Pokazywanie postów oznaczonych etykietą historyczna. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą historyczna. Pokaż wszystkie posty

24 lutego 2013

Norbert Lebert, Stephan Lebert - Noszę jego nazwisko. Rozmowy z dziećmi przywódców III Rzeszy

Wydawnictwo: Świat Książki, 2004
Pierwsze wydanie: Denn Du Trägst Meinen Namen, 2000
Stron: 160
Tłumacz: Maria Przybyłowska, Janina Szymańska-Kumaniecka

W końcu! Po 18 miesiącach wreszcie postawiłam książce najwyższą ocenę! Wręcz nie mogę opisać jak się ucieszyłam, gdy w trakcie lektury byłam już pewna, że wystawię tę szóstkę. Jakbym się obawiała, że najlepsze książki już za mną. Teraz wróciła mi wiara, że kolejne diamenty jeszcze gdzieś są na horyzoncie i czekają aż je odkryję.

Kiedy na okładce przeczytałam o Stephanie Labercie "wybitny dziennikarz" trochę się zaniepokoiłam, ponieważ,jeśli wydawnictwo jest zmuszone chwalić autora, to może znaczyć, że próbuje dodać mu wartości. Na szczęście jednak mogę potwierdzić, że jest to wybitnie dobra dziennikarska robota. A było tak: w 1959r. Norbert Lebert przeprowadził wywiady z kilkorgiem dzieci znanych nazistów (Hessa, Bormanna, Franka, Himmlera, Goringa i von Schiracha). Po wielu latach, syn Leberta, Stephan, je znajduje i postanawia spotkać się z tymi ludźmi jeszcze raz. Noszę jego nazwisko jest zbiorem obu części tych wywiadów. Połączył je po mistrzowsku, nie bojąc się napisać też o swoim ojcu, członku Hitlerjugend, który koniec wojny odebrał jako klęskę, a w omawianych wywiadach był raczej łagodny i współczujący dla swoich rozmówców, jakby ich rozumiał. Aż do śmierci męczyła go świadomość, i nie umiał się od niej uwolnić, że człowiek nie może ufać samemu sobie, że jest zdolny do wszystkich możliwych czynów, także złych, jeżeli wymagają tego zewnętrzne okoliczności. Tego wstrząsu, który położył się cieniem na całym jego życiu, nie tłumaczył tym, że ktoś inny sprowadził go na złą drogę. Wiedział jedno, należy strzec się przed uznaniem za powszechnie obowiązującego własnego kodeksu moralnego. (Stephan o ojcu, s. 116). Z kolei Stephan dokonuje wiwisekcji swoich odczuć na bieżąco, co czasem przyprawiało mnie o gęsią skórkę. Np. ten fragment: Idę nabrzeżem i czuję jakiś przerażający ucisk w sercu. Trochę za blisko otarłem się o piekło. (s. 97, po rozmowie z Niklasem Frankiem). Nie ucieka też od pisania o całym społeczeństwie niemieckim, które bez zmrużenia oka wchłonęło swoich obywateli odpowiedzialnych za III Rzeszę i za wojnę i skupiło się na zarabianiu pieniędzy. W którym pokoleniu zacznie więc wychodzić poczucie winy? I co jeśli to nie nastąpi?
(...) Wolfgang Schmidbauer po przeprowadzeniu niezliczonych badań dochodzi do stwierdzenia "wyrażającego najgłębiej niesprawiedliwą" sytuację, że mordercom z kacetów, którzy w okrutny sposób zabijali tysiące ludzi, a także związanym z obozami przedsiębiorcom, którzy czerpali zyski ze śmierci wielu tysięcy bezradnych pracowników, jest o wiele łatwiej zrzucić z siebie winę, zapomnieć o skrupułach i prowadzić normalne życie rodzinne jako szanowani przez swoje dzieci ojcowie, niż ofiarom cierpiącym najczęściej na straszliwe poczucie winy, bo przeżyły. (...) Mówiąc inaczej, bardziej cynicznie: zadawanie cierpienia powoduje o wiele mniej skutków ubocznych niż bycie jego ofiarą. (s. 118) 
Bardzo mnie interesuje temat tzw. winy Niemców; teraz też szczególnie mnie pociąga kwestia wpływu przodków na nas, co do nas wraca, co wychodzi po latach, jaki ciężar ojców nosimy przez resztę życia. Ta książka stała się więc dla mnie kopalnią cennych spostrzeżeń i wywołała we mnie silne emocje. Jest jak mocne uderzenie. Do tego dochodzą przeróżne wątpliwości, które porusza też Stephan, czy możemy obarczać winą dzieci za to co robili ich ojcowie, czy mamy prawo doszukiwać się w ich charakterach skazy przekazanej przez rodzica, zastanawiałam się wręcz nad ich genami, bolałam nad tym, jak ich wychowano. Zżymałam się, czytając, co im wpojono i jak wiele z tego zostało im w głowach. Czułam odrazę do tych, którzy bronili ojców na zasadzie czcij ojca swego i matkę swoją, bo nie mieli odwagi spojrzeć na nich z boku. Rozumiałam ich wstyd, nieraz im współczułam. Niektórzy za to wzbudzali we mnie wręcz obrzydzenie, czytałam i wyzywałam ich w duchu! Silnie przeżyłam te wywiady... Jestem pod ogromnym wrażeniem ciężaru, który nosili przez całe życie. Sprawdziło się jednak dużo z tego, czego dowiedziałam się o wpływie rodziny. Jednocześnie cieszę się, że większość z nich nie przekazała swoich genów dalej... Myślę też, że szczególnie na nich spoczywa obowiązek pamięci. Ten wysiłek podjął syn Bormanna i na swój sposób też Niklas Frank. Reszta potomków zbrodniarzy mnie po prostu przeraziła...
(...) ktoś, kto tak namiętnie ubóstwia ojca oraz własną pewność siebie, czerpie głównie z roli, jaką kiedyś odgrywał ojciec (z jego przebrzmiałej sławy), nie jest po prostu w stanie przyznać, że biografia rodziny stanowi dla niego poważne obciążenie. Jak budując swoje życie na takich podstawach, można przyznać się do podobnej słabości? Trzeba więc skonstruować sobie świat, który będzie miał tak małe okna, że wzrok nasz padnie tylko na to, co najchętniej chcemy codziennie oglądać. (s. 133, o Eddie Göring)
Ich wspomnienia z dzieciństwa są wręcz schizofreniczne: a to kochany tatuś przynoszący prezenty, a to wujek Adolf (czasem ojciec chrzestny!), który dawał pralinki albo trzymał na kolanach (jaki chłód wiał z tej książki w tych momentach! Samo nazwisko Hitlera jeżyło włos na głowie). Z drugiej strony wizyty u taty w pracy i przebłyski z obozów koncentracyjnych. Czy mieli szansę, żeby wyrosnąć na zdrowych ludzi po czymś takim? Jak wielki dysonans musieli odczuwać, słysząc wyroki skazujące na ojców i to, co im udowodniono. Jak wielu z nich poszło w kierunku wyparcia tego, odrzucenia logicznego osądu: (...) niemal każdy z potomków przywódców Trzeciej Rzeszy, z wyjątkiem Martina Bormanna i Niklasa Franka, zbudował sobie własny historyczny portret ojca, zgodnie z dewizą: on był w porządku, może zbyt oddany Führerowi, ale źli, to byli ci inni. (s. 135) Dysonans poznawczy podany na talerzu. I do tego ten szokujący list od zakonnika, który w ostatnich chwilach towarzyszył Hansowi Frankowi: Jestem przekonany, że Twój ojciec poszedł prosto do nieba (s.80) (!!!). Spowiedź, odpuszczenie win, "nawrócenie". Nie wiem kto mu dał prawo, wręcz upoważnienie, żeby takiemu potworowi cokolwiek wybaczać; na pewno nie ofiary...

