poproszę! W try miga! To jest jej jedna strona. Druga natomiast nie przedstawia mi się już tak kusząco. Przede wszystkim jest zwyczajnie za długa. Tu muszę przypomnieć, że uwielbiam grubaśne powieści, jednak liczne kartki mają mnie trzymać za poły i nie pozwalać od siebie odejść, a w tym przypadku, to się nawet nie musiałam wyrywać, odkładam ją bez żalu, niemal z ulgą. Jest za długa, przegadana, przesadzona w każdym calu. Miliony dygresji niewnoszących absolutnie nic, ale to nic, choć wiele historii miało tam swój nieodparty urok, gdyby spojrzeć na nie oddzielnie. Co mnie najbardziej denerwowało, to to, że Pamuk z uporem maniaka stosował przecinki. Nawet podtytuł mógłby brzmieć "Chwała przecinkom". Tych okropnie długich zdań (mających po kilkanaście wersów nawet) nie dało się czasem czytać. Do tego wymienianie rzeczowników, oczywiście okraszonych dodatkowo przymiotnikami, czasem nawet z mini-historyjką ich dotyczącą w nawiasie, czy po średniku. Np. Galip snuje się po ulicy, ogląda wystawę sklepu i tu Pamuk raczy mnie opisem przedmiotów, które leżą za szybą. Ale po co? Tego już nie wiem, bo Galip idzie dalej i 90% rzeczy/miejsc, które mija nie mają większego znaczenia. Jeśli jednak mają, to zwieszę głowę w akcie skruchy.
Jak pan widzi, nadal się czołgamy, wstydzimy się przed Europejczykami, i tylko od czasu do czasu tak oddajemy głos, by gdy przyjadą zagraniczni dziennikarze móc z ulgą przyznać, że jesteśmy do nich podobni. (s. 445)
Jedyne co mogę pochwalić w tej książce to parzyste rozdziały, one są felietonami kuzyna głównego bohatera. Narratorem jest Galip, którego żona nagle znika. Ten zaczyna szukać jej po mieście, szybko dostaje też obsesji na punkcie swojego kuzyna, Celâla, który też nie daje znaku życia. Początkowo człowiek jeszcze myśli, że faktycznie on szuka tej dwójki, jednak im dalej w las, tym bardziej sobie uświadamia, że tak naprawdę Galip szuka czegoś zupełnie innego, czegoś niematerialnego. 

Wracając jednak do tych felietonów - stanowią interesujące urozmaicenie w tej flegmatycznej książce, zawierają nieprawdopodobne wręcz historie, zwracają się niemal wprost do czytelnika. Są po prostu doskonale napisane. I jeszcze jedno się Pamukowi udało: naprawdę potrafi pisać o arabskiej mistyce, poezji, religii, kulturze i tej mentalności. Zawsze jak czytam jego książki, mam ochotę rzucić się na dzieła średniowiecznych mistyków w pierwszej kolejności. Fascynująca jest ta kultura i równie smutne jest to, jak zmarnowano tych fenomenalnych kilkaset lat w tak krótkim czasie.
Opowieści o dziełach zapożyczonych przez Zachód od Wschodu i przez Wschód od Zachodu nieodmiennie przywodzą mi na myśl pewne porównanie: jeśli ta kraina snów, nazywana przez nas światem, jest jak dom, którego próg przekroczylibyśmy nieświadomie niczym lunatycy, literatury poszczególnych tradycji są jak zegary wiszące w pokojach owego domu, który staramy się poznać i oswoić. W takim razie:
1. Nonsensem jest twierdzić, że spośród zegarów tykających w tym domu sennych marzeń jedne pokazują czas właściwy, a inne niewłaściwy.
2. Bzdurą jest też twierdzenie, że jeden zegar śpieszy się o pięć godzin w porównaniu z innym (...).
3. Wyciąganie wniosku, że jakiś zegar naśladuje inny, z tego, iż pokazał godzinę dziewiątą trzydzieści pięć, a nieco później drugi również wskazał tę godzinę, także nie ma sensu. (s. 210)
Aha, po trzeciej książce Pamuka już widzę, że ma bzika na punkcie koloru zielonego, śniegu i jeszcze jednego atrybutu, który teraz jak na złość uciekł mi z "ogrodu mej pamięci". Czy czuję się zniechęcona do pozostałych jego książek? Nie, Lessing mogła mieć wpadkę z Podróżą Bena, to i jemu mogła się przytrafić Czarna księga .On się przynajmniej starał, czego o niej nie mogę powiedzieć.

