Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Świat Książki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Świat Książki. Pokaż wszystkie posty

19 czerwca 2014

Witold Bereś i Krzysztof Brunetko - Marek Edelman: Bóg śpi

Wydawnictwo: Świat Książki, 2010
Stron: 255

Moja reakcja na ten zbiór rozmów trochę mnie zaskoczyła. Opierają się one na kluczu, którym jest dekalog. Panowie przepytują Edelmena z przeróżnych spraw, najczęściej odwołujących się do jego doświadczeń z getta, a wyjściem do każdego wywiadu jest kolejne przykazanie. Pomysł jest więcej niż karkołomny. Edelman jest ateistą, owszem humanistą, ale jednak do bólu wręcz pragmatycznym, który próby namówienia go do jakichś górnolotnych wypowiedzi natury egzystencjalnej kwituje kpiną, czasem wręcz obelgą. Jeździ po obu dziennikarzach bezpardonowo, aż czasem włos się jeży. Początkowo mnie to raziło, w sumie nadal razi, daleka jestem od zwracania się do kogokolwiek w ten sposób. Niespodzianką był mój odbiór samego głównego bohatera: Edelman to zdecydowanie nie był ciepły i pogodny starszy pan. Jest ostry jak żyleta, bardzo surowy, o wyrazistych poglądach, konkretny, daleki od - w jego rozumieniu - fiu bździu i takich dyrdymałów jak dusza, duchowość człowieka, miłość. Jest tylko życie, wolność i walka o to, tylko zdzieranie paznokci by przeżyć jeszcze trochę, nic więcej się nie liczy i nie dopisuje do tego żadnej ideologii. W końcu jednak dotarło do mnie to, co zawsze, gdy człowiek styka się z tego typu doświadczeniem. Faktycznie, co my możemy wiedzieć, ani moje życie, ani Beresia, ani Burnetki nie przystają do tego, co działo się na wojnie, możemy sobie o tym czytać, dywagować, prowadzić wielogodzinne dysputy, rozbierać to na czynniki pierwsze, a i tak można to o kant d... rozbić. Rzeczywiście, nie wiemy, nie mamy pojęcia, nic nie rozumiemy, co stale zarzuca nam Edelman w tych rozmowach. I tyle. Trzeba pokornie pochylić głowę i siedzieć cicho jak uczniak. 

Ale swoje zdanie o książce i tych rozmowach mieć można! No i moje jest takie, że koncept jest ździebko słaby, na siłę. Tak się czasem męczą, żeby jakoś podciągnąć rozmowę pod dane przykazanie, że aż trudno było czytać jak się przy tym męczyli... Taki tam katolicyzm do zrzygania, podawany w sosie: "jakież to uniwersalne, nieprawdaż", a Edelman na to pokazał figę z makiem i wyśmiał ich dokumentnie.

Tak więc miło poczytać sobie wypowiedzi kogoś doświadczonego, inteligentnego i trochę liznąć z tego dla siebie, warto było sięgnąć po ten tytuł. Nie należy się jednak nastawiać na jakieś objawienie dziennikarskie. Czytałam wywiady tych panów z Kapuścińskim i też miałam sporo zastrzeżeń.

Ocena: 3/6

26 kwietnia 2014

Janusz Głowacki - Z głowy

Wydawnictwo: Świat Książki, 2004
Stron: 270

Zbiór felietonów/wspomnień (?) dramaturga, prozaika i scenarzysty, Janusza Głowackiego. Przyznaję się, wcześniej w ogóle go nie kojarzyłam, stąd moje zaskoczenie, gdy okazało się, że jest współautorem scenariusza do Rejsu.

Zaczyna od wizyty w Anglii w 1981, gdzie najpierw utknął ze względu na stan wojenny w Polsce, by potem przenieść się do USA i tam ostatecznie osiąść. Głowacki nie prezentuje raczej pisarstwa, które do mnie trafia, pewnie więc dlatego dotąd na niego nie natrafiłam. 

W jego felietonach podobała mi się szczerość, nawet jeśli przybierał jakąś pozę, np. mituwisizm, szybko potrafił ją wyśmiać i odrzucić. Nie robił z siebie żadnego anioła, niczego nie ukrywał. Czasem aż przesadzał z opisami swoich i cudzych imprezowo-alkoholowych doświadczeń i te fragmenty interesowały mnie najmniej. Za to w tych dotyczących emigracji miał moją pełną uwagę. Żadnego koloryzowania, zero pozłotki, tylko sama prawda, np. o tym, że jak jest się tam, to każdy Polak codziennie myśli czy może jednak nie wracać i tak stale, niezależnie od stażu na emigracji. No i jeszcze jedno: Z głowy to też skarbnica anegdot i historyjek o znanych artystach; można się niejednego dowiedzieć :)