No i na koniec: wypisałam sobie z tej książki kilka tytułów niemieckich (!). Mam nadzieję, że zostały przetłumaczone chociaż na angielski. A tu jest jeszcze ciekawa dyskusja o tej pozycji, plus kilka innych podobnych publikacji, które wrzucę sobie do schowka.

Ocena: 6/6

Książka wpisuje się w ramy wyzwania "Pod hasłem". Hasło styczniowe: LIST.

2 listopada 2012

W telegraficznym skrócie 4

Wojciech Tochman - Schodów się nie pali
Zbiór reportaży ułożonych według czytelnego klucza - tęsknota i poszukiwanie. Początkowo byłam sceptycznie nastawiona do pomysłu; obawiałam się, że będzie jak z Nowakiem i część historii wyda mi się już nieaktualna, tyle że ktoś zatrzymał chwilę, ale taką w sumie bez znaczenia dla czytelnika. Jednak nie. Im dalej się zagłębiałam w tę książkę, tym bardziej uderzała mnie uniwersalność tych ludzkich losów. Skondensowane emocje, niezmienna irracjonalność naszych zachowań i jednocześnie zachwyt, że tacy jesteśmy. Po kilku miesiącach nie jestem już w stanie podać rozdziałów, które najbardziej mi się podobały, jednak w pamięci zachował się jeden (wcale nie najlepszy - Siedem razy siedem). Z czystym sumieniem - polecam. 

Thomas Wharton - Salamandra
Najpierw przyjemne zaskoczenie i ciekawość. Świat mechanicznych wynalazków kojarzył mi się nieco z kultową z grą Syberia. Do tego trochę tajemnic, utracone uczucie, podróże i XIX wiek - dobrze to rokowało. Potem jednak najciekawsze wątki zostały urwane lub potraktowane po macoszemu i Salamandra gdzieś w połowie zaczęła mnie nudzić. Za dużo historyjek poukrywanych w głównej opowieści. Niby miały pełnić rolę rodzynek w aromatycznym cieście, a jednak zepsuły smak całości. Książka jest jednak napisana ładnym językiem, starannie i z pomysłowo, a na szczególną pochwałę zasługuje opis zatrzymania i spowolnienia czasu - nie sądziłam, że da się to zrobić prozą; zakładałam, że tylko film jest w stanie poszaleć na tym gruncie.

Brian Azzarello, Lee Bermejo, Mick Gray - Joker
Nastąpiła wiekopomna chwila - po raz pierwszy od lat, w sumie od czasów dzieciństwa, przeczytałam komiks! W sumie już od paru lat to medium mnie ciekawi, jednak ciągle na przeszkodzie stał brak dostępu do jakiejś wersji papierowej. Kupić - nie kupię (za drogo, w ciemno też się nie zdecyduję), dwa - nie czytam na komputerze, po prostu, nie zmienię tego. A tu nagle kolega zaczyna rozmowę o komiksach i pożycza mi jeden (dzięki Paweł!) :) Faktycznie, mieć w ręku coś tak innego od książek robi wrażenie. Przeczytałam wszystko w 1 wieczór (spora zaleta) i z uwagą obejrzałam co lepsze rysunki. Podobało mi się bliskie spotkanie z komiksem, choć nie podobał mi się sam Joker. Zabrakło w nim treści, pomysłu na opowieść. Wydaje mi się, że autorzy trochę poszpanowali ładną formą, tak jak filmowcy czasem ni w pięć, ni w dziesięć wrzucają scenę w zwolnionym tempie ;) Do tego nie podobało mi się tłumaczenie (porównałam z oryginalnymi dymkami). Mimo to, chciałabym jeszcze poczytać komiksy (zwłaszcza, że ostatnio widziałam ciekawy dokument na temat DC Comics i ogólnie historii komiksów). 

Ian McEwan - Amsterdam
Ależ się zawiodłam! Jednak ocena na biblionetce jest pomocna, moja wina, że nie wzięłam jej pod uwagę. Idiotyczna i absurdalna opowieść o dwóch odrażających mężczyznach, która nawet nie próbuje zachować pozorów prawdopodobieństwa. Wszystko to, co w tej książce miało jakąkolwiek wartość zginęło w imię okropnego, nieprzemyślanego zakończenia. Sama nie wiem jaki był tego ceł? miało mnie totalnie zaskoczyć? zszokować? No cóż, zdecydowanie się to autorowi nie udało. Szkoda, że swój talent marnuje na coś tak miałkiego (pisać potrafi, jednak to jak ze śpiewem, sam głos się nie liczy, jeszcze to, co śpiewasz).