Ocena: 2/6 (z bólem serca)

5 marca 2012

Józef Ignacy Kraszewski - Milion posagu

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 1976
Pierwsze wydanie: 1847
Stron: 200

Jakie miłe zaskoczenie! Wreszcie pisarz, którego żadnej książki wcześniej nie czytałam, i który wiecznie mylił mi się z Krasickim, nie tylko zawitał do mojego czytelniczego światka na wieczorek zapoznawczy, ale wygodnie się usadowił, popija herbatkę i ani myśli się żegnać :)

Wrażenia mam jak najbardziej pozytywne. Lekkie pióro i dowcip to pierwsze, co się rzuca w oczy. Rzemiosło pisarza opanowane do perfekcji, to dwa. Kraszewski nie zaskakuje oryginalnością, jednak tak zręcznie żongluje schematami i, ośmielę się napisać, że zachwyca opisami wsi, iż złapałam się na wszystko, z błogim uśmieszkiem pochłaniając każdą stronniczkę. Jednak najważniejszym dla mnie odkryciem było, że Kraszewski to czysty Gogol! Po prostu nie da się tego nie zauważyć. To samo inteligentne poczucie humoru, ta sama łatwość odmalowywania charakterów, podobne zwracanie się do czytelnika gdzieś niemal z boku, między dialogami czy opisem czyjejś facjaty. Pluję sobie w brodę, że nie zaznaczyłam tych kilka momentów, gdy przytakiwałam "panie Józefie, ja też tak myślę!". Cieszę się bardzo, że autor dał mi jednak kogo lubić, ale też wstawił tam kilka kryształowo czystych postaci, wokół których kręci się cała XVII-wieczna historia, a dokładnie Marię, jej ciotkę Scholastykę, krajczego i gentlemana Seweryna. Otacza ich niechęć wszystkich sąsiadów, całej parady Dulskich, jakże polskich w swojej bezinteresownej zawiści. Kraszewski nieźle sobie poczyna z  portretem własnym Polaków. W krzywym zwierciadle pokazuje nasze przekonanie o polskiej gościnności i bezinteresowności. Za to akcentuje naszą niechęć wobec tych, którzy nie stoją prosto w szeregu.

Kraszewski kupił mnie od pierwszych stron jednak czym innym. W życiu bym się nie spodziewała, że tak mnie oczaruje opisami wiejskich krajobrazów; od razu przypomniało mi się ukochane Ogniem i mieczem i Nad Niemnem. Pomyśleć, że coś z gruntu polskiego może mnie doprowadzić do takiego stanu melancholii. No, ale sami pomyślcie: żadnych bilbordów, niebo nieskażone wysokimi budynkami ze szkła i stali, ledwo ubite drogi, nierzadko drewniane domy, zagajniki, spróchniałe płoty, kładka nad strumieniem, wierzby. Konie, powozy, drób i ogródki pod oknami. I tylko wehikuł czasu jeszcze potrzebny... Im dłużej o tym myślę, tym bardziej Mickiewiczem mi to pachnie :) To jest właśnie piękna cecha klasyki, człowiek zaczyna dostrzegać wpływy innych, widzi kto z kogo czerpał, kto kogo poprzedzał, wszystko w ramach tradycji, wynika z siebie prosto i bezpretensjonalnie. Ten rok jest u mnie pod znakiem klasyki, tak jak chciałam; brakowało mi tego, wspaniale jest znów wrócić do tego klimatu. To jak założyć wygodne stare kapcie i odsapnąć, kiedy już hałaśliwe towarzystwo zamknęło za sobą drzwi.

Zdecydowanie wybór tego pisarza na polskiego patrona mojego roku 2012 był dobrą decyzją. Warto było go poznać, jednak człowiek najpierw chwali cudze, a dopiero zachwyci się własnym. A Izie jeszcze raz dziękuję za wygrane książki (w tym tę), bez tego pewnie bym jeszcze zwlekała z sięgnięciem po jego twórczość. W pojedynku Dickens-Kraszewski na razie remis: 1-1. 

Ocena: 5-5,5/6

10 stycznia 2012

Mika Waltari - Błąd komisarza Palmu

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2011
Pierwsze wydanie: Komisario Palmun erehdys, 1940
Stron: 297
Tłumaczenie: Sebastian Musielak

Komisarza Palmu oficjalnie uznaję za najzabawniejszego detektywa wśród znaych mi kryminałów :) Dotychczas jakoś mi się to nie łączyło: kryminał i humor, ale u Waltariego jest to tak zgrabnie połączone, że wszytsko wydaje się na swoim miejscu. Szkoda, że napisał tylko 3 części tego cyklu.

Jaki był błąd Palmu, tego Wam napisać nie mogę, jednak tym razem zajmuje się on śmiercią wśród śmietanki towarzyskiej Helsinek. Schemat pisarz zachował, bowiem i tu owa tragedia nosi znamiona zwykłego wypadku, którego potwierdzenie wszystkim by pasowało. Jednak Palmu, jak to on, od razu stwierdza, że coś tu jednak nie gra. W cz. 1 był to pies właścicielki, a w cz. 2 kwestia światła w łazience. No co tu gadać, Waltari miał smykałkę nie tylko do książek historycznych, pisał też pierwszorzędne kryminały, w których wszystko jest jak należy. Tzn. teraz już się tak nie pisze, ale akurat ja tęsknię za takimi staroświeckimi historiami. Oczywiście, mordercy nie odgadłam, do tego czułam się jak pomocnik Palmu, który też kompletnie nie orientuje się o co w tym wszytskim chodzi (to zresztą on jest narratorem i to on wydaje przygody swoje szefa ;)

A już inną sprawą są Helsinki: wypadają tu jak trochę senne małe miasto, otulone nieco mgłą, na uboczu wielkiego świata, co dodatkowo podkreśla kameralny charakter książki.

