Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Francja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Francja. Pokaż wszystkie posty

1 lipca 2018

Tylko cytat #10


cz. 2 W cieniu zakwitających dziewcząt


(...) ojciec rodził we mnie dwa straszliwe bolesne podejrzenia. Pierwsze, że (wówczas gdy każdego dnia czułem się jakby na progu jeszcze nie tkniętego życia, mającego się rozpocząć aż jutro rano) moja egzystencja już się zaczęła; a bardziej jeszcze, że to, co w niej nastąpi , nie będzie zbyt różne od tego, co było przedtem. Drugim podejrzeniem, będącym po prawdzie jedynie inną formą pierwszego, było to, że nie znajduję się na zewnątrz Czasu, ale że podlegam jego prawom, zupełnie jak owe figury w powieści, które przez to właśnie pogrążały mnie w takim smutku, kiedym czytał ich życie w Combray (..). Teoretycznie wiemy, że ziemia się obraca, ale faktycznie nie spostrzegamy tego; ziemia, po której chodzimy, nie rusza się , i żyjemy spokojnie. Tak samo jest z Czasem. (s. 66)

***

Spotykałem na wstępie tylko kamerdynera, który, przeprowadziwszy mnie przez kilka salonów,wiódł mnie do malutkiego pustego saloniku,jak gdyby już rozmarzonego błękitnym popołudniem swoich okien. Zostawałem sam w towarzystwie storczyków, róż i fiołków. Podobne osobom czekającym obok nas, ale nieznajomym, kwiaty te zachowywały milczenie, które ich indywidualność rzeczy żywych czyniła tym bardziej przejmującym, i chłonęły ze drżeniem ciepło żarzącego się węgla, troskliwie ułożonego za kryształową szybą, w białej marmurowej misie, w której osypywały się od czasu do czasu jego niebezpieczne rubiny. (s. 118)

***

Franciszka przekazując nam jej zlecenie: "Powiedziała: proszę im pięknie życzyć dobrego połednia", udawała głos pani de Villeparisis myśląc, że powtarza wiernie jej słowa, które zniekształcała nie mniej niż Platon Sokratesa lub święty Jan Jezusa. (s. 315)

***

Pod cienką skórą czuć było śmiałą budowę, feudalną architekturę. Głowa jego przywodziła na myśl owe baszty starożytnych warowni, których nie używane strzelnice są jeszcze widoczne, ale które przerobiono wewnątrz na bibliotekę. (s. 452)

***

Wszystko, co posiadała, idee, dzieła i resztę - które cenił o wiele mniej - oddałby z radością komuś, kto by go rozumiał. Ale z braku znośnego towarzystwa żył samotnie jak odludek, co ludzie światowi nazywali pozą i złym wychowaniem, władze "duchem niepewnym", sąsiedzi bzikiem, rodzina egoizmem i pychą. (s. 461)

***

Rozmawiałem z nią, tak samo nie wiedząc, gdzie padają moje słowa i co się z nimi dzieje, co gdybym rzucał kamyki w otchłań bez dna. Że na ogół osoba, do której je zwracamy, wypełnia je sensem dobytym z własnej jej istoty, bardzo różny od sensu włożonego przez nas w te same słowa, to fakt potwierdzany wciąż przez życie. (s. 521)

[tłum. Tadeusz Boy-Żeleński, wyd. PIW]

18 grudnia 2017

W telegraficznym skrócie 11

Skrót Sci-Fi.

Brian W. Aldiss - Cieplarnia
Nagroda Hugo 1962 (najlepsza miniatura lit.)
Książka zaliczana do kanonu gatunku. Jest bardzo, ale to bardzo nietypowa, naprawdę nie będzie nadużyciem, jeśli napiszę - oryginalna. Niewiele w niej cech typowych dla fantastyki.  Zaskoczyła mnie pomysłem, nie samą Ziemią zamienioną w tropikalną dżunglę ani nawet zabójczą florą. Ciekawie była przedstawiona za to ewolucja człowieka oraz coraz bardziej przygniatająca apokaliptyczna atmosfera. Koncept jest naprawdę godny uwagi, ale przyznaję szczerze, że ciężko mi się to czytało i trochę wysiłku kosztowało mnie skończenie tej książki. Poza tym oklaski dla tłumacza - Marka Marszała - który zawładnął tym gąszczem neologizmów.




Wolfgang Jeschke - Ostatni dzień stworzenia
Bardzo ciekawa mała książeczka. Niemieckie SF, które zdumiało mnie wręcz pomysłowością i ogromem wyobraźni. Niby koncept podróży w czasie jest taki ograny, ale o poprowadzeniu tego tematu w takim kierunku w życiu bym nie pomyślała. Jeschke świetnie stwarza światy, ma smykałkę do plastycznych opisów, nie cacka się za bardzo ze swoimi bohaterami, jest sporo akcji, ale brak tu jakichś starych jak świat motywów typu Rambo-bohater, domek na prerii czy horror bezsensownej wojny. Pisarz wydaje się nie być przywiązany jakoś specjalnie do swoich postaci, z drugiej strony bezpretensjonalnie potrafi pokazać, że ktoś oszalał albo ma depresję czy się zwyczajnie poddał.





Bernard Werber - Tanatonauci
A teraz czas na rozczarowanie. Nie przebrnęłam. I nie to, że się szybko poddałam, bo w okolicach 200 strony. Poziom wciągnięcia odpowiadał sinusoidzie, momentami nie mogłam się oderwać, za chwilę ledwo przewracałam kartki... Czytałam już kiedyś inną książkę tego autora i wspomnienia miałam jak najbardziej pozytywne, więc chyba dlatego dobiłam aż tak daleko przy Tanatonautach. Co mnie odrzucało, to absurd, po prostu wydawało mi się to tak bezsensowne - podróże do krainy zmarłych, tego, że dla każdego umierającego ta kraina wygląda tak samo, że można przesuwać granice poznania tego "kraju", a jak doczytałam dalej, kartkując powieść, nawet dostarczać tam materialne rzeczy. No nie, po prostu nie, nie kupiłam tego. Do tego opis kobiet był tak obraźliwy dla płci pięknej, tak pełen stereotypów, pełen może i niezamierzonej, ale jednak ciągłej seksualizacji, jakby główny bohater nie dostrzegał, że po prostu ma człowieka przed sobą, że stwierdziłam, że nawet nie chce mi się kibicować temu palantowi.