Ocena: 3,5-4/6

6 lipca 2013

Witold Bereś, Krzysztof Brunetko - Kapuściński: nie ogarniam świata

Wydawnictwo: Świat Książki, 2007
Stron: 351stron

Zbiór rozmów z Kapuścińskim to jednak nie to samo co jego autorska książka, ale jako przystawka to jak najbardziej. Podzielone są one tematycznie, a ułożono je chronologicznie. Tematy to Rosja, Afryka, media i kapitalizm, Europa po upadku muru berlińskiego, trzecie tysiąclecie, globalizm i wreszcie Polska. Na końcu jest też bardzo obszerne kalendarium zawierające nie tylko listę wydarzeń z życia sławnego reportażysty, ale też cytaty z jego wystąpień, artykułów i innych publikacji.
Życie w teraźniejszości wynika z kryzysu naszej wyobraźni i granic pojemności naszego umysłu. Dawniej wiedza była wiedzą własnej historii. Dziś jesteśmy atakowani przez taką masę informacji, że sięgnięcie do tego, co było wczoraj, czy zaglądanie do tego, co będzie jutro, jest właściwością wyjątkowych jednostek. Przeciętny umysł jest zbyt zmęczony, by wszystko przetrawić. Wobec tego wybiera tylko to, co mu się bezpośrednio podsuwa. Na dziś. (s. 152s.)
Początkowo rozmowy mnie pochłonęły, stonowane słowa Kapuścińskiego zawsze robią na mnie duże wrażenie. Bardzo sobie cenię jego podkreślanie dążenia człowieka do zwyczajności pod każdą szerokością geograficzną. Z czasem jednak trochę przeszkadzała mi sama formuła książki jak i same pytania. Myślę, że Kapuściński raczej się nie nadaje do wywiadów, naturalna dla niego jest dłuższa forma i płynięcie za swoim tokiem myśli, snucie historii i robienie dygresji. Miałam nieraz wrażenie, że pytający nie mieli zamysłu szkieletu samej rozmowy, nie zadawali zbyt ciekawych pytań, trochę płynęli z nurtem, tańczyli tak jak pisarz im pozwolił. On zresztą też czasem nie odpowiadał na dane pytanie, tylko dalej kontynuował swoją myśl. Wyglądało to tak, jakby wywiad go ograniczał, ewidentnie nie dawał się prowadzić, to on nadawał ton całej rozmowie, a rozmówcy tylko za nim podążali (z nabożnym wyrazem twarzy, jak sądzę ;).
Na początku lat 90. byłem w Liberii. Trwała tam wojna domowa. Z oddziałem wojsk rządowych pojechałem na front. Przebiegał on wzdłuż rzeki, której brzegi łączył w tym miejscu most. Po stronie rządowej przy moście był duży rynek. Po drugiej stronie rzeki zajmowanej przez rebeliantów Charlesa Taylora nie było nic, puste pola. Na froncie po południu trwała strzelanina, huczały moździerze. Po południu panował spokój, rebelianci przechodzili przez most, idąc po zakupy na rynek. Deponowali po drodze swoją broń w rękach rządowego patrolu, który oddawał im ją, kiedy wracali do siebie, niosąc z rynku zakupy. (s. 342-343)
Wiele jednak z tego, co Kapuściński powiedział bardzo mi się podobało, było przesiąknięte jego podejściem do życia, doświadczeniem i po prostu mądrością. Ucieka od łatwych ocen, dzielenia świata na biel i czerń, nie rzuca rozwiązaniami globalnych problemów jak z rękawa. Poza tym nierzadko zauważa zalążki kłopotów, które mamy teraz, a o których wtedy mało kto pisał, a w każdym razie mało kto dostrzegał ich sedno.
Kryzys państwa opiekuńczego dotyczy szczególnie Europy Zachodniej. Chodzi zwłaszcza o ogromnie rozkręcone bezrobocie: ono nie jest już kwestią koniunktury ekonomicznej, przeciwnie - staje się stałym elementem gospodarki. To struktury ekonomiczne krajów Zachodu produkują bezrobocie. A trzeba pamiętać, że pojęcie bezrobocia łączy się tam z pojęciem odrzucenia: nie, że po prostu traci się pracę, ale nigdy się już do niej nie wraca, bo postęp technologiczny jest tak szybki, że po krótkim czasie pracy na starym poziomie technologicznym już nie ma. Można oczywiście uczyć się nowego zawodu, ale to są ogromne koszta. Dochodzi też niezdolność, ze względów psychologicznych i kulturowych, do takiego przestawienia się. 
W tych społeczeństwach powstała zatem nowa klasa społeczna, która straciła swoją rację bytu i nie widzi żadnej przyszłości. Ona rośnie, a w dodatku - co jest bardzo niebezpieczne - ogromna większość tej klasy to młodzież. (137-138s., rozmowa z 1994r.!).
Ocena: 4,5/6

24 lutego 2013

Norbert Lebert, Stephan Lebert - Noszę jego nazwisko. Rozmowy z dziećmi przywódców III Rzeszy

Wydawnictwo: Świat Książki, 2004
Pierwsze wydanie: Denn Du Trägst Meinen Namen, 2000
Stron: 160
Tłumacz: Maria Przybyłowska, Janina Szymańska-Kumaniecka

W końcu! Po 18 miesiącach wreszcie postawiłam książce najwyższą ocenę! Wręcz nie mogę opisać jak się ucieszyłam, gdy w trakcie lektury byłam już pewna, że wystawię tę szóstkę. Jakbym się obawiała, że najlepsze książki już za mną. Teraz wróciła mi wiara, że kolejne diamenty jeszcze gdzieś są na horyzoncie i czekają aż je odkryję.