Ocena: 5/6.

14 grudnia 2011

Jerzy Żuławski - Na srebrnym globie: Rękopis z Księżyca.

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 1979
Pierwsze wydanie: 1903
Stron: 327

Trylogia księżycowa, cz. 1

Zaskakujący rok pierwszego wydania, prawda? Jak się okazuje pierwszym polskim pisarzem science-fiction jest właśnie Jerzy Żuławski, który wydał swoją Trylogię księżycową na początku wieku, jeszcze  w zaborze austriackim. Zyskał uznanie już w swoich czasach, dziś natomiast istnieje nagroda jego imienia dla najlepszych polskich utworów fantastycznych. Ekranizacja Na srebrnym globie została sfilmowana przez jego dalekiego krewnego, Andrzeja Żuławskiego. Mnie się ona podobała, jest po Żuławskiemu zakręcona, jednak wielbiciele książki zarzucali mu, że w jednym filmie wymieszał wątki z całego cyklu i tak powstała niestrawna całość, niezrozumiała dla widzów.
Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby te stoki zasnuły się nagle tłumem ogromnych kościotrupów, z wolna w świetle ziemi idących i zajmujących miejsca widzów. Olbrzymie czaszki tych, którzy by zasiedli najwyżej, bieliłyby się na tle czarnego nieba wśród gwiazd. Zdaje mi się, że to wszystko widzę. Kościotrupy gigantów siedzą i tak mówią do siebie: "Która godzina? Jest już północ, ziemia, nasz wielki i jasny zegar, stoi w pełni na niebie - pora zaczynać". A potem do nas: "Pora zaczynać, umierajcie zatem, patrzymy..."
Dreszcz mnie przechodzi. (s. 66)
Biorąc poprawkę, że jest to SF zaledwie raczkujące, trzeba było przymknąć oko na pomysły techniczne. Wizja przyszłości jest to żadna (Ziemia opisywana jest na wstępie), wiedza o Księżycu chyba odpowiadała tamtym czasom, dodatkowo autor wymieszał to z ludzkimi fantazjami o "dark side of the Moon", a dobór załogi jest w sumie przypadkowy. Wiele razy zżymałam się i musiałam sobie wbijać do głowy: "pamiętaj, pisał to w 1901-2 roku!". Kwestie statku kosmicznego, sprzętu i ich skafandrów już nie budziły mojego sprzeciwu, Żuławski nie miał przewagi przyszłych pisarzy, którzy mogli zobaczyć zdjęcia pierwszych satelitów, sputników, rakiet i czytali sobie np. o teoriach Einsteina czy stosach atomowych.
Ludzie na Ziemi nawet nie wiedzą o tym, że większą część swej energii zawdzięczają myśli - czasem nieświadomej, że pracują nie tylko dla siebie, ale i dla tych, co przyjdą po nich. Człowiekowi chce się żyć - otóż to jest wszystko. A tymczasem śmierć nieubłagana stoi mu przed oczyma i gdyby nie znalazł wybiegu, sposobu oszukania jej - a może tylko siebie? - dalibóg, nie wierzę, aby inna myśl oprócz tej tej strasznej i paraliżującej: ja u m r ę,  mogła powstać w jego głowie! Są różne lekarstwa: jest wiara w nieśmiertelność duszy, jest wiara w nieśmiertelność ludzkości i dzieł człowieczych. Człowiek czynami swymi przedłuża własne istnienie, bo jeśli wspomni czasem o tych wiekach, kiedy jego już nie będzie, to wyobraża sobie, że jednak pozostanie wówczas jeszcze jakiś ślad jego pracy, i tak we własnych myślach staje się sam obecnym tej przyszłości, na którą już nie będzie patrzył żywymi oczyma. Ale do tego potrzeba mu wiedzieć, że będą po nim istnieli ludzie (...). Bo dzieła ludzkie są jak ludzie sami: żyją lub umierają. Dzieło, które żadnej zmiany w niczyjej świadomości nie powoduje, jest martwe. (s. 190-191)
Ta książka broni się jednak swoją warstwą psychologiczną. Bo tak: na Księżyc wyrusza grupa śmiałków (kilku mężczyzn i jedna kobieta). Mają potwierdzić czy po jego drugiej stronie ludzie mogliby normalnie żyć, oddychać powietrzem (sic!). Lądowanie jest twarde, część załogi wkrótce ginie, pozostaje trójka, która nieraz też sama żegna się z życiem, jednak ostatecznie odnajduje tę dziwną, księżycową krainę - swój nowy dom. Powieść jest pamiętnikiem jednego z członków załogi, Polaka Jana. To dzięki niemu dowiadujemy się jak ludzie ułożyli sobie życie w nowym miejscu, jak pojawia się tam zalążek nowej społeczności.
A ja myślę, jednak ciągle o tym przyszłym pokoleniu... (...) niech wiedzą, że duch ludzki jest potężny, że tworzy rzeczy wielkie i piękne, że wyszukuje Boga w złotym pyle gwiazd i siebie samego wśród ścięgien i żył ciała, że zdolny jest gorąco pożądać prawdy dla prawdy i piękna dla piękna (...). (s. 227)
Żuławski gorzko wypowiada się o człowieku jako takim. wytyka palcem jego zwierzęce instynkty, skłonność do przemocy, potrzebę mitu i religii, skłonność do podporządkowywania się liderowi. Co było też dla mnie plusem, to wyobraźnia pisarza. W swojej rzeczywistości tak opisywał ten Księżyc, że czasem miałam wrażenie, jakbym sama tam była. Nieraz aż dziwnie było oderwać wzrok od książki i zobaczyć, że jestem w autobusie...
Wszędzie źle jest człowiekowi, bo wszędzie nosi sam w sobie zaród nieszczęścia... (s. 211)
I czy to nie jest najstraszliwsza ironia, że człowiek wroga swego przenosi sam w sobie nawet na gwiazdy świecące na niebie? (s. 223)
W książce raził mnie jednak przestarzały stosunek do kobiet i opis ich charakterów, ciężko mi się to czytało. Pewnie kiedyś niektóre z nich takie były, ale teraz chyba już całkowicie wyginęły. Ponadto pisarz nie wyjaśnia jak grupa miała nadzieję wrócić na Ziemię, a przecież ta wizja przeraziła ich dopiero gdy tam wylądowali, wcześniej więc o tym nie myśleli? Wszyscy zwracają uwagę, że książka się jednak nie zestarzała. Mam odmienne zdanie, co jednak nie przeszkadza mi docenić tych warstw, które były dla mnie wyjątkowo ciekawe. I jeszcze jedno. Naprawdę trudno było mi przetrwać pierwsze 100 stron mniej więcej, już miałam się poddać, ale na szczęście ta recenzja przekonała mnie, że warto przetrzymać te trudy. Więc i ja zainteresowanym tą powieścią życzę cierpliwości.