20 sierpnia 2017

Tylko cytat #7





cz. 1 W stronę Swanna

Postaram się napisać coś o całym cyklu, jak już go skończę, czyli za jakieś dwa lata (obecnie czytam cz. 2). Tymczasem - cytaty godne wyróżnienia:

Przyzwyczajenie! - robotnica zręczna, ale bardzo powolna,która zrazu pozwala naszemu duchowi cierpieć całe tygodnie w tymczasowej siedzibie, ale którą mimo wszystko winniśmy błogosławić, bo bez przyzwyczajenia, zdany na własne środki, duch nasz nie byłby zdolny uczynić nam żadnego mieszkania mieszkalnym. (s. 31)

***

Jakże ja lubiłem nasz kościół, jak dobrze go widzę! Stara kruchta, przez którąśmy wchodzili, czarna, podziurawiona jak warzęcha, była krzywa i głęboko wyżłobiona w narożnikach (tak samo kropielnica, do której nas wiodła), jak gdyby lekkie otarcie mantyl wieśniaczek wchodzących do kościoła i ich nieśmiałych palców biorących wodę święconą mogło, powtarzane w ciągu wieków, nabyć siły niszczycielskiej, naruszyć kamień i wyżłobić bruzdy takie, jakie żłobią koła wozów w kamieniu przydrożnym ocierając się o niego co dzień. I płyty grobowe, pod którymi szlachetne prochy spoczywających tam opatów Combray stwarzały dla chóru niby duchową posadzkę, nie były już same martwą i twardą materią, bo czas zmiękczył je i dał im wypłynąć na kształt miodu poza granice włąsnego prostokąta, który przekroczyły złotą falą, rozpuszczając w niej jakąś kwiecistą gotycką literę, zatapiając białe fiołki marmuru; (...). (s. 91)

***
Nawet ta miłość do fazy muzycznej zdawała się na chwilę rodzić w Swannie możliwość jakby odmłodzenia. Od tak dawna przestał zwracać swoje życie do idealnego celu, ograniczając je do pogoni za codzienną przyjemnostką, iż sądził — nie powiadając wprawdzie sobie tego jasno — że to się nie zmieni do śmierci. Co więcej, nie czując już podniosłych idei w sobie, przestawał wierzyć w ich realność, nie mogąc jednak zaprzeczyć całkowicie jej istnieniu. Toteż przywykł chować się w myśli bez znaczenia, które mu pozwalały omijać istotę rzeczy. Tak jak nie pytał siebie, czy nie byłoby lepiej przestać bywać w świecie, ale w zamian wiedział całkiem na pewno, że o ile przyjął jakieś zaproszenie, musi się na nie stawić; że o ile nie oddał potem wizyty, trzeba mu rzucić bilety; tak samo w rozmowie nie silił się nigdy bronić z przejęciem osobistego poglądu, ale dostarczał szczegółów technicznych, które miały poniekąd wartość same w sobie, a pozwalały mu nie angażować się. Był niezmiernie ścisły w przepisie kucharskim, w dacie urodzenia lub śmierci malarza, w nomenklaturze jego dzieł. Czasem mimo wszystko puścił się na sąd o jakim dziele, o sposobie pojmowania życia, ale dawał wówczas własnym słowom ironiczny tonik, jak gdyby nie cały solidaryzował się z tym, co mówił. (s. 264-265)

***
 
Każdy pocałunek przyzywa nowy pocałunek. Och, w owych pierwszych czasach, kiedy się kocha, pocałunki rodzą się tak łatwo! Tłoczą się jedne za drugimi; zliczyć pocałunki wymienione w ciągu godziny, to tak jak zliczyć kwiaty na łące w maju. (s. 296)

***

Tak!  — dodał      z owym lekkim wzruszeniem, którego doznajemy, kiedy nawet nie całkiem świadomie mówimy coś nie dlatego, że jest prawdą, ale dlatego, że sprawia nam przyjemność to mówić i kiedy słyszymy własny głos tak, jakby pochodził nie z nas, ale skądinąd — losy są rzucone, pragnę kochać jedynie serca wielkoduszne, żyć w atmosferze wielkoduszności. (s. 308)

***


Oddalił się, przepraszając i wrócił do siebie szczęśliwy, że zadowolenie ciekawości zostawiło ich miłość nietkniętą i że po tak długim maskowaniu się wobec Odety zazdrością swoją nie dostarczył jej dowodu, iż kocha ją za bardzo; który to dowód między dwojgiem kochanków zwalnia drugą stronę na zawsze od kochania dosyć.
(s. 338)

***

Wydaje mi się w gruncie śmieszne, żeby człowiek o jego inteligencji cierpiał dla osoby tego rodzaju, która nie jest nawet interesująca, bo mówią, że to idiotka — dodała z rozsądkiem ludzi niezakochanych, którzy uważają, że człowiek inteligentny powinien by cierpieć tylko dla osoby tego wartej; to mniej więcej to samo, co dziwić się, że ktoś raczy cierpieć na cholerę z powodu istotki tak małej jak bakcyl cholery. (s. 414)

***

I zanim Swann miał czas zrozumieć i powiedzieć sobie: „To faza z sonaty Vinteuila, nie słuchać, nie słuchać!”, wszystkie wspomnienia z czasu, gdy Odeta się w nim kochała, wspomnienia, które zdołał do dziś dnia zachować niewidzialne w głębiach swego jestestwa, oszukane tym nagłym promieniem z czasów jak gdyby wskrzeszonej miłości, obudziły się i jednym rzutem skrzydeł wzbiły się, aby bez litości dla jego obecnej niedoli śpiewać mu co sił zapomniane refreny szczęścia.
Zamiast oderwanych wyrażeń: „czas, kiedy byłem szczęśliwy”, „kiedy byłem kochany”, które często wymawiał dotąd, nie cierpiąc przy tym zbytnio, bo jego inteligencja zamykała w nich tylko oschłe wyciągi z przeszłości, Swann odnalazł wszystko, co utrwaliło na zawsze swoistą i lotną esencję tego utraconego szczęścia.
(s. 416)

[tłum. Tadeusz Boy-Żeleński, wyd. PIW]