Kiedy na okładce przeczytałam o Stephanie Labercie "wybitny dziennikarz" trochę się zaniepokoiłam, ponieważ,jeśli wydawnictwo jest zmuszone chwalić autora, to może znaczyć, że próbuje dodać mu wartości. Na szczęście jednak mogę potwierdzić, że jest to wybitnie dobra dziennikarska robota. A było tak: w 1959r. Norbert Lebert przeprowadził wywiady z kilkorgiem dzieci znanych nazistów (Hessa, Bormanna, Franka, Himmlera, Goringa i von Schiracha). Po wielu latach, syn Leberta, Stephan, je znajduje i postanawia spotkać się z tymi ludźmi jeszcze raz. Noszę jego nazwisko jest zbiorem obu części tych wywiadów. Połączył je po mistrzowsku, nie bojąc się napisać też o swoim ojcu, członku Hitlerjugend, który koniec wojny odebrał jako klęskę, a w omawianych wywiadach był raczej łagodny i współczujący dla swoich rozmówców, jakby ich rozumiał. Aż do śmierci męczyła go świadomość, i nie umiał się od niej uwolnić, że człowiek nie może ufać samemu sobie, że jest zdolny do wszystkich możliwych czynów, także złych, jeżeli wymagają tego zewnętrzne okoliczności. Tego wstrząsu, który położył się cieniem na całym jego życiu, nie tłumaczył tym, że ktoś inny sprowadził go na złą drogę. Wiedział jedno, należy strzec się przed uznaniem za powszechnie obowiązującego własnego kodeksu moralnego. (Stephan o ojcu, s. 116). Z kolei Stephan dokonuje wiwisekcji swoich odczuć na bieżąco, co czasem przyprawiało mnie o gęsią skórkę. Np. ten fragment: Idę nabrzeżem i czuję jakiś przerażający ucisk w sercu. Trochę za blisko otarłem się o piekło. (s. 97, po rozmowie z Niklasem Frankiem). Nie ucieka też od pisania o całym społeczeństwie niemieckim, które bez zmrużenia oka wchłonęło swoich obywateli odpowiedzialnych za III Rzeszę i za wojnę i skupiło się na zarabianiu pieniędzy. W którym pokoleniu zacznie więc wychodzić poczucie winy? I co jeśli to nie nastąpi?
(...) Wolfgang Schmidbauer po przeprowadzeniu niezliczonych badań dochodzi do stwierdzenia "wyrażającego najgłębiej niesprawiedliwą" sytuację, że mordercom z kacetów, którzy w okrutny sposób zabijali tysiące ludzi, a także związanym z obozami przedsiębiorcom, którzy czerpali zyski ze śmierci wielu tysięcy bezradnych pracowników, jest o wiele łatwiej zrzucić z siebie winę, zapomnieć o skrupułach i prowadzić normalne życie rodzinne jako szanowani przez swoje dzieci ojcowie, niż ofiarom cierpiącym najczęściej na straszliwe poczucie winy, bo przeżyły. (...) Mówiąc inaczej, bardziej cynicznie: zadawanie cierpienia powoduje o wiele mniej skutków ubocznych niż bycie jego ofiarą. (s. 118) 
Bardzo mnie interesuje temat tzw. winy Niemców; teraz też szczególnie mnie pociąga kwestia wpływu przodków na nas, co do nas wraca, co wychodzi po latach, jaki ciężar ojców nosimy przez resztę życia. Ta książka stała się więc dla mnie kopalnią cennych spostrzeżeń i wywołała we mnie silne emocje. Jest jak mocne uderzenie. Do tego dochodzą przeróżne wątpliwości, które porusza też Stephan, czy możemy obarczać winą dzieci za to co robili ich ojcowie, czy mamy prawo doszukiwać się w ich charakterach skazy przekazanej przez rodzica, zastanawiałam się wręcz nad ich genami, bolałam nad tym, jak ich wychowano. Zżymałam się, czytając, co im wpojono i jak wiele z tego zostało im w głowach. Czułam odrazę do tych, którzy bronili ojców na zasadzie czcij ojca swego i matkę swoją, bo nie mieli odwagi spojrzeć na nich z boku. Rozumiałam ich wstyd, nieraz im współczułam. Niektórzy za to wzbudzali we mnie wręcz obrzydzenie, czytałam i wyzywałam ich w duchu! Silnie przeżyłam te wywiady... Jestem pod ogromnym wrażeniem ciężaru, który nosili przez całe życie. Sprawdziło się jednak dużo z tego, czego dowiedziałam się o wpływie rodziny. Jednocześnie cieszę się, że większość z nich nie przekazała swoich genów dalej... Myślę też, że szczególnie na nich spoczywa obowiązek pamięci. Ten wysiłek podjął syn Bormanna i na swój sposób też Niklas Frank. Reszta potomków zbrodniarzy mnie po prostu przeraziła...
(...) ktoś, kto tak namiętnie ubóstwia ojca oraz własną pewność siebie, czerpie głównie z roli, jaką kiedyś odgrywał ojciec (z jego przebrzmiałej sławy), nie jest po prostu w stanie przyznać, że biografia rodziny stanowi dla niego poważne obciążenie. Jak budując swoje życie na takich podstawach, można przyznać się do podobnej słabości? Trzeba więc skonstruować sobie świat, który będzie miał tak małe okna, że wzrok nasz padnie tylko na to, co najchętniej chcemy codziennie oglądać. (s. 133, o Eddie Göring)
Ich wspomnienia z dzieciństwa są wręcz schizofreniczne: a to kochany tatuś przynoszący prezenty, a to wujek Adolf (czasem ojciec chrzestny!), który dawał pralinki albo trzymał na kolanach (jaki chłód wiał z tej książki w tych momentach! Samo nazwisko Hitlera jeżyło włos na głowie). Z drugiej strony wizyty u taty w pracy i przebłyski z obozów koncentracyjnych. Czy mieli szansę, żeby wyrosnąć na zdrowych ludzi po czymś takim? Jak wielki dysonans musieli odczuwać, słysząc wyroki skazujące na ojców i to, co im udowodniono. Jak wielu z nich poszło w kierunku wyparcia tego, odrzucenia logicznego osądu: (...) niemal każdy z potomków przywódców Trzeciej Rzeszy, z wyjątkiem Martina Bormanna i Niklasa Franka, zbudował sobie własny historyczny portret ojca, zgodnie z dewizą: on był w porządku, może zbyt oddany Führerowi, ale źli, to byli ci inni. (s. 135) Dysonans poznawczy podany na talerzu. I do tego ten szokujący list od zakonnika, który w ostatnich chwilach towarzyszył Hansowi Frankowi: Jestem przekonany, że Twój ojciec poszedł prosto do nieba (s.80) (!!!). Spowiedź, odpuszczenie win, "nawrócenie". Nie wiem kto mu dał prawo, wręcz upoważnienie, żeby takiemu potworowi cokolwiek wybaczać; na pewno nie ofiary...