J. I. Kraszewski - Brühl: Powieść historyczna z XVIII wieku
Niestety, Kraszewski, podobnie jak ostatnio Dickens, zaliczył wpadkę. Trudno mi to tłumaczyć, ponieważ ta książka wcale nie jest zła. Ma wiele walorów, o których poczytacie na innych blogach (zwłaszcza na Projekt Kraszewski). Jeśli chodzi o mnie ok. 180 strony poddałam się i przyznałam się przed sobą, że czytanie jej nie sprawia mi żadnej przyjemności, nudzi mnie i czytałam ją z musu. Od razu mi ulżyło, gdy wyjęłam zakładkę... Mam nadzieję, że inne powieści Kraszewskiego bardziej mi podejdą. W tej nie ciekawili mnie bohaterowie, nie emocjonowałam się pojedynkiem dwóch antagonistów, opis dworu mnie odrzucał, do tego wnerwiała mnie maniera autora opisywania ludzi przez zdrobnienia. To sprawiało, że każdy z nich nabierał zniewieściałych cech, jakby stawali się lalkami. Dickens - Kraszewski remis (2-2).

4 marca 2012

Bolesław Prus - Faraon

Wydawnictwo: Zielona Sowa, 2005
Pierwsze wydanie: 1897
Stron: 446

Ociągałam się z pisaniem o tej książce. Ale to wszystko dlatego, że  choć bardzo cenię Prusa, to Faraon mnie trochę rozczarował. Tzn. innemu autorowi może postawiłabym nawet wyższą ocenę, jednak zg na nazwisko pisarza oczekiwania miałam wielkie i spodziewałam się niemal pewnej szóstki...

Koncepcja była atrakcyjna: napisać książkę o władzy, o procesach zachodzących na jej szczytach. I to się rzeczywiście Prusowi udało. Wziął jedną historyczną postać - arcykapłana Herhora, dorzucił do niego faraona Ramzesa XIII, co do istnienia którego nie wszyscy historycy są zgodni, a następnie wymieszał to z plejadą fikcyjnych postaci: żołnierzy, kapłanów, kobiet, Żydów, Fenicjan i Asyryjczyków. I już we wstępie oznajmia jaki będzie koniec tej historii - Herhor przejmie władzę w Egipcie. Moim zdaniem to był błąd, zwłaszcza, gdy pod koniec tomu 2 rośnie napięcie, jednak nie zostaje to w pełni wykorzystane, kiedy czytelnik dokładnie wie jaki będzie rezultat tych wszystkich intryg. Poza tym wyczytałam, że pod względem historycznym, Prus, oczywiście, korzystał z ówczesnych książek na temat starożytnego Egiptu, jednak poszczególne realia są zlepkiem różnych czasów, a nie opisem konkretnego punktu w historii tego państwa. Sensownym natomiast zabiegiem było wplecenie w tekst autentycznych pieśni, modlitw czy napisów na grobach oraz próba odtworzenia mentalności Egipcjan poprzez opisywanie ich reakcji na widok zaćmienia słońca lub śniegu czy na wieść o dalekich lądach.

Podobało mi się pokazanie władzy i zderzenie naiwnego idealistycznego, spojrzenia na życie z wiekowymi tradycjami i konserwatyzmem starszych, którzy walczyli o swoje niekoniecznie ze szlachetnych pobudek. Ramzes zmienia się i jest wiarygodny najpierw jako porywczy młodzieniec, któremu kobieta czy podległa mu armia są w stanie zawrócić w głowie, potem jako namiestnik, który zaczyna dostrzegać ogrom przedsięwzięcia jakim jest kierowanie tak ogromnym państwem, a na koniec jako energiczny faraon, któremu wydaje się, że może zmienić stare zwyczaje w jeden dzień i to bez żadnych konsekwencji. Nie lubiłam go: był lekkomyślnym człowiekiem, który szybko się rozpraszał i łatwo zapominał o dręczących go problemach. Dopiero pod koniec wykrzesałam dla niego odrobinę sympatii - zaczynał mądrzeć i coraz więcej rozmyślał o sprawach państwa, przestał się też łapać na kuglarskie sztuczki kapłanów. Jednak musiał przegrać. Młodość nie miała szans w starciu z doświadczeniem. Ostatecznie przychodzi taki moment w życiu człowieka, gdy nagle widzi własne ograniczenia i przestaje odrzucać rady starszych tylko dla zasady.

Te plusy nie przesłaniają mi jednak wad Faraona. Mianowicie: niepotrzebny spoiler we wstępie, dłużyzny, mało rozbudowane charaktery postaci (za wyjątkiem Ramzesa), nie zawsze dopracowany język i wtrącanie czasem słów, które nie miały prawa być używane w tamtych czasach (np. automaty). To mi właśnie zgrzytało i nie pozwoliło w pełni cieszyć się tą powieścią.

Ocena: 4/6

30 stycznia 2012

Robert Graves - Król Jezus

Wydawnictwo: Rachocki i S-ka, 1995
Pierwsze wydanie: King Jesus, 1946
Stron: 559
Tłumacz: Maciej Świerkocki

To jedna z najbardziej kontrowersyjnych książek, jakie do tej pory czytałam. To znaczy, nie zszokowała mnie, i nie po to ją czytałam, aby szukać jakiejś historycznej prawdy; wiem jednak, że budziła i nadal może budzić niepokój, zwłaszcza w tym naszym małym, zwariowanym kraju.