Ocena: 4,5/6

15 listopada 2011

Doris Lessing - Pamiętnik przetrwania

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2007
Pierwsze wydanie: The Memoirs of a Survivor, 1974
Liczba stron: 297
Tłumacz: Bogdan Baran

Literacka Nagroda Nobla 2007

Coś chyba ma Lessing w sobie takiego, że muszę na początku zacisnąć zęby i brnąć dalej w jej opowieść. Czytając Przed zstąpieniem do piekieł wciągnęłam się ok. 50 strony, tym razem wystarczyło ich czterdzieści kilka (ale już znając tę pisarkę, wiedziałam, że powinno mi się to opłacić).

I faktycznie. Są tacy pisarze, którzy już na początku pokazują, że się wyróżniają. Przychodzą mi do głowy takie nazwiska jak Kafka, McCarthy, Beckett, teraz też Lessing. Otwierasz jakiś ich tytuł i od razu wiadomo, że autor nie pisze jak reszta, że nie wiesz, czego masz się tam spodziewać na każdej następnej stronie, i że jest to coś kompletnie innego, od tego, co czytamy w 99 przypadkach na 100. Ich książki nie są przystępne, często nawet nie są zbyt przyjemne. A jednak wiesz, że właśnie doświadczasz czegoś szczególnego, jakąś cząstkę z chyba nieprzemijalnej literatury, która będzie czytana nawet po twojej śmierci. Wydaje mi się, że Lessing ma szansę być w tym szacownym gronie. Mnie po prostu oszałamia jej mądrość, jestem zbyt mała, żeby zrozumieć wszystko, o czym pisze.