No i na koniec: wypisałam sobie z tej książki kilka tytułów niemieckich (!). Mam nadzieję, że zostały przetłumaczone chociaż na angielski. A tu jest jeszcze ciekawa dyskusja o tej pozycji, plus kilka innych podobnych publikacji, które wrzucę sobie do schowka.

Ocena: 6/6

Książka wpisuje się w ramy wyzwania "Pod hasłem". Hasło styczniowe: LIST.

6 stycznia 2011

Azar Nafisi - Czytając Lolitę w Teheranie

Wydawnictwo: Świat Książki, 2005
Pierwsze wydanie: Reading Lolita in Teheran. A Memoir In Books, 2003
Stron: 440
Tłumacz: Iwona Nowicka, Joanna Pierzchała

Jak widać po tytule i tagach są to wspomnienia. Nafisi wykłada literaturę, robiła to i w Iranie, i teraz w Stanach, gdzie mieszka. Okładka obiecywała, że fabuła poświęcona jest głównie jej tajnemu kółku studentek, które zaprosiła do omawiania wybranych lektur w zaciszu jej domu, kiedy już zrezygnowała z pracy na uniwersytecie. Ten wątek jest jednak tylko jednym z wielu. Ogólnie książka przedstawia zmiany w Iranie na przestrzeni jakichś 30 lat oczami autorki. Nie jest to jednak relacja dokładna, chronologiczna, skupiona na wydarzeniach politycznych. To przede wszystkim zapis jej skojarzeń z danym czasem, myśli z owego okresu, opisywanie sposobów życia w dyktaturze. Nafisi udowodniła mi jaką byłam ignorantką w kwestii Iranu. Jako dziecko naszych czasów moją wiedzę czerpałam z podręczników (na studiach), książki Tylko z moją córką i jej ekranizacji oraz ostatnio z Persepolis (komiks i film). Wszystko to razem połączyłam razem w tygielku mojej naiwności. Wstyd i hańba, mówiąc krótko.
Sięgając po ciastko, Mitra mówi, że od jakiegoś już czasu dręczy ją pewna wątpliwość. Dlaczego opowieści takie jak Lolita czy Pani Bovary, tak przecież smutne, tak tragiczne, nas cieszą? Czy to nie grzech, doznawać przyjemności, kiedy się czyta o takich strasznych rzeczach? Czy czułybyśmy się tak samo, gdybyśmy natknęły się na podobną historię w gazecie, gdyby coś takiego przytrafiło się nam samym? Gdybyśmy miały napisać o naszym życiu w Islamskiej Republice Iranu, to czy lektura naszych słów powinna być dla czytników powodem do radości? (s.67)
Autorka ujmująca jest zwłaszcza w charakterystyce znanych jej kobiet i dziewczyn. Nawet te religijne są wspaniałymi, fascynującymi osobami. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że Nafisi obracała się w towarzystwie ludzi ambitnych, inteligentnych, nie popierających reżimu. W epilogu dowiadujemy się tez jakie czekały ich losy i jak wiele z nich poszło w jej ślady. Ujmująca jest ze względu na swoją wrażliwość: potrafi tak subtelnie opisać czyjąś osobowość, zauważa nawet drobne gesty, niepozorne spojrzenie rozszyfrowuje w mig. Coś wspaniałego, nawet najwrażliwszy mężczyzna wydaje mi się przy niej gruboskórnym ślepcem. Z jej opisów zapamiętam zwłaszcza Jaśminę i Mannę, podobne nieco do mnie. Najlepsze fragmenty to dla mnie te, w których przytacza rozmowy dziewcząt. Od razu przypomniało mi się moje niespełnione marzenie: czytanie w grupie tej samej książki/filmu, a potem wymiana myśli na ich temat. Na czwartkowych spotkaniach pisarki widać jak takie rozmowy często są tylko bodźcem do bardziej osobistych wyznań. Rozdziały poświęcone zawirowaniom politycznym natomiast pokazują jak trudno być kobietą w tym kraju. Co ciekawe, rewolucja irańska będzie mi się kojarzyła z Wielkim Gatsbym i procesem jaki odbył się na zajęcia Nafisi. Wojna z Irakiem od razu przypomina mi prozę James'a.
(...) żadne z nas nie może uniknąć skażenia niegodziwościami tego świata; to tylko kwestia, jaką postawę się wobec nich przyjmie. (s. 421)
Byłam pełna podziwu dla sposobu, w jaki autorka omawiała daną książkę. Moje czytanie przy jej jest praktycznie płaskie i jałowe. Ona nawet z kilkuzdaniowego fragmentu Lolity potrafiła wyprowadzić wnioski, na które ja nie wpadłam nawet po przeczytaniu całej książki... Mam wrażenie, że Lolity chyba w ogóle nie zrozumiałam. Na szczęście, Wielki Gatsby okazał się już na moje siły, razem z Jane Austen.

Jedyne, co mogę zarzucić tej pozycji to nieznaczny brak konsekwencji, ona nie jest zbyt przyjazna w czytaniu. I życzyłabym sobie trochę więcej przypisów od tłumaczek.