14 grudnia 2013

Sylvain Tesson - W syberyjskich lasach

Wydawnictwo: Noir Sur Blanc, 2013
Pierwsze wydanie: Dans les forets de Siberie, 2011
Stron: 211
Tłumacz: Anna Michalska

Nie wiem, czemu aż tyle zajęło mi napisanie posta o tej książce. Znaczy wiem, ale wydaje mi się, że przeraziła mnie też ilość fragmentów, które sobie w niej zaznaczyłam i teraz czeka mnie ich przepisanie :)

Tesson spełnił marzenie wielu, a przynajmniej moje: zaszył się w głuszy. Co prawda tylko (lub aż) na pół roku, ale zawsze. Zabawnie motywuje swoją decyzję: Ostatnia skrzynka to książki. Jeśli ktoś mnie spyta, dlaczego przyjechałem na to odludzie, powiem, że miałem zaległości w lekturze. Przybijam deskę nad pryczą i ustawiam na niej książki. Mam ich z 60. W Paryżu starannie przygotowałem idealną listę. Kiedy człowiek podejrzewa, że jego życie wewnętrzne nie jest wystarczająco bogate, musi wziąć ze sobą dobre książki, żeby wypełnić własną pustkę. (s. 23). Albo: Wreszcie się dowiem, czy mam życie wewnętrzne. (s. 27). Potwierdzam - ma, niektóre z jego codziennych zapisków są bardzo filozoficzne. A raz na jakiś czas rzuca jedno zdanie, które idealnie oddaje długie przemyślenia: Myśl, że trzeba zrobić zdjęcie, jest najlepszym sposobem na zabicie intensywności chwili. (s. 138).

Rozmyśla on o sobie, o Rosjanach i Słowianach ogólnie, przeżywa osobisty dramat pod koniec pobytu, obserwuje z rzadka pojawiających się tubylców lub turystów. Trudno o tej książce pisać, zdecydowanie lepiej przekazać głos cytatom. 

I John Burroughs w "Sztuce widzenia rzeczy": "Ton, jakim rozmawiamy ze światem, jest tym samym, jakiego świat używa w stosunku do nas. Kto daje to, co ma najlepszego, dostaje najlepsze". Sami jesteśmy odpowiedzialni za ponurość naszego życia. Świat jest szary od naszej własnej banalności. Życie wydaje się blade? Zmieńcie życie, zmieńcie chatę. Jeśli w głębi lasu świat wciąż wydaje się ponury, a otoczenie nie do zniesienia, to znaczy, że macie problem z własną osobą! (s. 161). 
Słowianie mogą godzinami wpatrywać się w krople na szybach. Czasem wstają, napadają na jakiś kraj, robią rewolucję, a potem wracają marzyć u okna w przegrzanej izbie. Zimą na okrągło piją herbatę i nie chce im się wychodzić z domu. (s. 28)
Deptać śnieg, to nie móc znieść dziewiczości świata. Zaczyna się od niszczenia niepokalanych zboczy, a potem masakruje się Polaków. (s. 33)

Podoba mi się też, jak zagłębia się w samego siebie, ma tyle czasu dla siebie, o jakim my zazwyczaj marzymy. Skąd się we mnie bierze upodobanie do aforyzmów, błyskotliwych powiedzeń i formułek? Dlaczego wolę jednostki od zespołów, pojedyncze osoby od grupy? Z powodu mojego nazwiska? Tesson (kawałek stłuczonego szkła) to fragment czegoś, co było. Forma zachowuje wspomnienie butelki. Tesson byłby więc istotą tęskniącą za straconą całością, kimś, kto pragnie nawiązać kontakt ze Wszystkim. To właśnie robię, upijając się w syberyjskich lasach. (s. 70).
Czy to zmęczenie? Kiedy wstaję w południe, trwam w miękkim otępieniu. Błoga perspektywa: dzień nie przyniesie mi niczego nowego. Nikt nie przyjedzie, nie mam nic do roboty, niczego nie potrzebuję, nie muszę z nikim rozmawiać. (s. 192). 
Życie w chacie jest papierem ściernym. Zdziera farbę z duszy, obnaża człowieka, umysł od niego dziczeje, a ciało porasta włosem, ale na dnie serca rozwija najczulsze receptory. Eremita zyskuje na łagodności to, co traci na manierach. (s. 199).

Ciekawie dywaguje też na temat odosobnienia, pustelników i odcinania się od systemu. Myślę, że ta książka to też pochwałą minimalizmu. Piszę na drewnianym stole, psy śpią  na ciepłym piasku. Wszystko jest ciche, napięte i jasne. (s. 164). Walt Whitman: "Nie mam nic wspólnego z tym systemem, nawet na tyle, żeby mu się przeciwstawiać". (...) kiedy odkryłem Źdźbła trawy, nie wiedziałem, że ta lektura zaprowadzi mnie do syberyjskiej chaty. (s. 92). To życie przynosi spokój. Co nie znaczy, że wygasają wszelkie pragnienia. Chata nie jest wprowadzeniem do buddyzmu. Pustelnia zawęża ambicje do realnych możliwości. Zmniejszając wachlarz działań, pogłębia się każde doświadczenie. Lektura, pisanie, rybołówstwo, wspinaczka, łyżwy, spacery w lesie... Życie ogranicza się do jakichś piętnastu zajęć. Rozbitek cieszy się wolnością absolutną, lecz ograniczoną do wyspy. (...) Eremita zrezygnowany? Nie bardziej niż mieszczuch, który w świetle bulwarowych iluminacji uświadamia sobie nagle, że życia mu nie wystarczy do spróbowania wszystkich pokus festynu. (s. 104). Otulony śpiworem, słyszę trzask ognia. Nic nie może się równać z samotnością. Do szczęścia brakuje mi jedynie kogoś, komu mógłbym to powiedzieć. (s. 113). Odosobnienie jest buntem. Wycofać się do pustelni, to zniknąć z ekranów kontrolnych. Eremita staje się niewidoczny. (...) Uprawia hacking na odwrót, wychodzi z gry. Nie musi zresztą zaszywać się w lesie. Rewolucyjny ascetyzm można praktykować w środowisku miejskim. Społeczeństwo konsumpcyjne pozostawia wolny wybór. Wystarczy nico dyscypliny. W warunkach wszelkiej obfitości ktoś może żyć w zbytku jak pasza, ale kto inny może bawić się w mnicha i pościć wśród książek. Udaje się wówczas do wewnętrznego lasu, nie wychodząc z własnego mieszkania. "Społeczeństwo konsumpcyjne" to nieco paskudne określenie, powstałe w umysłach dużych dzieci, które mają za złe, że były rozpieszczane. Nie mają siły się zmienić i marzą, żeby je zmusić do umiarkowania. (s. 92). Zawsze spóźniamy się z życiem. Czas nie daje drugiej szansy. Życie rozgrywa się od razu na czysto. A ja uciekłem do lasu, zostawiając je za sobą. (s. 173). Jego brak litości dla siebie samego wzbudza mój szacunek. Gdy z dalekiego świat dociera do niego pewna informacja, przeżywa załamanie i nie pomija tego wątku w swoich rozmyślaniach; pozwala jednocześnie, żeby te uczucia przepłynęły przez niego aż do ich naturalnego wygaśnięcia. Zatopiłem statek swego życia i zdałem sobie z tego sprawę dopiero wtedy, gdy woda przelewała się przez burty. (s. 174). 