Mam problem z napisaniem o czym traktuje Pamiętnik przetrwania. Nie mam zielonego pojęcia. Na pewno nie jest to sf, jak ją zaliczają, ma tylko jakieś śladowe ilości fantastyki w sobie. Formalnie jest główna bohaterka, starsza kobieta, która opiekuje się nastolatką Emily. Czasy są trudne - opisy Lessing przywodzą na myśl powolne umieranie świata takiego, jak go znamy. Panuje anarchia, ludzie wracają do swoich pierwotnych zachowań, miasto pustoszeje. Tak jak w innej jej książce i tu ważna jest ściana: biała, praktycznie pusta, z przebijającą spod farby tapetą w kwiaty. Ona jest "portalem" do tajemniczego miejsca. Wiem, brzmi to wszystko razem jak sen hippisa. Dorzućcie do tego jeszcze pso-kota Emily - żółtą pokrakę o dziwnie ludzkim zachowaniu - i można już zacząć pukać się w głowę ;) Przede wszystkim nic nie jest w tej książce tym, czym się wydaje i zdecydowanie nie jest to propozycja dla czytelników, którzy wszystko odczytują dosłownie, a słowo abstrakcja przyprawia ich o gęsią skórkę. Sama nie miałam wcale skojarzeń z baśnią, jak próbuje to nazywać okładka. Odebrałam ją raczej jaką powieść o właściwościach terapeutycznych; wydawało mi się, że Lessing próbuje się z czymś uporać. Jest tam sporo o starości, o zmianie perspektywy patrzenia na innych, gdy przekracza się pewną granice wieku. Noblistka wtrąca też przemyślenia dotyczące kobiet, ich historii, więc osoby zainteresowane feminizmem również mogą znaleźć tam interesujące ich fragmenty. 
Rzecz w tym, że każdego, kto znalazł się w jej pobliżu, na linii jej wzroku, odbierała jako zagrożenie. Tak właśnie jej doświadczenia, jakiekolwiek byłby, "ukształtowały" ją. Przyłapywałam się na tym, że usiłuję wejść w jej położenie, stać się nią, zrozumieć, jak to się dzieje, że ludzie muszą przechodzić tak ostro obrysowani jej potrzebą krytyki - czy może obrony - i stwierdzałam, że tak robi każdy, ja też, ale ona wzmacnia tę tendencję, wzmaga ją, wyolbrzymia. Kiedy zbliża się do nas ktoś nowy, stajemy się oczywiście ostrożni, bierzemy miarę z tej osoby, wykonujemy tysiąc niewiarygodnie szybkich pomiarów i oszacowań, sytuując jego lub ją we właściwym im miejscu, by wreszcie zakończyć wydanym bez słów wyrokiem: tak, ten jest dla mnie, nie, nic nas nie łączy, nie, on, ona, zagraża nam...uwaga! Niebezpieczeństwo! I tak dalej. Dopiero jednak, gdy Emily tak mi to uwyraźniła, uświadomiłam sobie, w jakim wszyscy żyjemy więzieniu, jak trudne dla każdego z nas jest dopuszczenie w swoje pobliże mężczyzny, kobiety czy dziecka bez obronnego odruchu badania go, bez owej szybkiej, ostrej, zimnej analizy. Reakcja ta jest tak szybka, tak do niej nawykliśmy - być może jej właśnie nauczyli nas rodzice jak pierwszej - że nie uświadamiamy sobie, jak bardzo jej ulegamy. (s. 44-45)
To, co piszę, brzmi nieskładnie, pewnie też mało zachęcająco. Jednak ta powieść zrobiła na mnie spore wrażenie, do Lessing zaczynam mieć coś w rodzaju nabożnego szacunku. Aż człowiek chciałby już być stary jak ona. Na pewno zapamiętam z Pamiętnika jakiś rodzaj czułego dystansu do Emily i, zdawałoby się, że nieopisywalne, zderzenie starości z młodością. Och, chyba nie sposób pisać o tej książce zrozumiale! Do tego dochodzą wszystkie te "wejścia" przez ścianę. To one wg mnie uzasadniają, że nie można patrzeć na tę fabułę jak na punkty A i B połączone prostą linią. Skłaniałam się nawet do wniosku, że te tajemnicze pokoje wyłaniające się ze ściany są wszystkim, ponieważ całość wydarzeń dzieje się w jednej głowie. Remonty, sceny z ludźmi, ogrody - cokolwiek widzi tam główna bohaterka jest odzwierciedleniem tego, co dzieje się w jej życiu, żywo reagującymi na każdą zmianę w świecie zewnętrznym. Czasem natomiast myślę, że to po prostu metaforyczny opis starości, całego tego procesu. Ech, interpretacja tej książki jest piekielnie trudna...

Ocena: 5/6

8 listopada 2011

Harry Oliver - Kocie furtki i pułapki na myszy. Skąd się wzięły zwyczajne (i niezwykłe!) przedmioty w naszym życiu?

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2011
Pierwsze wydanie: Cat Flaps and Mousetraps. The origin of Objects in Our Daily Lives, 2007
Stron: 286
Tłumacz: Jakub Góralczyk

Zasadniczo nie czytam takich książek, jednak ta mnie ujęła słowem "kocie" w tytule i ilustracją na okładce. Co więc dostałam? Przede wszystkim całą masę anegdot.