Graves przedstawia historię Jezusa, jednak robi to, chcąc udowodnić swoją teorię o jego pochodzeniu. Jako wskazówkę potraktować należy tytułowanie Jezusa królem, jednak nie w charakterze religijnym. Autor bowiem stara się udowodnić, że Jezus był prawowitym królem Izraelitów, wnukiem Heroda. Pisząc teraz o tej książce, chciałabym zapomnieć na chwilę o poruszonym temacie, tylko skupić się na tym, na co zwracałam uwagę w czasie lektury. Przede wszystkim oczarował mnie język: gęsty, jak aromatyczny, bulgoczący na ogniu gulasz; pełen przemyślanych zwrotów, staranie wybranych słów, powolny, wymagający uwagi. Jest to powieść historyczna, w której pisarz stara się używać języka właściwego i naturalnego dla swoich bohaterów i  ich czasów, oddać ich mentalność, oddanie prawu Mojżeszowemu, umiejętność prowadzenia wnikliwych dyskusji i odszyfrowywania symboli ukrytych w Prawie. To wszystko zagrało doskonale, niezależnie od piekielnie wysoko zawieszonej poprzeczki. Poległam w wielu momentach, ale nadal ciągnęło mnie do kolejnych stron jak pszczołę do miodu. W sieci znalazłam uwagę, że dopiero od narodzin Jezusa, czyli gdzieś po 130 stronie, książka zaczyna wciągać i wreszcie staje się ciekawsza; jednak moje wrażenia są kompletnie inne. Już od pierwszych stron wpadłam w zachwyt, ciesząc się jak dziecko, gdy tylko kilku Żydów się zbierało i zaczynało dywagować na temat polityki, Jahwe, dawnych proroków czy hierarchii w synagodze. Tak, ten świat może być pięknym miejscem, dopóki chodzą po nim jakieś mądre umysły.
I jest także jasne, że założyciele kościołów pogańskich tak opacznie pojęli jego misję, iż uczynili go centralną postacią nowego kultu, który, gdyby jeszcze żył, sam Jezus z pewnością traktowałby ze wstrętem i przerażeniem. Przedstawiają go jako Żyda niepewnego pochodzenia, renegata, który zniósł Prawo Mojżeszowe, i wraz z greckimi gnostykami uważają, że Jezus był kimś w rodzaju apollińskiego bóstwa, a i to na podstawach, które przyjąć trzeba ze ślepą wiarą (...). (s. 371)
Oczywiście, na pierwszym planie powieści Gravesa jest życie Jezusa, jego rola wśród Żydów, odkrywanie zakamarków ich przedziwnej wiary. Warto też zwrócić uwagę na to, jak autor przemyca do akcji wymieszanie się wszystkich starożytnych wierzeń, starając się pokazać (lub dopiero udowodnić) który bóg pożarł swojego konkurenta z innej części świata, jakie wyznania zostały wchłonięte przez inne, podobieństwo symboli w różnych religiach. Kiedyś już czytałam coś o tej tematyce, mianowicie Antyczne korzenie chrześcijaństwa Danuty Musiał, które zresztą polecam (te kilka lat temu to była dla mnie spora nowość). Naprawdę można odnieść wrażenie, że Graves spędził nad tym tekstem tysiące godzin i przeczytał jeszcze więcej. W nocie historycznej podaje kilka szczegółów na ten temat, próbuje ułagodzić ewentualnych religijnych czytelników (zwłaszcza katolików, jednak robi to, jak napisał jeden recenzent, złośliwie i przewrotnie) i generalnie stara się przekonać, że jego teoria to w sumie nic wielkiego, nie ma się czym emocjonować. No, tego nie byłabym taka pewna, zwłaszcza, że pisarz do końca życia odmawiał podania dokładnych źródeł, zasłaniając się tym, że napisanie czegoś takiego zajęłoby mu wiele lat i wymagałoby kilku tysięcy stron; ograniczał się więc tylko do niektórych z nich. Niemniej jednak, niedawno powstała książka (wcale nie tak pokaźna), która próbuje wypełnić te lukę, a mianowicie Herodian Messiah: Case For Jesus As Grandson of Herod pióra Josepha Raymonda (dostępna na Amazonie). Co ciekawe, jej autor wychował się w rodzinie katolickiej!

Na koniec chciałabym wyrazić swój głęboki podziw dla tłumacza, pana Macieja Świerkockiego, który nie tylko podołał tak trudnemu zadaniu, jakim na pewno musiało być przełożenie tej książki na język polski, ale też musiał spędzić wiele godzin wertując różne przekłady Biblii i szukając potrzebnych informacji w innych źródłach. Czytając więc jakiś króciutki przypis co kilkadziesiąt stron, starałam się uświadomić sobie, ile zachodu musiało kosztować tłumacza znalezienie danej informacji. Wydaje się, że takie ciężkie i zagmatwane teksty, jak Król Jezus czy proza McCarthyego (patrz W ciemność), są dla niego wręcz stworzone. Brawo! Tak więc, polecam, z zastrzeżeniem, że osoby niepewne swojej religijnej postawy (?) powinny się chwilę zastanowić czy na pewno są na to gotowe. Gdybym miała abstrahować od tematyki, poleciłabym każdemu entuzjaście wymagającej prozy i mięsistego języka (ach, jaki ubogi mam zasób słów, nie ma dobrego przymiotnika na taki styl!).

Ocena: 5/6


Dalsza lektura dla zainteresowanych:
Spiskowa teoria Jezusa (Magda Hartman)
Books: Old Heresy, New Version
REVIEW OF King Jesus (1946) by Robert Graves strona Josepha Raymonda (tam też poszukaj Additional Thoughts Upon...)

Jak ACTA wejdzie w życie, to chyba nie pójdę siedzieć za te linki? ;)

3 września 2011

Pearl S. Buck - Cesarzowa

Wydawnictwo: MUZA, 2011
Pierwsze wydanie: Imperial Woman, 1956
Stron: 495
Tłumacz: Krzysztof Schreyer

Literacka Nagroda Nobla 1938

O Pearl Buck mówiło się, że tak naprawdę nie zasłużyła na tę nagrodę, że jej twórczość nie jest aż na tak wysokim poziomie, jakiego spodziewamy się po noblistach. Niestety, muszę się z tym zgodzić. Tak to jest, kiedy o przyznaniu nagrody decydują względy polityczne (tu miało to oznaczać solidarność z Chinami najechanymi wtedy przez Japonię) lub jakiekolwiek inne niż sama wartość literacka. Nie chciałabym przegiąć w drugą stronę. To jest porządna proza, powieść historyczna, która, jestem pewna, ma szansę spodobać się zwłaszcza kobietom i fan(k)om kobiecej literatury. 