W syberyjskich lasach to też kopalnia przemyśleń o książkach i czytaniu. Czytanie kompulsywne zwalnia z obowiązku posuwania się w lesie medytacji w poszukiwaniu polanek. Książka po książce zadowalamy się rozpoznawaniem myśli, które intuicyjnie przeczuwaliśmy. Lektura ogranicza się do sformułowania idei, które nosiliśmy w sobie, lub sprowadza się do utkania sieci połączeń między dziełami setek autorów. (s. 193). Dość ironiczne, przyznaję. I tu: "Niebezpiecznie jest otwierać książki. (s. 92).

Ocena: 4,5/6

31 sierpnia 2012

Aleksander Dumas (ojciec) - Hrabia Monte Christo

Wydawnictwo: Książnica, 1989
Pierwsze wydanie: Le comte de Monte Christo, 1844
Stron: 363 (Tom I)+329 (Tom II)+337 (Tom III)= 1023
Tłumacz: Julian Rogoziński

[fanfary] Pierwsza recenzja od miesiąca!

Okazuje się, że można napisać czytadło, które przetrwa całe epoki :) Jest duża szansa, że zaraz zlecą się obrońcy Dumas i mi nawrzucają, iż nie dostrzegłam arcydzieła w Hrabim Monte Christo, jednak będę uparta - to jeno XIX-wieczne czytadło, zresztą, naprawdę przyzwoite. Jak na 1844 rok to Dumas naprawdę zadziwiał, jego sława mnie nie dziwi. Nie ma co jednak owijać w bawełnę - to nie poziom przykładowo - Flauberta.

Przyznaję, że naprawdę opowieść mnie wciągnęła, jednak trzeba książce dać spory kredyt zaufania zwłaszcza na początku, ponieważ tak drewnianych dialogów już dawno nie czytałam. W każdym zdaniu Dumas sili się na elegancję, z uporem maniaka opisuje blade lica, falowanie czarnej peleryny czy spuszczone nieśmiało powieki. Dziś to wszystko pachnie kiczem. Próbka mego autorstwa: "X rzucił się z rozpaczą ku jej bladym licom, całując czubki jej jakże już zimnych i pozbawionych nadziei życia dłoni, ukrył twarz tłumiąc łkanie, jego ciałem wstrząsał dreszcz nieopisanych mąk, które wzbudziłyby obojętność tylko u  najniegodziwszych z ludzi...!" Ło matko, no tak to mniej więcej wygląda :) Poza tym jego styl jest jeszcze bardzo teatralny - widać, że pisał wielokrotnie sztuki: bohaterowie nie mają myśli wewnętrznych, jest to zastąpione mówieniem szeptem gdzieś na boku (czego nie słyszą, oczywiście, inni), no i są dość przerysowani. Dobrzy są piękni i szlachetność wręcz bije im z oblicz, a źli nawet w pięknych fatałaszkach nie potrafią ukryć swych robaczywych dusz. Nie dość tego, Francja przedstawiona jest typowo - jako pępek świata, français jest jeszcze językiem uniwersalnym, a Francuzów, jako wybrańców bogów, charakteryzują najwyższej klasy maniery i obycie. Aż dziwne, wiedząc, że Olek był nieco kolorowy po babci niewolnicy, zapewne nie było mu łatwo...

Chyba nie muszę pisać nic o fabule, prawda? Ja sama specjalnie stroniłam od ekranizacji Hrabiego, a moje jedyne skojarzenie o tej powieści dotyczyło zemsty i fragmentu Skazanych na Shawshank, w którym pada zdanie, że tę książkę należy przeznaczyć w bibliotece do działu poradników ;) Podobał mi się pomysł na intrygę, prowadzaną bardzo powoli, co nadawało jej wrażenie prawdopodobieństwa. Z drugiej strony, autor niezbyt umiejętnie podkreślał mijający czas, czasem tylko przypominał, że główny bohater spędził w więzieniu 14 lat, a w chwili przeprowadzania planu zemsty był już po 40-stce, nie zawsze dało się to odczuć w każdym razie. Nie zmienia to jednak faktu, że, jak już wspomniałam, Hrabia wciąga jak należy, co więcej, wygrywał w pewnym momencie o moją uwagę z samym Martinem i jego Nawałnicą mieczy (sic!), więc niech to będzie rekomendacją samą w sobie. Przekombinowany język trzeba przeboleć, za to skupić się należy na najciekawszej postaci tytułowego bohatera. Zmienia się z czasem diametralnie, z raju spada na samo dno piekła by znowu wygrać w karty z losem. Szlifuje swoją wiedzę i inteligencję, uczy się manipulować ludźmi i pociągać za sznurki, planuje na lata do przodu. To wszytko zamienia go w głaz, bez żadnej skazy, ale też i niemal bez uczuć. Zachowuje się czasem jak Mefistofeles, choć przekonany jest, że działa jako ręka sprawiedliwości. No i jeszcze jedno, chyba główną zaletą tej opowieści jest sama zemsta, jej słodko-gorzki smak, który sprawia, że książka nie wydaje się banalna.