Ocena: 4,5/6

11 listopada 2010

Boris Akunin - Gambit turecki

Wydawnictwo: Świat Książki, 2003
Pierwsze wydanie: 1998
Liczba stron: 199
Tłumacz: Jerzy Czech

Akunin zaskakuje odważnym i dość nietypowym posunięciem jak na autora kryminałów. Polega to na tym, że nie przywiązuje się do raz zastosowanego pomysłu. Część pierwsza przygód radcy tytularnego Fandorina była napisana z jego punktu widzenia, wszystkie zdarzenia były opisywane czytelnikowi w kolejności, wiedzieliśmy dokładnie tyle, co on. Natomiast druga część ma innego głównego bohatera: Warię Andriejówną, młodą kobietę o nowoczesnych poglądach. To dobra dziewczyna, ale jednocześnie próżna, niestała i niespecjalnie spostrzegawcza. Oczywiście, poznaje naszego Erasta. Akcja dzieje się w czasie wojny rosyjsko - tureckiej 1877 - 1878, tym razem Erast musi znaleźć szpiega, przez którego wojny długo nie można skończyć. Jednak nie mamy toku myślenia detektywa ani jego działań, czytamy tylko o obserwacjach Warii, która zdaje się nie dostrzegać sedna problemu, tak zajęta jest wianuszkiem adoratorów koło siebie.

Siłą tej książki jest wciągająca fabuła, całość podobała mi się dużo bardziej niż Azazel, język, wspaniałe Akuninowe odmalowanie tamtych czasów oraz sam Fandorin. Właśnie tego byłam ciekawa po pierwszej części - jak się zmienił? I faktycznie, nie jest już tym irytującym, naiwnym młodzieńcem. Ma ledwie 21 lat a zachowuje się jak dojrzały człowiek. Planowałam nawet dać 5, ale jakoś mi się ręka zatrzęsła przy ocenie i będzie 4,5, ponieważ wraz z ilością przeczytanych kartek trochę żałowałam, że na pierwszym planie są te międzynarodowe intrygi, szpiegowskie afery i wielka polityka. Kryminał powinien być bardziej kameralny jak na moje oko. W każdym razie, chętnie przeczytam część trzecią, oczywiście dla Erasta Fandorina, postaci, która zmienia się niemalże na oczach czytelnika.

Ocena: 4,5/6

Inne książki tego autora:


4 października 2010

Boris Akunin - Azazel

Wydawnictwo: Świat Książki, 2003
Pierwsze wydanie: 1998
Liczba stron: 220
Tłumacz: Jerzy Czech

Mam brak weny na jakiekolwiek recenzje, jakieś zmęczenie materiału odczuwam... Akunin naczekał się prawie dwa tygodnie, ale nie chcę przez to powiedzieć, że jego książka mi się nie podobała. To będzie recenzja raczej zachęcająca do przeczytania Azazela.

Kryminał retro? Tak, zgadzam się. Szczegóły XIX-wiecznej rzeczywistości zostały wspaniale oddane: architektura, stroje, środki transportu, sposób mówienia, zupełnie jakby autor miał dziurkę od klucza, przez którą mógł sobie podglądać przeszłość. Do tego główny bohater Fandorin jest bardzo nietypowy: młody, nieopierzony, bywa, że i naiwny, bardzo kochliwy i jakby nie patrzeć dość próżny. Właściwie niespecjalnie podbił moje czytelnicze serce. Odnośnie zagadki, to w sumie nie jest zbyt wciągająca. W Moskwie ginie student, ale nie byle jaki, bo obrzydliwe bogaty i w nie byle jaki sposób, bo wyznaje miłość osobie, która widzi go pierwszy raz na oczy (sam student dziewczyny też nie znał). To Fandorin dostaje sprawę, jeszcze wczoraj przepisywał listy i był w policji absolutnie nikim, a już dziś grozi mu niebezpieczeństwo, a jutro go nawet awansują. Detektyw przemierza też Europę, akcja zawiera kilka sen bardzo szybkich, giną ludzie, zagadka robi się z każdym dniem coraz bardziej tajemnicza, istnieje podejrzenie działalności światowej organizacji z pewnymi ciekawymi planami...

Azazela odkładałam jednak, kiedy miałam ochotę. Nie był to dla mnie kryminał z tych, co to "jeszcze chwilę, tylko jeden rozdział, muszę wiedzieć co było dalej!". Nie wczułam się też jakoś w kibicowanie bohaterom. Jest to porządna robota, na poziomie, świetne tłumaczenie, ale dla mnie bez tego błysku. Jedynie zakończenie postawiło mnie w stan czujności i chciałabym jeszcze raz zobaczyć Fandorina w akcji, a zwłaszcza jak się zmienił, ponieważ finał jest mocny, gwałtowny i zmieniający wszystko w jego życiu. No i podniósł ocenę o całe pół punktu.

Ocena: 4,5/6

P.S. Wypełniłam tym samym 50% planu mojego wyzwania! :)

16 września 2010

Anonim - Kobieta w Berlinie. Zapiski z 1945 roku

Wydawnictwo: Świat Książki, 2004
Pierwsze wydanie: 2003
Liczba stron: 200
Tłumacz: Barbara Tarnas

Ta książka pokazuje najgorszą stronę wojny i jak łatwo dochodzi do powszechnego zezwierzęcenia. Młody chłopak, w swojej wsi, przy rodzinie, jest zwyczajnym, spokojnym człowiekiem. Młoda kobieta zakochuje się, słucha w domu Beethovena, podróżuje po Europie. Przychodzi wojna i zmiata ten stary świat jak śmieci z podłogi. Nikt i nic się tej sile nie może oprzeć.