Mnie w cieszeniu się tą książką przeszkadzał jednak język. Jest zdecydowanie zbyt prosty, a często aż się prosiło o wspaniałe pojedynki słowne czy o większy kunszt pisarski opisujący Chiny. Tymczasem Buck przykładała się tylko we fragmentach przedstawiających stroje, materiały, klejnoty, architekturę, ogrody itd. Skupiała się więc bardziej na pewnych detalach niż na całokształcie, co powodowało zaburzenia czasu akcji. Niektóre sceny zostały przez takie pochylanie się nad przedmiotami i ich pięknem niepotrzebnie wyolbrzymione, podczas gdy ważne momenty w historii Chin zostały przez to potraktowane po macoszemu. Dla mnie za mało było tam polityki, za dużo picia herbaty, kąpieli i opisu jej sukien (niektóre już znałam na pamięć; sporo z nich ma w końcu te same cesarskie motywy).

Sam opis cesarzowej za to jest interesujący. A zobaczenie jej jako człowieka z krwi i kości na zdjęciu (poniżej) jest niemal szokujące. Powieść opisuje życie Cixi, która rządziła Chinami w latach 1861-1908 (wg okładki 1862). Na okładce nazwano ją Tz-u Si (ale wiki mówi o Tz'u Hsi). Nie jest to wcale coś naturalnego w Chinach, bowiem kobieta nie mogła być cesarzową, mogła być tylko regentką, jeśli jej charakter i determinacja jej na to pozwalały. A Jehonala (kolejne jej imię) była naprawdę wyjątkowa; właśnie jej charakter wg mnie Buck opisała najlepiej. Cesarzowa jest kobietą wielu talentów, jest inteligentna, niezwykle uprzejma (nie bez celu), ale też okrutna i mściwa. Wydaje mi się, że Buck mogła ją też trochę wybielić, ale zrobiła to w sposób niebudzący sprzeciwu czytelnika. O Jehonali wiadomo z historii, że była bardzo konserwatywna, nie wahała się mordować dla zdobycia władzy, nawet własnego syna! Pisarka nie ukrywa jej żądzy władzy, jej intryg i zabiegów, ale niektóre sytuacje opisuje trochę inaczej niż wyczytałam w sieci. I choć cesarzowa w istocie zgubiła Chiny swoim zachowawczym spojrzeniem na świat, to jednak Buck bardzo dobrze tłumaczy jej motywy i to chciałabym polecić uwadze tych z Was, którzy skuszą się na tę grubaśną książkę.


Sama mam jeszcze do recenzji jej Pałac kobiet, ale poczeka na razie, muszę od niej odpocząć. Potem jeśli będę jeszcze po nią sięgać, to jedynie po Ziemię błogosławioną, ponoć jej najlepszą książkę, wspomnianą w uzasadnieniu Akademii Szwedzkiej.

Ocena: 4/6

31 lipca 2011

Jerzy Andrzejewski - Ciemności kryją ziemię

Wydawnictwo: Państwowy Instytut Wydawniczy, 1957
Stron: 174

Najpierw skojarzenie: Rok 1984. Otworzyłam książkę, nie mając pojęcia co w niej znajdę, ani na czym będzie zasadzała się fabuła (jak wspominałam - lubię takie eksperymenty). Zakładałam, że będzie działa się współcześnie i może odwoła się do sytuacji Polski. Właściwie dostałam to, tylko że w formie, której w ogóle nie podejrzewałam. Wszystko przez to, że na dzień dobry zostałam wrzucona do Hiszpanii roku 1485 w sam środek złotych czasów Świętej Inkwizycji! W dodatku dwie główne postaci są historyczne: to Wielki Inkwizytor Torquemada oraz dominikanin fray Diego. Ten drugi jest przerażony tym, co się wokół dzieje, sumienie nakazuje mu mówić prawdę. Przypadek (?) sprawia, że ma okazję porozmawiać z ojcem Torquema, a ten - zachwycony jego żarliwością i niewinnością, decyduje się wykorzystać podatnego na wpływy Diega i otwiera przed nim ścieżkę kościelnych awansów.

Skąd więc ten Orwell? Ponieważ to kolejny opis jak totalitaryzm, władza i zaślepienie niszczy wszystko, co napotka. Miałam też silne skojarzenia z rewolucją jako taką, choćby francuską, bo choć brak w tej książce gwałtowności i ewidentnej przemocy, to jednak co rusz powracała do mnie myśl "każda rewolucja szybko zjada swoje własne dzieci", spirala zła nigdy się nie kończy i ubrudzi każdego. W związku z tym trudno nie zauważyć tu jasnych odniesień do ówczesnej sytuacji w Polsce, zwłaszcza że Andrzejewski, jak wyczytałam, w tamtym czasie, zdaje się, przejrzał już na oczy, a w każdym razie zaczynało do niego chyba docierać, że dał się zrobić w balona. Rozstrzygać tego nie będę, w każdym razie Ciemności kryją ziemię są pozycją wartą uwagi, moim zdaniem nie obowiązkową, ale interesującą. A ja po dwóch książkach tego pisarza stwierdzam, że odpowiada mi jego pióro.

Ocena: 4,5/6

1 lutego 2011

Giuseppe Tomasi di Lampedusa - Lampart

Wydawnictwo: Książka i Wiedza, 1988
Pierwsze wydanie: Il gattopardo, 1958
Stron: 363
Tłumacz: Zofia Ernstowa

W trakcie studiów moi wykładowcy czasem polecali nam pewne książki. Należałam do tych dziwaków, którzy otwierali wtedy kajecik i skrupulatnie zapisywali sobie te tytuły. Lampart jest jednym z nich, a wspominał go śp. prof. Sławomir Kalembka, człowiek - legenda. I powiem Wam jedno - chwała mu za to!

Z książkami wyjątkowymi zawsze jest ten problem, że nie wiem co o nich napisać. Musielibyście zobaczyć jak wzdycham, zamykając przeczytaną już książkę, jak ściskam ją w ręku, nie chcąc odłożyć na półkę. Ostatnim razem miałam dokładnie takie samo uczucie. Jednak blog rządzi się swoimi prawami, trzeba coś napisać, a czasem wręcz należy, żeby książka nie zginęła zakurzona gdzieś na bibliotecznej półce albo na Waszym regale, czy Waszych rodziców. Trzeba ją uratować od zapomnienia, a to wymaga napisania czegoś w rodzaju reklamy. Niełatwe zadanie, zawsze się boję, że nie sprostam temu i ktoś od razu odpuści sobie dany tytuł, co będzie moją winą...