Ocena: 4,5/6

*zdjęcie: Nadar, 1855 (zamiast jednolitej bordowej okładki)

27 lipca 2012

Claude Lanzmann - Zając z Patagonii

Wydawnictwo: Czarne, 2010
Pierwsze wydanie: Le lièvre de Patagonie. Mémoires, 2009
Stron: 511
Tłumacz: Maryna Ochab

Ten tytuł wpadł w moje ręce dość przypadkowo, ponieważ czytała go koleżanka, a że Lanzmann to reżyser znanego mi już Shoah - nie mogłam sobie odmówić takiej pokusy. 

Nie czytam zbyt dużo wspomnień/autobiografii, więc nie wiem na ile ta akurat była typowa lub nie. Autor zasadniczo zaczyna od dzieciństwa, a kończy na XXI wieku, jednak nieraz wybiega w przyszłość, cofa się do jakiegoś okresu, poświęca miejsce osobie, która w danym momencie była dla niego ważna. Sławnych ludzi u niego jest cała paleta, choćby Sartre (przyjaciel), Simone de Beauvoir (przez pewien okres partnerka, do samego końca przyjaciółka), Jean-Pierre Melville czy choćby Rywin (sic!). Zając z Patagonii wspaniale odmalowuje zwłaszcza czasy powojenne, potem 60., 70., specyfikę tamtego okresu. Podróżuje, głównie w celach zawodowych, i to daje mu okazje do śledzenia wielu wydarzeń politycznych. Można przeczytać sporo o polityce francuskiej i międzynarodowej (zwłaszcza o Bliskim Wschodzie). Lanzmann ma pozazdroszczenia godną pamięć, wręcz fotograficzną. Jako doświadczony dziennikarz potrafi pisać tak, że książka w sumie sama się czyta.
(...) brakowało najważniejszego - komór gazowych, śmierci w komorach gazowych, której nikt nigdy nie przeżył, żeby móc ją zrelacjonować. W dniu, kiedy to do mnie dotarło, zrozumiałem, że tematem mojego filmu będzie sama śmierć, śmierć, a nie przetrwanie, radykalna sprzeczność, ponieważ w jakimś sensie potwierdzająca niemożliwość przedsięwzięcia, w które się rzuciłem - umarli nie mogą mówić za umarłych. (s. 402)
Nie ukrywam jednak, że mnie najbardziej interesował okres kręcenia Shoah, słynnego filmu dokumentalnego, który poszerzył formułę tego gatunku, obrazu niezwykle ważnego dla Żydów, uważanego za arcydzieło, niepozostawiającego nikogo obojętnym - można to albo odrzucić, albo przyjąć, nie ma stanów pośrednich. Zwłaszcza w Polsce Shoah już od swojej francuskiej premiery w 1985r. budzi wiele kontrowersji, a najlepszym tego dowodem jest, że pierwszy raz pokazano go w publicznej telewizji bodajże dopiero w 2004 roku. Do teraz wystarczy rzucić okiem na dyskusje w polskim internecie (ale odradzam ten krok). Nie o tym jednak chcę pisać. Realizacji tego dokumentu Lanzmann poświęca sporo miejsca, opisuje kulisy jego powstawania, jak to się stało, że kręcił go około 12 lat, dlaczego jest taki długi (9,5h). Opisywał osoby, które nie trafiły do ostatecznej wersji zg na kiepską jakość nagrania, opowiada jak dotarł do wielu z nich, jakie wrażenie zrobili na nim niemieccy zbrodniarze, a jakie komunistyczna Polska. Ujawnia jak oszukiwał, żeby zdobyć nagranie (w przypadku nazistów), a także jak przyjęto ten obraz na świecie. Wszystko to jest naprawdę godne uwagi.
Pamiętam, jak czytałem Moby Dicka na tarasie hotelu położonego na skalnej ostrodze na południe od Paestum. W dniu naszego wyjazdu nie mogłem się oderwać od opisu sargaskiego morza: "... w nieskończoność błękitne łany na żółtym morzu". Nic nie liczyło się w porównaniu z doskonałością metafory, chciałem czytać dalej, pokłóciliśmy się, zrobiła mi awanturę. (s. 232)
Wspomnienia te są jednak na tyle nieoczywiste i bywa, że przewrotne, iż w trakcie lektury mój stosunek do autora zmieniał się. Owszem, jest ciekawym człowiekiem, choć jeszcze ciekawsze okoliczności stawiał przed nim los. Widział wiele, poznał tak wielu oryginalnych ludzi. A jednak im dalej w las, tym zaczynał tracić moją sympatię. Nie, wcale nie od momentu opisywania Shoah, to w ogóle nie stanowi dla mnie problemu. Po prostu wychodzi z niego, przepraszam, że tak to ujmę, typowy Francuz - przekonany o własnej wyższości nad innymi. Do tego dołączają inne cechy jego charakteru - jest narcyzem i chwalipiętą, nie dostrzega czasem drugiego dna politycznego w podnóżach, które odbywał, nie wznosi się ponad własną ignorancję, no chyba że dotyczy to Izraela czy Algierii, ale to wynik tego, że te kwestie dotykały go osobiście. Czasem nie potrafi spojrzeć dalej niż na długość własnego nosa, do tego zbyt surowo ocenia ludzi, którzy epizodycznie pojawiają się w jego życiu. Jest tak przekonany o własnej wielkości i wręcz geniuszu, że to aż razi momentami. W pewnej chwili złapałam się na myśli "jakież on miał jednak łatwe życie". I kajam się, bo wiem, że to uproszczenie. Lanzmann działał we francuskiej partyzantce, nieraz przeżył chwile grozy, bywało, że klepał biedę. A jednak ukazuje się to, gdy styka się z ludźmi z innych krajów, że on jednak był cholernym szczęściarzem, który nie pojmuje, że nie każdemu trafia się możliwość rozwoju, nie ze względu na brak predyspozycji, ale zg na okoliczności zewnętrzne. Obawiam się, że i ja jestem trochę za surowa wobec niego...biję się w pierś!
Od chwili kiedy przekonałem sam siebie, że nie będzie ani archiwów, ani indywidualnych historii, że żywi ustąpią miejsca zmarłym i będą ich rzecznikami, że nie będzie żadnego "ja", jakkolwiek fantastyczne, pociągające, odbiegające od normy mogłyby być takie czy inne losy, lecz że przeciwnie, film ma mieć rygorystyczną formę (...) która opowie o losie całego narodu i jego heroldowie - niepamiętający o sobie, w najwyższym stopniu świadomi tego, czego wymaga od nich obowiązek przekazu, będą się wypowiadać w imieniu wszystkich, uznając sprawę własnego przetrwania za nieważną, uboga anegdotę, bo przecież oni też powinni byli umrzeć - i dlatego bardziej są dla mnie "duchami" niż ocalonymi - zacząłem walczyć (...). (s. 406)
Ocena: 5/6