Wstrząsające zapiski kobiety, która przeżyła zdobycie Berlina wiosną 1945 roku. Jej dziennik opisuje okres kwiecień - czerwiec, jest bardzo szczegółowy, niczego nie zataja, ale nie jest zbyt dosadny, wulgarny. Wydaje się być momentami beznamiętny, ale jednocześnie jest jedynym sposobem, żeby poradzić sobie z bezmiarem tego koszmaru. Mężczyźni zachowują się jak zwierzęta, udowadniając, że to nimi rządzą hormony w większym stopniu niż kobietami. Gwałci też Polak, jest względnie delikatny i się tłumaczy, ale i tak jego popęd jest ważniejszy od godności całej ludzkości świata, a co dopiero jakiejś starszej wdowy. Z drugiej strony sporo kobiet próbuje znaleźć jakiś porządek w tym chaosie, dla własnego bezpieczeństwa. Więc zgadzają się na "ochronę" oficerów w zamian za jedzenie, za możliwość bycia własnością tylko jednego żołnierza. Myślałam, że czegoś takiego nie da się przeżyć, że nie można sobie tego jakoś w głowie poukładać, a potem się otrząsnąć. Da się. Jest to szokujące, ale ten pamiętnik to dowód na to jak nieprawdopodobnie silne są kobiety.
W dawnych wojnach mężczyźni mogli się chełpić, że tylko oni mają przywilej śmierci i bycia zabijanym za ojczyznę. Dziś kobiety też mają w tym swój udział. To nas przeobraża, sprawia, że stajemy się świadome własnej wartości. U schyłku wojny następuje, oprócz wielu innych klęsk świata, także klęska mężczyzn jako płci. (s. 37)
Zastanawiam się jak było w tej części Niemczech zajętej przez Amerykanów. Nie sądzę, żeby ten opis się specjalnie różnił, może byli bardziej cywilizowani, ale zło jest złem. I czy możemy powiedzieć, że im się należało? Nie chcę świata, który tak rozumuje, który chce zniżać się do poziomu oprawcy. W każdym razie w posłowiu są przytoczone słowa autorki: "Żadna z ofiar nie może nosić swoich cierpień niczym cierniowej korony. Ja w każdym razie mam uczucie, że to, co mnie spotkało, wyrównało w pewien sposób rachunek". Straszna książka, wywołała mnie masę przemyśleń, tu jest ich tylko mała część. Polecam lekturę, ale tylko osobom o silnych nerwach i nie w hurra-optymistycznym nastroju, bowiem jest bardzo ponura i dołująca.

Książka została wydana bardzo dobrze, zmieniłabym jednak tę fatalną okładkę, aż się prosi o jakieś historyczne zdjęcie, np. to lub to.

Ocena: 5/6

29 sierpnia 2010

Jodi Picoult - W imię miłości (The Pact)

Wydawnictwo: Świat Książki, 2000
Pierwsze wydanie: 1988
Liczba stron: 438
Tłumacz: Alicja Skarbińska - Zielińska

Podałam w tytule posta również tytuł angielski, bowiem w naszym wspaniałym kraju wydano dwie różne książki Picoult, nadając im ten sam tytuł. No, ale nie od dziś wiemy, że mieszkamy w świecie absurdów.

Moja pierwsza myśl na jej widok: fatalna, odstręczająca okładka sugerująca jakiś tandetny romans. Mój mózg krzyczał: "nie, nie bierz tego do ręki!". Ale oczy zobaczyły nazwisko autorki, a tak się składa, że jeszcze nic nie czytałam spod pióra tej kobiety, za to same zdania jakie to wciągające książki pisze. I dlatego książkę wzięłam. Okazała się ona być połączeniem kryminału i dramatycznej opowieści obyczajowej.

Dwie rodziny żyją obok siebie i tworzą w zasadzie jeden organizm. Wychowują chłopca i dziewczynkę, którzy każdą chwilę spędzają razem. W końcu nastolatki stają się parą ku uciesze rodziców. Jednak staje się rzecz straszna: dziewczynę znaleziono z przestrzeloną głową, jej chłopaka obok, nieprzytomnego, z raną na głowie. Co się stało - to pytanie jest sednem tej książki. A każda z postaci reaguje odmiennie na tę tragedię. I wszystko zmierza ku sali sądowej (wiem z sieci, że to ponoć norma dla Picoult).

Picoult nie poświęca wiele uwagi opisom, lubuje się w dialogach i wspomnieniach bohaterów, nie sili się na masę niepotrzebnych porównań (i dobrze). Sceny seksu trwają u niej jakieś 15 sekund i są bliźniaczo do siebie podobne, niektóre zachowania głównego bohatera (Chris - chłopak nieżyjącej Emily) wydały mi się dość nieprawdopodobne, nie do końca uwierzyłam w takie rozwiązanie, zwłaszcza po tym, ile mi o nim już opowiedziano (niedobrze). W tekście jest trochę sztampowych fragmentów, jednak dla równowagi chcę dodać, że napisana jest sprawnie, z dużym wyczuciem, ciekawie przedstawionymi charakterami i to wszystko sprawia, że jest niesamowicie wciągająca (tu ocena byłaby najwyższa, bo wręcz nie mogłam się oderwać). Takie czytadło z wyższej półki. Myślę, że kiedyś jeszcze sięgnę po tę pisarkę, odprężyłam się przy niej, zapomniałam o bożym świecie i interesowały mnie jedynie dalsze koleje losów bohaterów.

Aha, dla zasady: fatalne tłumaczenie, aż zęby zgrzytały i na okładce jest istotny spoiler! Bardzo nieładnie Świecie Książki!