Myślę, że tytuł mówi sam za siebie i każdy się domyśli, co w niej znajdzie. Dodam tylko, że owe przedmioty są czasem tak oczywiste jak koło czy telewizor, jednak czasem tak niepozorne, że naprawdę nie spodziewałam się ich na żadnej tego typu liście. Mianowicie: jojo, kanapka, plaster czy słomka. Nie mam pojęcia jak Oliver doszedł do tych wszystkich faktów. Nie tylko podaje autora wynalazku czy firmę, która zdecydowała się w coś nowego zainwestować i nie poprzestaje na pokazaniu pierwszych śladów danego przedmiotu w starożytności. Przede wszystkim okrasza to wszystko wspomnianymi wcześniej anegdotami, a te podane w lekkim sosie, bez nudnych szczegółów, dat i wyliczeń sprawiają, że ta książka była moim rozrywkowym przerywnikiem przez dłuższy czas. Nieraz się śmiałam w trakcie lektury, bywało, że aż nie dowierzałam. Dowiedziałam się też co to jest odbłyśnik (serio, nie wiedziałam, że ten drobiazg ma swoją nazwę, podejrzewałam nawet, że tłumaczowi się coś pomyliło;) Natomiast ogólny wniosek, chyba trochę zaskakujący, wypływający z tej pozycji to fakt, jak wiele rzeczy zostało wymyślonych: a) zg na toczone wojny, b) przypadkiem lub c) na zlecenie (!), czyli w wyniku odgórnego polecenia kierownictwa danej firmy ("panie X, pan wymyśli coś na ten problem."). Część wynalazków była też produktem ubocznym innych badań, z którym udało się zrobić coś pożytecznego. Zaskakująco wiele przedmiotów (nawet tych bardzo nowoczesnych) miało już swoje prototypy wieki temu. Wiele z nich wynalazły też kobiety.

Ocena: 4,5/6

P.S. Kocie furtki wymyślił... Newton! (sic!)

20 września 2011

John D. Barrow - Jak wygrać na loterii? Czyli z matematyką na co dzień

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2011
Pierwsze wydanie: 100 Essential Things You Didn't Know You Didn't Know, 2008 
Stron: 351
Tłumacz: Monika Apps

Zacznę od pewnego wyjaśnienia: z matematyką mi nigdy po drodze nie było. Co prawda, był taki czas, kiedy przechodziłam pewną fascynację tzw. matematyką wyższą, a  dokładnie gdy zaczytywałam się Rozmowami na koniec wieku. Nagle coś tam zaskoczyło, stwierdziłam, że faktycznie stoi za nią jakaś potęga, coś większego od nas samych. Sądziłam, że ta książka da mi szansę na pogodzenie się z tym przedmiotem. Że może nawet taki beznadziejny przypadek jak ja zostanie oświecony. Niestety, tak się nie stało. Ważne jest to, aby nie mieć żadnych pretensji do tej książki, bo z nią jest wszystko w porządku, napisana jest porządnie i nie utrudnia za bardzo sprawy. Wina leży po mojej stronie. Umrę nieoświecona matematycznie :( I już wiem, co mnie w tamtych rozmowach zainteresowało: wszystkie kwestie, które omawiali zahaczały już praktycznie o filozofię, różne abstrakcyjne sprawy i granicę naszego poznania. Ot i tyle.

Natomiast Jak wygrać na loterii? omawia matematykę na co dzień i sporo jej dziedzin faktycznie tłumaczy wiele spraw. W sumie zagadnień jest dokładnie 100, zahaczają o rachunek prawdopodobieństwa, geometrię, statystykę i inne dziedziny, których nazw nawet nie pamiętam. Książka zawiera rysunki oraz konkretne wyliczenia. Jest też trochę zagadek matematycznych i zabawnych anegdot. Część problemów łączy się z fizycznymi zagadnienia (np. ruchy cieczy), a nawet społecznymi. Przykładowe rozdziały (właściwie rozdzialiki, są króciutkie) to: Arytmetyka przedłuża życie, Jak sfałszować wybory?, Więzienia, Planeta oszustów.

Podobały mi się wszystkie zadania związane z fizyką, były wręcz życiowe. Ciekawe oblicze ukazała mi niepozorna geometria. Autor zaskoczył mnie omawianiem pewnych kwestii społecznych. Natomiast negatywnie oceniłam zbyt dużą ilość zadań opartych na rachunku prawdopodobieństwa - ale też nigdy nie lubiłam tego działu, za dużo gdybania dla samego gdybania (tak to odbierałam). Niektóre rachunki była dla mnie zbyt skomplikowane (tu trzeba też wziąć poprawkę na mnie). I ostatnia rzecz: książka zawiera rozdziały, które są za absurdalne, wymyślone tylko, żeby coś policzyć, nie mające związku z codziennymi sytuacjami (np. liczenie jaka jeszcze szansa, że ktoś zaproszony na moje urodziny ma też w tym dniu urodziny). Niemniej jednak książka nadaje się dla fascynatów matematyki, na pewno nie dla młodszych uczniów (min. liceum); sama oceniać jej nie będę, bo takie matematyczne głąbiki jak ja nie mają prawa głosu w tym przypadku.

6 sierpnia 2011

Mika Waltari - Kto zabił panią Skrof?

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2011
Pierwsze wydanie: Kuka murhasi rouva Skrofin?, 1939
Stron: 293
Tłumacz: Sebastian Musielak

Widząc w zapowiedziach kryminał pióra Waltariego byłam i zaskoczona, i zaintrygowana. Jest to pierwsza część krótkiego cyklu o komisarzu Palmu, a WL planuje wydać całość. I w sumie dobrze, bo choć Kto zabił... nie jest jakimś objawieniem wśród powieści detektywistycznych, to jednak miło uprzyjemniał mi 2-3 dni. 