1 czerwca 2012

W telegraficznym skrócie 3

Andrzej Sapkowski - Ostatnie życzenie
Muszę czytać Sapkowskiego, wyznaję, z tej prostej przyczyny, że bnetka z uporem maniaka poleca mi chyba każdą jego książkę, ponieważ dawno, dawno temu, w zamierzchłych czasach, gdym miała 16 lat oceniłam sagę o Wiedźminie (każdą część z osobna) na 6. Aby więc usunąć Sapkosia ze strony pierwszej polecanek co kilka miesięcy czytam coś z tego cyklu, a w planach mam powtórkę samej sagi po to tylko, aby w miarę możliwości dać im oceny nieco bardziej stonowane, obiektywniejsze. No, chyba, że znowu byłyby to szóstki ;) Tym razem padło na ten zbiór opowiadań i, choć poprzedni Miecz przeznaczenia uznałam za wyjątkowo przeciętny, tym razem muszę przyznać, że ta pozycja to już insza inszość. Nie tylko da się czytać, ale jest też zabawna i zaskakuje zgrabnymi nawiązaniami do różnych baśni, legend, ale też do współczesności. Wreszcie brak sztampy tak typowej dla fantasy, a Yennefer nawet byłam w stanie przełknąć (nigdy jej nie lubiłam).

Charles Dickens - Klub Pickwicka
Naprawdę próbowałam. Byłam uparta i dalej brnęłam. Chciałam ją skończyć, ale na stronie 167 stwierdziłam - basta! Po prostu miałam już dość, nie będę się poświęcać na polu literatury niczym jakaś siłaczka. Dlaczego Dickens ma dostać fory, gdy innym daję szansę do 50 strony? Przykro mi to stwierdzić, ale tej książki nie da się czytać. Nie przekonują mnie argumenty o jej rzekomym humorze, bo nie rozbawiło mnie tam zupełnie nic. Każdy dowcip jest mdły, bohaterowie ze wszystkimi obchodzą się jak z jajkiem, a autor z nimi. Fabuła topi się w lukrze i wiecznych uprzejmościach, które nie pełnią żadnej istotnej roli. I najgorsza zbrodnia: nie ma w niej kogo lubić, bo główni bohaterowie są nudni, wiecznie naiwni, egzaltowani i przemądrzali. Powiedzieć o tej książce, że się zestarzała to eufemizm. Może Diderot się zestarzał (a nadal da się czytać!), ale Klub Pickwicka wręcz śmierdzi trupem!

Debiuty polskiego kina
Jest to zbiór rozmów z polskimi reżyserami pod redakcją Marka Hendrykowskiego. Każdy z rozmówców pytany jest o swój debiut, ich dobór jest imponujący, a rozmowy prowadzone są w ciekawy sposób świadczący o przygotowaniu. Wiele z nich zapadło mi w pamięć, np. rozmowa z Hasem, Kolskim, Zanussim czy Leszczyńskim. Ponadto ten zbiór nie ogranicza się tylko do samych debiutów, ponieważ rozmowy z reżyserami są często pretekstem do szerszej dyskusji o polskim kinie współczesnym, o historii kinematografii, o kinie na świecie. Są one ułożone chronologicznie (pierwszy debiut jest z 1947, ostatni z 1996) i dzięki temu zarysowuje się przed czytelnikiem subletalna zmiana jaka zachodziła w polskich filmach. Do tego zbiór ten niesie zaskakującą refleksję, że mimo wszystkich absurdów PRLu, mimo całego zła, jakie wyrządzono artystom, miało ono tę dobrą cechę, że nie znało pogoni za słupkami sprzedaży, dlatego wiele filmów miało w ogóle szansę powstać, na co dziś nikt by pieniędzy nie wyłożył...

Jules Verne - Tajemnicza wyspa
Kolejna książka, której nie skończyłam, przerwałam ja jednak po bożemu, na 50 stronie, a następnie pobieżnie przejrzałam do końca. Nuda, ludzie kochani. Papierowe postaci, prowadzące drewniane dialogi i zero napięcia (a to przecież powieść przygodowa). Każdy bohater jest sztuczny i zbyt idealny. Wszystko wiedzą, mają pamięć jak jakieś cyborgi, znają się na wszystkim. Nawet nastolatek jest tam doskonały (a na rysunkach chodzi w marynarskim kapelusiku!). W dodatku Murzyn (były niewolnik) obsesyjnie kocha swojego ex-pana i brakuje jeszcze tylko, żeby zaczął merdać ogonkiem na samą myśl o nim. Nie, dziękuję, postoję. Wolę Robinsona Crusoe.

J.I. Kraszewski - Śniehotowie
Króciutkie opowiadanie, trochę chyba za szybko napisane, ale daje radę! Wydaje mi się, że Kraszewski mógł pisać dobre sążniste powieści i szkoda, że zdecydował się ciekawy temat tak szybko omówić. Rękę do opowieści to on ma - tym razem wziął na warsztat niesnaski między dwoma braćmi Śniehotami. Myślałam nawet, że zaraz wszystko skręci w dobrze mi znanym kierunku, czyli jakieś weselicho, ratowanie panny czy coś w ten deseń, ale tym razem każda postać kobieca (no, może prócz Hanki) jest negatywna. Mam nadzieję, że w kolejnej książce Kraszewskiego będzie mi dane poczytać więcej opisów przyrody i podupadłych dworków. Uwielbiam go za to. Jest wybitnie plastycznym pisarzem i ma smykałkę do odmalowywania bohaterów (ach, ta pierwsza scena przy kominku w karczmie!). W starciu Kraszewski-Dickens po 4 rundzie jest stan 2:1, ponieważ Karol zaliczył wpadkę z Klubem... :) 

Ad. tagów: rozczarowania to nr 2 i 4.