Ocena: 3,5/6

2 sierpnia 2010

Alexander Pechmann - Biblioteka utraconych książek

Wydawnictwo: Świat Książki, 2009
Pierwsze wydanie: 2007
Liczba stron: 192
Tłumacz: Sława Lisiecka

Zazwyczaj nie piszę o książkach, których nie skończyłam (z jednym wyjątkiem), ale teraz się pokuszę o kilka słów, ponieważ Biblioteka ma mało ocen na bnetce i myślę, że sporo czytelników lubiących książki o książkach (do których i ja należę) może się pokusić. A moim skromnym zdaniem nie warto.

Dotrwałam co prawda tylko do 28 strony, ale już 3 pierwszy rozdziały dały mi próbkę tego, czego można dalej oczekiwać (i pobieżna lektura dalszej części to potwierdziła). Moim głównym zarzutem jest to, że wg mnie to książka napisana li tylko dla pieniędzy. Wydawca i tłumacz Pechmann wyczuł pismo nosem, a raczej popyt na takie książki, zebrał kilka opowiastek, dodał efektowną, twardą okładkę i czekał aż zacznie spływać na jego konto mamona. Proszę o wybaczenie, ale takie miałam wrażenie. Język Biblioteki razi sztucznością i takim podlizywaniem się czytelnikowi jakby zdradzał mu nie wiadomo jakie tajemnice przeznaczone tylko dla wybrańców losu. Dobór tych opowieści jest bardzo chaotyczny, można je jednak czytać samodzielnie. Raził mnie bardzo sposób przedstawiania historyjek. Opowiada np. o zaginionych szkicach Hemingway'a, człowiek się wczuwa, zaczyna przeżywać, a ten kończy "taki mniej więcej musiało to mieć przebieg"! Żenujące! Poza tym, żeby książka nie była podejrzanie cienka, opowiada w danym rozdziale o samym autorze, o innych jego książkach, przytacza niektóre fakty z jego biografii. Całość była więc dla mnie nudna i nieuczciwa.

Ocena: tylko na potrzeby bnetki 2/6

31 lipca 2010

Patrick Süskind - Historia pana Sommera

Wydawnictwo: Świat Książki, 2006
Pierwsze wydanie: 1991
Liczba stron: 110
Tłumacz: Małgorzata Łukasiewicz

Książeczka na ok. 1,5 godziny, w sam raz na krótki, przyjemny przerywnik dla oderwania się na chwilę od pozycji cięższych czy bardziej męczących. Mi brakowało takiej normalnej historii, żeby wszystko miało ręce i nogi, bo teraz czytam jakieś opowiadania, literaturę faktu i kończę jedną fatalną powieść noblisty (o której wkrótce).

Nie załapałam się na fale oceniania Pachnidła, gdzieś u mnie w domu chyba nawet jest ta powieść, filmu nie zdzierżyłam do końca, a o Süskindzie nie wiedziałam nic, dopiero tył okładki mnie uświadomił, że to właśnie ten popularny autor. Książka zawiera też ilustracje Jean-Jacques Sempé'go, tego od Mikołajka, są one na pewno dużym atutem Historii pana Sommera.

Ta historia to jednak za dużo powiedziane, ponieważ tytułowy bohater jest jedynie stałym elementem pojawiającym się w różnych epizodach z życia chłopca, którego imienia nie zapamiętałam, a może go nie ujawniono. Epizody te z kolei składają się na historię jego dorastania. Całość napisana jest zgrabnie, choć z licznymi dygresjami, lekko i wcale zabawnie (kilka razy się głośno roześmiałam, zwłaszcza scena z ciasteczkiem mnie ubawiła). Ot, taka książeczka na chwilę, dla relaksu, nic się nie stanie, jeśli jej nie przeczytamy, ale zapewni ona nam chwilę przyjemności.

Ocena: 4/6

23 lipca 2010

Artur Domosławski - Ameryka zbuntowana

Wydawnictwo: Świat Książki, 2007
Pierwsze wydanie: 2007
Liczba stron: 285

Część z tych wywiadów (nieco okrojonych) można było przeczytać w "Wybiórczej", tu mamy okazję poznać je wszystkie. Jest to pierwsza książka z mojego schowka na bnetce z kategorii "poszukuję", której faktycznie poszukałam, więc teraz czas na specjalne fanfary! [a jest co świętować zważywszy, że jestem tam już od 5 lat...]

Na wejście i na zakończenie umieszczono dwa najlepsze wywiady (i słusznie): kolejno z Noamem Chomsky'm i Howardem Zinn'em. W ogóle to, co warto pochwalić w tej książce to dobór rozmówców. Oprócz wyżej wspomnianych wypowiadają się np. Benjamin Barber, Philip Zimbardo, Clayborn Carson czy Kevin Philips. Tematy to idea wolności, strach, rasizm, gospodarka, wojsko, polityka wewnętrzna i zagraniczna USA oraz stosunki panujące na światowej arenie politycznej. Część rzeczy będzie wiadoma wielu, cześć nielicznym, część może być nowością. Efekt jest jednak całkiem satysfakcjonujący.

Co mi się nie podobało to, niestety, pytania pana Domosławskiego - tendencyjne, co sprawia wrażenie, że cała książka ma jakąś tezę (prezentującą bądź wcześniejsze poglądy autora, bądź jego opinię, którą wyrobił sobie już w trakcie tych wywiadów i stwierdził, że zrobi z tego książkę). To tego wzajemnego potakiwania sobie mężczyzn, wrzuciłabym jednak jakieś trzy na krzyż rozmowy z drugiej strony barykady, tak dla zachowania równowagi, dla pokazania jakimi (najczęściej miałkimi) argumentami posługują się ci jedyni prawdziwi (jak o sobie myślą) patrioci amerykańscy plus choć jednego rozmówcę-kobietę (naprawdę nie znalazł żadnej publicystki?). Może to by nieco złagodziło wrażenie powtarzania się pewnych zdań w tych siedemnastu rozmowach.