Tytułowa pani Skrof to stara kutwa, władcza i dość wrednawa. Ktoś ją uśmierca i szybko okazuje się, że praktycznie cała kamienica jest podejrzana oraz jej rodzina. Do tego kobieta była milionerką, więc motyw łatwo wynaleźć. Ale czy, jak chwali okładka, rozwiązanie zagadki zaskoczy wszystkich? No cóż, ja w pewnym momencie zaczęłam podejrzewać właściwą osobę, jednak Waltari tak kluczy, mąci, kręci, dając mi do zrozumienia, że wszystko było inaczej, że człowiek porzuca logikę, nagina fakty i ostatecznie kieruje wzrok na innych ;) Styl Waltariego jest dość typowy dla okresu, w którym to pisał, czyli nie odbiega od standardów narzuconych przez Christie (przyznaję, że dla mnie to plus, lubię klasyczne kryminały). Ilość podejrzanych jest ograniczona, są ploteczki, znaczące rozmowy, inteligentny detektyw ze swoim pomocnikiem, który raczej przeszkadza, są rumieniące się dziewczęta i rozrabiający młodzi mężczyźni, no i na koniec szczera spowiedź mordercy. Natomiast znakami szczególnymi są cechy Fransa Palmu. Facet jest świetny! :) Non stop beszta swojego stażystę Toivo (który opowiada tę historię), rozbija się taksówkami, za które sam nie płaci, używa obcojęzycznych słów, których nie potrafi wymówić (np. mentalność, zidentyfikować) i zasypia, twierdząc, że musi pomyśleć. Dla niego zdecydowanie chciałabym przeczytać cz. 2.

Ocena: 4-4,5/6

2 sierpnia 2011

Michael Brooks - 13 rzeczy, które nie mają sensu

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2011
Pierwsze wydanie: 13 Things That Don't Make Sense, 2008
Stron: 373
Tłumacz: Monika Apps

Czy naprawdę chcę napisać tego posta? Czy prawdą jest, że zdecydowałam "napiszę recenzję tej książki", siadłam i napisałam, czy jednak moja wolna wola nie miała z tą decyzją nic wspólnego? Czy sama sobą pokierowałam, czy zrobiło to... no właśnie, co lub kto, jeśli nie ja sama? To jest chyba najciekawsza anomalia naukowa z trzynastu zaprezentowanych przez Brooks'a.

Kwestia posiadania przez ludzi wolnej woli wzbudziła we mnie największy szok, ponieważ sporo badań dowodzi, że w rzeczywistości jesteśmy jej pozbawieni i wielu naukowców nazywa ją iluzją, a nasze przekonanie, że wiemy, co robimy jest samooszukiwaniem. Jednocześnie część z nich twierdzi, że...lepiej tego nie tykać, nie wchodzić w ten rejon badań, ponieważ za bardzo zatrzęsłoby to naszym światem i trudno wręcz wyobrazić sobie gdzie by ta wiedza zaprowadziła ludzkość... Naukowcy, którzy z premedytacją odradzają badanie jakiegoś zagadnienia...już samo to jest wstrząsające! Co oprócz problemu wolnej woli przeczytamy w tej książce? Cztery pierwsze rozdziały to fizyka w swoich najbardziej fascynujących przejawach (ciemna materia i energia, kwestionowanie praw Newtona (sic!), zmienność ..yyy...stałych, zimna fuzja). Potem na warsztat wrzucamy różne aspekty życia (jego istota, życie na Marsie, kontakt z innymi istotami w kosmosie, dziwny wirus, śmierć, rozmnażanie płciowe). Na koniec medycyna: efekt placebo i homeopatia. Praktycznie każdy z tych rozdziałów jest arcyciekawy i dostarczył mi wielu godzin rozmyślań, a często i niedowierzania. Podoba mi się w takich książkach, że praktycznie za każdym razem, nawet jeśli ich tematy częściowo się pokrywają, dowiaduję się czegoś nowego. Np. tym razem zrobiłam wielkie O, czytając o tajemniczości wody oraz naszej niewiedzy w zakresie cieczy. Najlepiej oceniam rozdziały dotyczące fizyki oraz wspomniany o wolnej woli.

Porównując ten tytuł z Michael Hanlon - 10 pytań, na które nauka nie znalazła (jeszcze) odpowiedzi. Przewodnik po naukowym buszu warto zaznaczyć, że Michael Brooks zdecydowanie więcej omawia badań i robi to bardzo szczegółowo, tak aby czytelnik miał szansę je zrozumieć. Podaje ich wyniki oraz autorów. Nie popełnił wielkiego błędu Hanlon'a - jest i bibliografia, i przypisy (ponad 200), i daty badań oraz artykułów. Po prostu: dobra robota, a sama książka jest do tego wciągająca. I wiecie co? WL zaczęło teraz szaleć z takimi popularno-naukowymi pozycjami, bo niedługo wyjdą kolejne, mniej lub bardziej poważne, i jak się nie trudno domyśleć już za zamówiłam :) Jaki to dla mnie luksus!