13 stycznia 2011

Atiq Rahimi - Kamień cierpliwości

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2009
Wydanie pierwsze: Syngué sabour. Pierre de patience
Stron: 149
Tłumacz: Magdalena Kamińska-Maurugeon

Ponieważ mam porównanie z inną książka Rahima, mogę Wam donieść, że ma on łatwość stwarzania kameralnego świata, składającego się z małej ilości elementów, niewielu postaci, oszczędnych opisów. A jednak to działa, tekst jest wręcz nabrzmiały od emocji.

Kamień cierpliwości jest jeszcze surowszy, ponieważ narratorem jest tylko jednak osoba - afgańska kobieta. Jeśli dobrze rozszyfrowałam niektóre jej zdania, akcja dzieje się kiedy wojna domowa ma się ku końcu albo już się zakończyła, tyle że wymiana ognia jest jeszcze na porządku dziennym. Co prawda ona wygłasza monolog, jednak perspektywą czytelnika jest jej umierający mąż, żywy trup, leżący na materacu w pokoju. Kiedy ona wychodzi, my siedzimy razem z nim, obserwując pająka i muchę. Słyszymy innych, tylko kiedy są dostatecznie blisko. To dobry pomysł i też umiejętnie został poprowadzony. Kobieta natomiast mówi, staje się coraz odważniejsza, odkrywa przed mężem wszystkie swoje tajemnice. Co mnie bardzo zaskoczyło, to jej język. Jest dosadna, przeklina, sporo wie. Muszę zawierzyć Rahimowi, że istnienie takiej Afganki jest możliwe. Ona nie wydaje się być przesiąknięta swoją religią, która przecież otaczała ją całe życie. Może to kolejna dla mnie nauczka, jak w przypadku mojego postrzegania Iranek przed przeczytaniem Czytając Lolitę w Teheranie? W każdym razie to wstrząsająca lektura.

Wydanie świetne, korekta też, genialna okładka, lepsza niż francuska. Jedyne, czego bym sobie życzyła, to choć kilka przypisów (dla Was: handżar to broń). Dobrze, że w przypadku Ziemi i popiołów się one pojawiły. Pani Magdalenie Kamińskiej-Maurugeon jeszcze raz dziękuję za książkę i za wpis na stronie tytułowej :)

Ocena: 4,5-5/6

Inne książki tego autora:

2 listopada 2010

Atiq Rahimi - Ziemia i popioły

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2010
Pierwsze wydanie: 2000
Liczba stron: 77
Tłumacz: Magdalena Kamińska - Maurugeon

Swego czasu zgłosiłam się do wyzwania dotyczącego nagród literackich i z setek propozycji wybrałam sobie Kamień cierpliwości właśnie Rahim'a. Niestety, nie udało mi się dotrzeć do tego tytułu i po lekturze Ziemi i popiołów jeszcze bardziej tego żałuję. Stanowczo trzeba będzie wydobyć tę książkę spod ziemi...

Ziemia to bardziej dłuższe opowiadanie niż powieść, takie na 1,5 godziny. Smutne, ale nie przytłaczające. Niemalże całość jest zapisem wewnętrznych myśli Dastgira, starszego człowieka, który wędruje razem ze swoim 5-letnim wnuczkiem Jasinem w stronę kopalni, gdzie pracuje ojciec dziecka. Rzecz się dzieje, oczywiście, w Afganistanie, w latach 80. , a więc w czasie wojny z ZSRR. Jego myśli to pokłosie tragicznych wydarzeń w ich wiosce. Nie chciałabym zdradzać szczegółów, choć nie chodzi o to, że dokładna treść wydarzeń jest aż tak istotna (nie licząc końca - obstawiałam coś innego), ale nie chciałabym Was pozbawić możliwości odkrywania po swojemu wszystkich stanów emocjonalnych Dastgira. Jest ciepłym, szczerym człowiekiem, kimś, kto nauczył się już pokory, kto stara się powstrzymać swój gniew i nie kierować go na bogu ducha winne osoby. Autor czasem zamazuje granicę między jego snami a jawą, kiedy starzec drzemie w czasie podróży, a jego sny są bardzo znaczące. Umiejętnie, oszczędnymi słowami opisuje tło historii, pozwalając czytelnikowi poczuć kurz na drodze, senność pustego mostu, brud na twarzach górników.

Książkę wydano wspaniale, godna pochwały okładka, nienaganna korekta, tłumaczenie na wysokim poziomie z bardzo pomocnymi przypisami. Jedyne minusy to cieniuchność książeczki (dla mnie mogłoby to być rozwinięte do rozmiaru książki, ciekawam ich dalszych losów) oraz niebagatelna cena w stosunku do rozmiarów opowiadania.

Ocena: 4,5-5/6

1 sierpnia 2010

Jean-Marie Gustave Le Clézio - Urania

Wydawnictwo: Państwowy Instytut Wydawniczy, 2008
Pierwsze wydanie: 2006
Liczba stron: 239

Literacka Nagroda Nobla 2008

Proszę mi wierzyć, że nauczyłam się nie czytać kiepskich książek do końca i stosuję już od kilku dobrych miesięcy zasadę pierwszych 50 stron. Ale to było wyzwanie. Skoro już mi weszła w ręce z tym wielkim napisem "Nagroda Nobla", to wiedziałam, że trzeba będzie wysmarować recenzję. I jak już ją tak męczyłam, to przyświecała mi też myśl: trzeba ostrzec innych!