Jakoś prywatnie mi dziś wyszło. Do rzeczy. Lampart to literacki odpowiednik oryginalnych jajek Fabergé. Żebyście mieli jakiś ogląd, to te dwa są najsławniejsze: Zima i Azov. Zachwyca już jego skorupka: mieniąca się i skrząca w oku czytelnika, przykuwająca uwagę a to eleganckim porównaniem, a to ozdobnym (a przy tym nie za długim) opisem przyrody, mebli, ubrań. Lśnią wyraziste charaktery bohaterów, błyszczą dialogi pełne ukrytych motywów. Wraz z przewracaniem kolejnych stron odsłania nam się bogactwo wnętrza, dokładnie jak w przypadku carskich jajek. Tam ukryte są już najprawdziwsze klejnoty, a im uważniej się im przyglądamy, tym więcej szczegółów jesteśmy w stanie dostrzec. Jakież trzeba mieć pióro, żeby tak subtelnie odmalować zmierzch pewnej epoki, umieranie arystokracji, zmianę świata, używając do tego celu tylko kilku pluszowych foteli, trzech zamkniętych skrzyń, spojrzeń wnuków i wypchanego psa. Ostatnie dwa rozdziały rozłożyły mnie na łopatki swoim mistrzostwem. Nie wystarczy kilka tricków z podręcznika pisania powieści, żeby wyczarować przed czytelnikiem wrażenie nostalgii, tęsknoty za czymś bezpowrotnie utraconym.

Kim więc jest Lampart? Jest księciem Salina, którego herb rodowy (z lampartem właśnie) oddaje jednocześnie charakter tej dominującej nad wszystkimi i wszystkim postaci. Wokół niego kręci się życie rodzinne, jest to więc i saga, ale mająca rolę symbolu, zwłaszcza, że wydarzenia zostały wpisane w okres zjednoczenia Włoch (1860-62). Miejscem akcji jest Sycylia, opisana solidnie: od arystokratycznej góry, przez duchowieństwo, dorobkiewiczów, aż do ostatniego szczebelka biedoty. Historia Włoch nie przytłacza jednak całości. Lampedusa jest pisarzem jednej książki, jednej wielkiej powieści, ale jakiej. To możliwe - zdążyć skończyć coś pisać przed śmiercią i zyskać wieczną sławę i szacunek :)

I jeszcze mała refleksja: jak to jest, że w książkach wydawanych przed 1989r. po prostu nie ma literówek, nie ma żadnych błędów zapomnianych przez korektę? Czy obecnie to kwestia pospiesznego wydawania kolejnych tytułów? Dobrze, że poprawiła się za to jakość okładek, ta moja jest marnym opakowaniem dla takiej perły, jaką jest Lampart.

Ocena: 6/6

21 października 2010

Andrzej Brzeziecki - Lekcje historii PRL

Wydawnictwo: W.A.B., 2009
Liczba stron: 359

Specjalnie nie przesadzę, jak powiem, że ta książka niemalże rzuciła się na mnie z półki z okrzykiem "nie wyjdziesz beze mnie!". Krążyłam bowiem sobie między regałami i widziałam ją, ale zastanawiałam się czy na pewno mam ochotę na książkę historyczną, a może będzie coś ciekawszego. Skończyło się jednak na tym, że capnęłam ją przed samym wyjściem. Chyba miała jakieś właściwości magnetyczne... I całe szczęście, ponieważ okazała się ABSOLUTNĄ REWELACJĄ!

Jest to zbiór rozmów z historykami. Każda z nich dotyczy kolejnego odcinka historii PRL: 1944-45, 1946-1947, 1948-1951, 1953-1957, 1957-1966, 1967-1969, 1970, 1971-1979, 1980-1981, 1981-1983, 1983-1985, 1986-1989, 1989-1990 i ostatnia będąca podsumowanie tych wszystkich lat razem. Brzeziecki rozmawia z takimi autorytetami jak Antoni Dudek, Andrzej Paczkowski, Marcin Zaremba czy Jan Kofman. Nie jest to suchy zbiór faktów, wiecie, rzucenie datą i omówienie coś się wtedy stało. W takim przypadku pytania autora sprowadzałyby się do "i co było dalej" oraz "a co wtedy zrobił X?". O nie, książka jest próbą syntezy całej obecnie wiedzy jaką mamy na temat PRL-u., jasno rozgranicza co wiemy, a co leży w sferze domysłów, bo albo nie ma nic w dokumentach o tym, albo nikt jeszcze tego nie zbadał. Ta ostatnia kwestia mnie zwłaszcza uderzyła: wydawało mi się, że ten okres historii, bądź co bądź, niedawnej, jest zbadany wzdłuż, wszerz i wspak. A tu figa. Dowiedziałam się, że jest pełno kwestii dotąd niezbadanych!

Najmocniejszą stroną Lekcji... jest obalanie mitów. Ja też nie byłam od nich wolna i jestem wręcz oszołomiona świadomością jak wiele z nich serwuje się nam w szkołach... Ponieważ to z niej je pamiętam i z podręczników do historii. Nawet własnej historii jesteśmy uczeni po łepkach, to straszne. Książka unaoczniła mi też fakt jak interesujący jest ten okres, sądziłam, że wiem o nim sporo, a tu zonk, bo nauka nigdy nie stoi z miejscu i historycy stale coś badają i znajdują w archiwach. Dodatkowo w rozmowach wielokrotnie przytaczane są świetne i znaczące anegdoty. Nie potrafię wskazać najlepszej rozmowy, bowiem wszystkie są szalenie interesujące i na najwyższym poziomie, wskażę jedynie że zwłaszcza postać Gomułki wzbudzała we mnie największe emocje. Nie mogłam się właściwie oderwać od lektury!