Ocena: 5-5,5/6

14 czerwca 2011

Jonathan Littell - Czeczenia. Rok III

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2011
Pierwsze wydanie: Tchétchénie, An III, 2009
Stron: 183
Tłumacz: Małgorzata Kozłowska

Littell'a pewnie wielu kojarzy dzięki równie kontrowersyjnej, co sławnej książce "Łaskawe". Ja tę cegłę mam jeszcze przed sobą, tymaczem pojawiła się okazja, żeby poznać tego pisarza od zupełnie innej strony - jako reportażystę.

Właśnie pytanie: czy to jest reportaż? Wydaje mi się, że nie do końca; to raczej taka próba ogólnego przedstawienia współczesnej Czeczenii z punktu widzenia dziennikarza, który już wcześniej przebywał w tym kraju, pracując dla organizacji humanitarnej Action Against Hunger. Początkowo przyjechał nastawiony do zmian optymistycznie. Owszem, wojna nie przyniosła Czeczenom tego, co chcieli. Jednak teraz jest to wielki plac budowy, ludzie pracują, młodzi myślą o przyszłości. Jest pewna stabilizacja i typowa dla Federacji nie-normalność, do której można się przyzwyczaić. Littell chciał to właśnie opisać. Jego plan uległ zmianie, gdy zaczął rozmawiać z emigrantami, już po powrocie do Europy. Te spotkania plus pewna ich liczba w samej Czeczenii sprawiły, że zmienił perspektywę patrzenia i opisał Czeczenię, nie jako kraj, który zadziwiająco szybko podniósł się po dwóch wyniszczających wojnach, ale jako spory plac zabaw dla Ramzana Kadyrowa (prezydent Czeczenii) i jego ludzi.

To, czego się dowiedziałam od autora było faktycznie dla mnie nowością. Od dawna interesuje mnie ten kraj i pamiętam jak przeżywałam obie te wojny i arogancję Rosji w stosunku do Czeczenów. Littell stara się pokazać obiektywnie, że dzieją się tam i dobre rzeczy (choćby właśnie odbudowa, hojnie finansowana przez Putina). To nie może jednak przesłonić prawdy, czyli wszechobecnej korupcji (nawet większej niż w samej Rosji), polityki Ramzana (można być albo z nim, albo przeciw niemu; niewielu udaje się zachować jako taką neutralność), pazerność władzy, ginących ludzi (torturowani i mordowani), młodych ludzi uciekających do lasu i coraz gorszej sytuacji kobiet (zg na obowiązujące prawo szariatu, stale rozszerzane). A jednocześnie Ramzan jest obecnie jedynym gwarantem spokoju w Czeczenii, i wiedzą to wszyscy: i Rosja, i jego podwładni, i zwykli Czeczenii. Krótko mówiąc: bagno, którego już nic nie zmieni. Nie będzie wcale lepiej. I niepodległa Czeczenia też by sytuacji wcale tak bardzo nie zmieniła... W tym miejscu moich rozmyślań od razu wspominam "Białą gorączkę" Hugo-Badera. To jak Związek Radziecki wpłynął na bieg dziejów milionów ludzi, różnych krajów i rejonów jest aż trudne do ogarnięcia. Jedna udana rewolucja, a zmieniła losy i oblicze sporej części świata. Czeczenia jest tego dobrym przykładem. Świat to nie gra, gdzie można zaorać poletko i zacząć od nowa, gramy tym, co mamy i stale ponosimy konsekwencje za dawne decyzje podejmowane na 5 minut, a nie w perspektywie długofalowej. Tak patrząc na rozwój ludzkości, naprawdę można powątpiewać w prawdziwość twierdzenia, że stoimy na najwyższym szczeblu drabiny rozwoju.

Ocena nie odpowiada w pełni moim refleksjom, bowiem styl i sposób pracy Littell'a odbiega od moich oczekiwań względem reportażysty. Jego relacja jest dość sucha, bardziej pasuje to do rozbudowanego artykułu w jakimś poważnym dzienniku (te 180 stron jest trochę przekłamane: książka jest mała, marginesy i czcionka duże + plus kilka zdjęć). Ponadto autor często usiłował w jednym zdaniu upchnąć zbyt dużo faktów i mało istotnych szczegółów. Co więcej, w książce brakuje rozmów ze zwykłymi Czeczenami. Odnośnie wydania: ta okładka jest chyba najlepszą do tej pory wśród otrzymanych przeze mnie książek do recenzji. Wspaniała. Pomysłowa. Przykuwająca uwagę. Co za oko, żeby tak połączyć wieże minaretów z bronią żołnierzy! Do tego celowe zaciemnienie nieba - jak chmura kłopotów wisząca nad Czeczenią. Oklaski na stojąco (autorem jest Thomas Dworzak)!

Ocena: 4/6