Dlaczego? To proste. Wydawca i pisarz robią czytelnika w konia! No bo tak: na okładce naprawdę zachęcająca "zajawka", że będzie o jakiejś utopijnej krainie, ale w naszej rzeczywistości, gdzie ludzie pokazują, że można żyć inaczej. I już byłam pozytywnie nastawiona. Gdybym też Wam dodała, że książka porusza temat (i wcale bym nie skłamała) eksploatacji żyznej meksykańskiej doliny, kontrast między biedotą a bogatymi mieszkańcami, ucieczki do Stanów tych pierwszych, to też można sobie chrząknąć pod nosem "ciekawe, ciekawe, trudne sprawy...". A tu figa! Raz, że autor zalewa nas przeróżnymi wątkami, wcale nie skupiając się nad najciekawszymi. A to jakieś intrygi w akademickim światku, a to związek z niejaką Dalią, a to opis mieszkańców slumsów i bogatej dzielnicy, a to swoją fascynację pewną prostytutką i na okrasę Campos - osadę jakichś neo-hippisów czy Bóg wie kogo. Jakby nie mógł się zdecydować co uwypuklić, a co uczynić tylko tłem głównej opowieści. Poza tym książka jest bezgranicznie nudna, Le Clézio nie jest w stanie zainteresować czytelnika opisywanymi wydarzeniami, nie potrafi przekazać jakichś emocji, które sam pewnie odczuwał. Np. ten związek głównego bohatera, Daniela. Twierdzi, że kocha Dalię, ale ja miałam wrażenie, że jest ona mu całkowicie obojętna, a temperatura tej relacji jest poniżej zera stopni. Do tego jakieś rojenia o biednej prostytutce. A sama Urania (Campos) pojawia się rzadko i niczym nowym nie zaskakuje. Opisy ulic i doliny, które uśpiłyby nawet dziecko z ADHD. Okropność, nie polecam!

Ocena: 2/6

9 kwietnia 2010

André Malraux - Dola człowiecza

Wydawnictwo: yyyy, nie zapisałam
Pierwsze wydanie: 1933
ilość stron: 415
otrzymana nagroda: Prix Goncourt

Kiedyś planowałam to przeczytać, ale myślę, że gdyby nie wyzwanie czytelnicze dłuuuugo bym po nią nie sięgnęła. A i tak przeczytałam to tylko dlatego, że mój plan musiałam trochę zmodyfikować zw na kłopoty z dotarciem do niektórych książek.

Książka jest taka... francuska. Właśnie tak, jest napisana w typowo francuski sposób, klasycy francuscy już mnie do tego stylu przyzwyczaili, więc nie byłam zdziwiona, choć współcześnie tak już się nie pisze. Bogactwo uczuć i przeżyć wewnętrznych bohaterów, wspaniale odmalowane, plastyczne sceny, można się wręcz samemu wyobrazić w danym miejscu, rozmowy o dużym ładunku intelektualnym - to byłaby chyba tego esencja.
"Głos innych słyszymy uszami, swój własny gardłem. Tak. I tak samo słyszy się własne życie gardłem, a życie innych?... Na początku była samotność, nienaruszona samotność kryjąca się za tłumem śmiertelników, jak wielka noc pierwotna - za tym gęstym, niskim mrokiem, w którym czuwało opustoszałe miasto, pełne nadziei i nienawiści. Ale ja, czym jestem ja dla siebie, dla swego gardła? Jakąś afirmacją absolutną, afirmacją obłąkańczą: intensywnością większą niż wszystko poza tym. Dla innych jestem tym, co robię". (s. 66)
Po kilku stronach poszperałam w sieci o czym to właściwie jest, bo pierwsza scena mnie jednak zaskoczyła - jeden z bohaterów dokonuje morderstwa. Akcja dzieje się w Szanghaju lat 20. w momencie rozłamu w chińskim Kuomintangu: między Czang Kai-szekiem a komunistami. Trochę się zdziwiłam, ale się nie poddawałam ;)

Co mi się podobało: kilku bohaterów (Kyo, jego ojciec Gisors i Czen), ciekawe interesujące postacie, które na kartach powieści wystawały z kartek jak trójwymiarowi ludzie z krwi i kości. Umiejętność zarysowania sceny minimalnym wysiłkiem, autor nie rozwleka opisu np. obrony placówki komunistów na wiele stron, opisuje to szybko, dynamicznie, nie uciekając jednak od relacjonowania nam uczuć i stanów psychicznych bohaterów. Kilka dialogów przykuwających uwagę, np. ten:
- Dla kobiety - oddać się, dla mężczyzny - posiąść, to są dwa jedyne środki, jakimi istoty mogą poznać cokolwiek bądź...
- Czy nie przychodzi ci na myśl, mój drogi, że kobiety nie oddają się nigdy (albo prawie nigdy) i że mężczyźni nic nie mogą posiąść? To taka zabawa: "Wierzę, że ją posiadam, więc ona wierzy, że ulega..." Tak? Prawda? Mówię ci przykre rzeczy, ale pomyśl, czy to właśnie nie jest historia z korkiem, który uważa siebie za coś znacznie ważniejszego od butelki? (s. 144)
Co razi? Niestety, książki, jak ludzie, starzeją się. Tylko te bardzo dobre, ale naprawdę bardzo dobre, uniwersalne i do tego napisane wspaniale, nadal potrafią zachwycać, wpływać na ludzi i pobudzać ich wyobraźnię. I jeszcze chwilami niektóre intelektualne rozmyślania wydawały mi się nieco zbyt wydumane, a ciągłe powracanie do kwestii uległości i posiadania w relacji kobieta - mężczyzna było już irytujące (zwłaszcza w XXI w., nie chodzi o poglądy, chodzi o odnoszenie tego do kwestii polityki, do jakichś ogólnych teorii nt. człowieka).
"Ludzie nie są moimi bliźnim, przypatrują się tylko i sądzą, moi bliźni to ci, co mnie kochają i nie przypatrują mi się wcale, co kochają mnie na przekór poniżeniom, na przekór podłości, na przekór zdradzie, mnie, a nie to, co zrobiłem, czy zrobię, którzy kochaliby mnie tak, jak kochałbym siebie - aż do samobójstwa włącznie... Tylko z nią mam wspólnie tę miłość zniszczoną czy nie - jak inni mają wspólnie chore dzieci, które mogą umrzeć... (s. 66-67)
Daję jednak 4, ponieważ po 1. Malraux potrafił pisać i nieprzypadkowo był tak popularny, po 2. wypisałam sobie z tej książki tych kilka cytatów, które tu zapisałam, po 3. mimo ciężkiego tematu (i w sumie dla mnie mało interesującego) nie miałam ochoty jej odłożyć i już nigdy nie skończyć. A oto wytłumaczenie tytułu:
- Rzadko kto może znieść - jakby to powiedzieć? - swoją kondycję człowieczą...
Przypomniał sobie myśl, którą nieraz wypowiadał Kyo: wszystko, za co ludzie dają się zabijać, poza prywatą, zmierza bardziej lub mniej wyraźnie do uzasadnienia tej kondycji, przez utwierdzenie jej godności (...). (s. 275)
Ocena: 4/6