Wydanie - każdy rozdział poprzedza zdjęcie dotyczące danego okresu, pierwsze kilka stron rozmowy w prawym górnym rogu przypomina 3-4 najważniejsze daty i najlepsze: po każdym rozdziale jest lista kilku książek, aby wiedzieć więcej. Książka jest opracowana bardzo starannie, ma fajną czcionkę, taką trochę maszynową, zawiera jedynie jakieś 3-4 błędy edytorskie. Podsumowując: cud, miód i orzeszki, gorąco polecam, szczególnie wielbicielom książki Torańskiej Oni!

Ocena: 5,5-6/6

9 września 2010

David S. Landes - Bogactwo i nędza narodów. Dlaczego jedni są tak bogaci, a inni tak ubodzy.

Wydawnictwo: MUZA SA, 2000
Pierwsze wydanie: 1998
Liczba stron: 734
Tłumacz: Hanna Jankowska

Polecam, polecam, polecam! Każdemu zainteresowanemu tematami społecznymi i/lub ekonomicznymi zwłaszcza. Ale nie tylko. Książka pozwala zrozumieć procesy zachodzące od setek lat, które sprawiły, że jesteśmy w tym punkcie historii gospodarczej, a nie innym. Obecny stan nie jest wynikiem ostatnich lat, tylko całej historii gospodarczej naszej planety. Można sobie popatrzeć na świat z perspektywy niemalże kosmicznej i przyglądać się ludziom jak małym Simom w jakiejś skomplikowanej grze. Landes zabiera czytelnika a to do Ameryki Południowej, a to do Chin, trzyma nas za rękę i prowadzi przez wszystkie wieki i zawirowania historii. Pokazuje nam trud człowieka, jego ambicje, ciekawość, potknięcia, brak zrozumienia dla innych, ignorancję i osiągnięcia. Jednocześnie stawia sprawy prosto:
Żyjemy w świecie, w którym panuje nierówność i zróżnicowanie. Można go z grubsza podzielić na trzy kategorie państw: takie, w których wydaje się mnóstwo pieniędzy na odchudzanie; takie,w których ludzie jedzą, żeby żyć, i takie, gdzie ludzie nie wiedzą, skąd zdobyć następny posiłek. (s. 17)
Czytało mi się to czasem jak powieść, tak porywająco pisze autor. np. przytacza złośliwy list króla Manuela (Portugalia) do Ferdynanda i Izabeli (Hiszpania) o odkryciu Indii:
Nie omieszkał wspomnieć o korzeniach, drogich kamieniach i "kopalniach złota". Ani słowa o szkorbucie, zdziesiątkowanych załogach, muzułmańskich kupcach i niepowodzeniach w handlu. Takiego miejsca szukał Kolumb, ale nie znalazł. Możecie się wypchać. (s. 113) ;)
Czuć w tym wszystkim rękę historyka i umiejętność łagodzenia ciężaru wziętego na warsztat tematu jakaś anegdotą, opowiastką, przytoczeniem faktów z codziennego życia zwykłych ludzi. Wcale też nie uważa, że kraje Trzeciego Świata należy pozostawiać samym sobie, to by było wręcz nieodpowiedzialne.
Nasze zadanie (bogatych krajów) polega na tym, by we własnym i cudzym interesie pomóc biednym stać się bogatszymi i zdrowszymi. Jeśli tego nie zrobimy, będą chcieli sobie wziąć to, czego nie są w stanie wyprodukować. Nie mogąc zarobić na eksporcie towarów, będą eksportować ludzi. Krótko mówiąc, bogactwo działa jak magnes, bieda zatruwa i może wywołać gniew. Podziału wprowadzić się nie da, nasz pokój i dobrobyt zależą w dłuższej perspektywie od dobrego samopoczucia innych. (s. 18)
Zauważa ofiary postępu gospodarczego, wytyka niektórym izolacjonizm, który nie przyniósł tym narodom niczego dobrego, chwali tych, którzy potrafią się od innych uczyć. Najbardziej podobał mi się rozdział pierwszy, który bierze na tapetę... geografię - wyklętą dziedzinę nauki, bo niesprawiedliwa, nie dającą nadziei, rozsądna. Kto by pomyślał, że historyk jest w stanie tak ciekawie i fachowo pisać o gegrze właśnie! I można na nim polegać jak to na historyku - opiera się na faktach, wyliczeniach i statystykach, a jednocześnie rozszyfrowuje te dane (np. co oznacza jakaś tam średnia dana na rok w codziennym życiu). Świetne są tez rozdziały o wynalazkach średniowiecza, odkryciach geograficznych i Japonii (sporo o niej pisze, bo jest lub jeszcze niedawno była w wielu dziedzinach the best). I co najważniejsze, moim zdaniem, ta lektura daje odpowiedź na pytanie tytułowe. Jak widać po liczbie stron, nie jest ona prosta i krótka, dlatego żaden polityk Wam tego nie powie ;)

Bogactwo i nędza narodów zostały wydane wręcz perfekcyjnie: twarda i ładna okładka (ta nowa, brązowa jest fuj), doskonałe tłumaczenie, korekta, która właściwie nie zostawiła żadnych błędów i do tego zszyte kartki.

Ocena: 5/6

15 sierpnia 2010

Tracy Chevalier - Dziewczyna z perłą

Wydawnictwo: Zysk i S-ka, 2002
Pierwsze wydanie: 1999
Liczba stron: 215
Tłumacz: Krzysztof Puławski

Muszę się pokajać. Byłam uprzedzona w stosunku do tej książki. Właściwie mi ją wciśnięto w ręce i nie byłam przekonana do tego pomysłu. Oczekiwałam jakiegoś ckliwego czytadełka, romansowo - melodramatycznych wynurzeń, takie pitu pitu. I kurczę, aż mi głupio. Myliłam się, biję się w piersi, nie miałam racji.

To fantastyczna kilkugodzinna lektura, wszystko jest w niej tak delikatne, a całkowicie wyrywa czytelnika z miejsca, w którym jest i wrzuca do XVII-wiecznej Holandii. Chevalier naprawdę się postarała, nie tylko miała pomysł (modny już od lat), ale też przygotowała się do tego zadania. I to tak, że ja to kupiłam. Uwierzyłam w codzienność tego świata. Właśnie ta warstwa podobała mi się najbardziej. Zwyczajne życie w połowie XVII wieku, tak inne od naszego, jak obca planeta.