Ocena: 4,5/6

4 maja 2010

Charles Dickens - Oliver Twist

Wydawnictwo: Świat Książki, 2005
Pierwsze wydanie: 1838
Ilość stron: 536
Tłumaczenie: opracowanie na podstawie edycji Wydawnictwa Gutenberga - Barbara Mirowska

Nigdy nie przepadałam za Dickensem. Nie rozumiałam tego sentymentalnego stosunku do"Opowieści wigilijnej". Postanowiłam się jednak z nim przeprosić za pomocą Oliviera Twista. Chciałam to przeczytać, żeby wreszcie móc zobaczyć sobie jak sfilmował tę opowieść Polański. I nie żałuję.

Zdjęcie obok przedstawia front pierwszego wydania (jeszcze z pseudonimem Dickensa - "Boz". W drugiej edycji pisarz umieścił już swoje prawdziwe imię i nazwisko. Zdjęcia wydania, które czytałam, nie znalazłam w sieci.

Dickens pisze w staroświecki sposób nawet jak na swoje czasy. Lubił pokazywać ogromne kontrasty, odmalowywał sentymentalne scenki, nawet przez moment nie okrywa tajemnicą swojego stosunku do bohaterów powieści. A jednak czyta się to z wielkim zainteresowaniem. wyobrażam sobie jak czytano to w kuchniach wielkich domów z wypiekami na twarzy, płacząc nad losem biednego dziecka i rzucając gromy na złoczyńców.

Chyba każdy wie o czym traktuje książka, więc nie będę tu przybliżać fabuły. Zaznaczę natomiast co mi się zwłaszcza podobało. Po ok. 200 stronach na serio zaczęłam przeżywać tę opowieść. W absolutnie wspaniały sposób odmalowano ówczesny Londyn i wieś, czułam się dzięki temu jak w jakiejś maszynie czasu! Wystarczyło też jakieś 100 lat, żeby społeczeństwo zaczęło traktować dzieci zupełnie inaczej. I bieda... Dziś ta mekka Polaków, wtedy był obskurnym miejscem, w którym panował głód i przestępstwo. I jeszcze jedno: dowcip pisarza.
Z jego oblicza przebijała surowość i nadzwyczajna nadętość. Gdyby naprawdę nie miał zwyczaju pić więcej, niż zdrowie wymagało, to mógłby śmiało wytoczyć sprawę przeciwko oskarżeniu, wyrytemu z tego powodu na jego twarzy, a z pewnością by ją wygrał i uzyskał hojne odszkodowanie.
Największe wrażenie zrobiło na mnie jedno morderstwo, w życiu czegoś takiego czytałam. I opis wydarzeń w więziennej celi. Te dwie sceny sprawiają, że nie jest to książka, którą można przeczytać własnemu dziecku na dobranoc.

Ocena: 5/6

3 maja 2010

Mark Haddon - Dziwny przypadek psa nocną porą

Wydawnictwo: Świat Książki 2004
pierwsze wydanie: 2003
ilość stron: 224

Tak długo czekała na swoją kolej, aż mi teraz żal! Wypożyczałam z myślą, że uwielbiam kryminały, a ten miał być wielce oryginalny ze względu na głównego bohatera. Okazał się nie być kryminałem wcale, co mu na dobre wyszło. Najważniejszą postacią jest Christopher a najważniejsze, co powinniście o nim wiedzieć to, że choruje na zespół Aspergera, łagodniejszą odmianą autyzmu (więcej tu). Książka napisana jest z jego punktu widzenia, stąd cały jej układ, akcja i opisy są zupełnie nietypowe jak na powieść. Nawet numerki rozdziałów się nie zgadzają (dopóki nie poznamy logicznej zasady, która tym rządzi). Christopher najczęściej opisuje jakieś zdarzenie ze swojego życia, by potem opisać coś (czasami pozornie) niezwiązanego z tematem i tak się to przeplata. Zaczyna się od zamordowanego psa sąsiadki, a ostatecznie będzie wielkim zmierzeniem się ze światem, w którym nasz 15-latek będzie zmuszony zastosować swoje ukochane zasady logiki w stosunku do zachowań ludzi i ich otoczenia.

Książeczka jest krótka, zapełniona sporą ilością rysunków, ciekawymi spostrzeżeniami, zagadkami i logicznymi wyjaśnieniami Krzysia. Napisana współczesnym językiem, śmieszno - smutna, w każdym calu szanująca każdego bohatera. Mark Hoddon zdaje się mieć sporą wiedzę o ludziach i ich zachowaniach. Nie ma papierowych ludzi z reklam, robią oni złe i dobre rzeczy, popełniają błędy jak my, wpadają w złość, nie słuchają się nawzajem... I brak tam taniego sentymentalizmu, a oto dowód: (ojciec odbiera syna z komisariatu)
Na korytarzu stał tata. Podniósł prawą rękę i rozłożył palce jak wachlarz. Uniosłem lewą dłoń, rozłożyłem palce jak wachlarz i dotknęliśmy się palcami i kciukami. Robimy tak, bo czasem tata pragnie mnie uściskać, ale ja nie lubię się ściskać, więc zamiast tego dotykamy się palcami, co oznacza, że tata mnie kocha.
Chciałabym mieć ją na własność i jeszcze przeczytać ją w oryginale. Co do wydania: tekst na okładce jest jednym z najlepszych przykładów jak zachęcić czytelnika do czytania i nie zepsuć mu radości już na wstępie ;) Gorąco polecam!

Ocena: 6/6