Nie napiszę niczego odkrywczego, bo już tyle osób pisało o tej książce w sieci, więc ja się tylko zgodzę. Tak, książka jest bardzo plastyczna, pełna kolorów, faktur tkanin, światła. Główna bohaterka Griet to tez nietuzinkowa dziewczyna: pełna spokoju, odpowiedzialna, inteligentna, poważna. Jest bardzo nietypową służącą, zafascynowaną do tego swoim pracodawcą - malarzem Vermeerem. A co z tego w rzeczywistości wyszło, to wiemy, słynny obraz. Szkoda, że na okładce nie ma prawdziwej reprodukcji Dziewczyny z perłą, tylko Johansson. Strach lodówkę otworzyć, pewnie też ją tam znajdę.

Ocena: 5/6

17 stycznia 2010

Mika Waltari - Egipcjanin Sinuhe

Wydawnictwo: Czytelnik
data pierwszego wydania: 1945
ilość stron: 747

Zdjęcie obok nie przedstawia może najpiękniejszej okładki (teraz widzę w sieci, że można dostać naprawdę ładne wydania), za to treść kryje imponującą. Dowiedziałam się o tej książce z dobrych kilka lat temu, a kiedy już ją pożyczyłam, czekała cierpliwie na swoją kolej jakieś pół roku. Może to i dobrze, że przeczytałam ją dopiero teraz, a nie na przykład jako nastolatka, nie wiem czy bym dobrze zrozumiała jej przesłanie, może skupiłabym się tylko na jakichś aspektach bliskich młodości.

Jak tylko zaczyna się ją czytać, zwraca uwagę język: zdania są długie, nierzadko liczą 5-10 wersów, pełne powtarzanych czasowników i rzeczowników. Trzeba więc dać sobie chwilę, żeby przyzwyczaić się do tej techniki pisania. Tutaj, coś, co jest błędem stylistycznym (np. powtarzanie słowa "wino" 10 razy w jednym, krótkim akapicie) buduje niepowtarzalny klimat tej powieści, sprawia, że się w nią zwyczajnie wierzy. Odnosiłam wrażenie, że mam do czynienia z jakimiś starożytnym skryptem znalezionym w antycznej skrzyni w jednym z egipskich grobowców, który wysiłkiem zapalonych badaczy został przetłumaczony na współczesny język i rozpowszechniony na kartach tej książki, aby cały świat mógł czerpać wiedzę z opowieści jednego człowieka - Sinuhe. Tymczasem autorem jest ktoś z dalekiej i zimnej Finlandii - Mika Waltari, pisarz, z którym zamierzam się w przyszłości bliżej zapoznać. Natomiast Akademię Szwedzką, za to, że nie przyznała mu literackiej nagrody Nobla, ratuje chyba tylko to, że w tych latach (1946r. i 1947r.) nagrodzili Hessego i Gide...

Bez sensu jest zachwalać tę książkę, bo to jakby zachwalać powiedzmy Prusa czy Sołżenicyna. Pewne rzeczy wydają się po prostu oczywiste ;) Nie trzeba też streszczać fabuły, jest to połączenie powieści historycznej z przygodową, w której główny bohater prowadzi nas przez swoje czasy, zawirowania i dzieje swej ojczyzny, stając się (najczęściej dzięki przypadkowi) ich bezpośrednim świadkiem, a dzięki temu naszym narratorem i przewodnikiem. Sinuhe jest naiwnym głupcem, któremu często zdarza się powiedzieć coś mądrego i który powoli dochodzi do gorzkiej wiedzy, jego kompanem zaś jest Kaptah - niewolnik, którego długie monologi są komicznymi przerywnikami w tej jednak pesymistycznej książce. Pełno tu świetnych wyrażeń, które są stale powtarzane - np. rozdzierał na sobie szaty, było to zapisane w gwiazdach na długo przed moim urodzeniem, jeszcze jednak nie wypełniła się miara mojego życia i moje ulubione: Twoja mowa jest dla mnie jak brzęczenie much. Jednak siłą tej książki są prawdy dotyczące natury człowieka, naszego życia i świata, jest ich tyle, że można by tym niejedną książkę obdzielić i ma się wrażenie jakby zebrano tu niemal całą wiedzę o ludzkiej rasie. Po raz pierwszy też uświadomiłam sobie, że teraz by mi się właśnie czytnik e-booków przydał - co rusz bym sobie tym rysikiem zaznaczała interesujące cytaty. Egipcjanina można otworzyć niemalże na dowolnej stronie, żeby znaleźć np. takie perełki:
Łatwo by mi było upiększyć moje postępki i powiedzieć, że wszystko to zrobiłem dla Egiptu, ale uczynki ludzkie nie są proste do wytłumaczenia i wino ludzkich czynów nigdy nie jest czyste i klarowne, lecz zawsze z czymś zmieszane. Piszę to wszystko dla siebie i dlatego przyznaję, że być może nie podjąłbym się tego czynu, gdybym owej nocy w moim domu nie zląkł się nagłej śmierci. Ale kiedy się go już podjąłem, upiększałem to, co miałem zrobić, na wszystkie sposoby, przybierając w piękne piórka złudzeń, dopóki sam nie uwierzyłem, że czynem moim ratuję Egipt.
Waltari ma w ogóle talent do pięknych, koronkowych metafor i porównań. To na przykład bardzo przypadło mi do gustu: Moje dzieciństwo i moja młodość były jak przejrzysty, głęboki strumyk, natomiast mój wiek męski był jak wielka rzeka, która rozlewa się szeroko, pokrywając wiele gruntu, lecz której woda jest płytka, zatrzymuje się się w swoim biegu i pleśnieje. Kiedy jednak ty weszłaś w moje życie (...) zebrałaś wszystkie wody, które z radością spłynęły w jedno głębokie koryto i wszystko stało się dla mnie znowu podobne do pajęczyny, którą bez trudu można zmieść ręką.

Z czystym sumieniem polecam każdemu tę książkę o głupio - mądrym Sinuhe i dopisanie jej do prywatnej listy "muszę przeczytać przed śmiercią". Radzę tez przygotować sobie notatnik na co lepsze cytaty :)

Ocena: 5,5/6