Pokazywanie postów oznaczonych etykietą REBIS. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą REBIS. Pokaż wszystkie posty

10 marca 2016

W telegraficznym skrócie 6

Joyce Carol Oates - Czarna topiel

Trzymałam tę książkę w swojej bibliotece 3 lata, przetrwała każdą ostrą selekcję w tym czasie. Czy było warto? Nie. Miałam przekonanie, wyniesione z innych blogów, że "Oates wielką pisarką jest", a w każdym razie cenioną i warto ją znać, ja się jednak rozczarowałam. Nie jest ona oczywiście grafomanką, piszącą o niczym, warsztat ma jak najbardziej porządny. Jednak 133 strony o tonięciu samochodu to było dla mnie za dużo o jakieś 100... No ile można. Niektórzy chwalili jej budowanie nastroju, stwarzanie dusznej atmosfery, która sprawia, że czytelnikowi też brakuje powietrza, ja tego jednak nie odczułam, czekałam tylko na koniec. Nie męczyłam się za bardzo, w przeciwnym wypadku odłożyłabym lekturę bez żalu, ale skończyłam ją z wyraźną satysfakcją, że to już koniec. Przeciętna pozycja.






Janusz Rudnicki - Śmierć czeskiego psa

Genialne! Owy zbiór opowiadań całe lata (5) siedział sobie w zakładce "planuję przeczytać", ponieważ kiedyś napisały o nim czytanki anki. Złapałam haczyk. Po jakimś czasie zakupiłam nawet własny egzemplarz, ale książka leżakowała. No i wiecie co? Może to wpływa na książki jak na wino, bo byłam zachwycona jej smakiem :) Inteligentne, przekomiczne, absurdalne, do tego kopalnia cytatów. Tylko czytać. Ja akurat oddawałam się tej przyjemności w autobusie i pluję sobie w brodę, że nie wzięłam fiszek do zaznaczania najlepszych fragmentów. Teraz bym całego posta poświeciła temu zbiorowi, bo na serio co chwila miałam ochotę zaznaczyć jakieś zdanie. Są tu oczywiście opowiadania nieco słabsze, jednak na ogólną ocenę wpływa ta oryginalna większość. Nie miałam pojęcia kto to jest Rudnicki, teraz wiem jedno, jest świetny, soczysty, mięsisty (rzadka umiejętność - przeklinać tak, by to nie raziło!), pomysłowy i mam nadzieję, że będzie pisał dalej. Polecam! (Osobne oklaski dla okładki, w przypadku polskiej książki cieszy mnie to podwójnie.)


Krzysztof Czarnota - Niosąca radość

Hm, teoria, aby nie czytać książek, które mają wydrukowaną cenę wielką czcionką na przedniej okładce wydaje się całkiem sensowna. Jednakowoż kiedyś przeczytałam parę takich książek Ludluma i Grishama i były niezłą rozrywką ;) Jeśli chodzi  jednak o Niosącą radość - nawet jej nie otwierajcie. Dałam radę przeczytać 50 stron, uczciwie, zgodnie z moją zasadą. No i nie da się, po prostu się nie da. A co się przy tym naprychałam, naśmiałam i nadenerwowałam to moje. Lektora owa to wysokiej klasy grafomania poziomem zbliżona do szkolnego wypracowania z tezą. Aż zęby bolą... Autor na pewno jest przemiłą osobą, która ceni ważkie wartości w życiu i chciałby zachęcić czytelnika do tego samego. Niestety, nie należy robić tego w taki sposób: dobierając papierowe postacie, które postępują nie tak, jak by normalnie postąpiły, tylko jak autor sobie tego życzy, używając języka zupełnie niepasującego do ich środowiska (np. businessman wyskakuje z "biedactwem", "sunią" czy " to cudownie") itd., itp. Nie, nie i jeszcze raz nie, dawno nie dałam książce jedynki, ale ta zasługuje na nią w całej rozciągłości. To już Klan wydaje się bardziej zbliżony do rzeczywistości.

***

Ostatnio doszłam do wniosku, że mój blogowy szablon jest strasznie przedpotopowy. Chciałabym go zmienić, ale jednocześnie boję się, że mi się tu wszystko posypie. Jakieś propozycje, opinie - użytkownicy bloggera?



20 lutego 2013

Philip K. Dick - Labirynt śmierci

Wydawnictwo: REBIS, 2000
Pierwsze wydanie: A Maze of Death, 1970
Stron: 200
Tłumacz: Arkadiusz Nakoniecznik

Spodziewałam się czegoś lepszego, prawdę mówiąc. To raczej znana książka Dicka, a jednak ukazuje ona słabości warsztatu tego pisarza. Po opisie z okładki (14 ludzi na planecie Delmak-O, nie wiedzą co tam mają robić i nagle zaczynają ginąć) spodziewałam się chyba jakiejś  wersji SF Dziesięciu Murzynków Christie.

Książka ta nie ma jednak nic wspólnego z kryminałem (co nie jest moim zarzutem), z drugiej strony nie za dużo w niej też tego pierwiastka technicznego. Opisy planety, żywych istot i przedmiotów delmakowskich są mało precyzyjne, trudno zagłębić się w ten świat, gdy umysł nie ma punktu zaczepienia, żeby plastycznie sobie to wszystko wyobrazić i uwierzyć w jego prawdziwość (świata, nie umysłu). Przypominało to trochę dekoracje z dykty rodem z westernów klasy C.

Sama historia ma spory potencjał. Są w niej momenty, gdy autor miał całą moją uwagę, bo właśnie jeden z bohaterów sugerował jakieś interesujące wyjaśnienie zdarzeń na planecie. Świetnie wymyślił lina, koło którego można położyć kartkę z pytaniem, a on wyprodukuje inną z tajemniczą odpowiedzią. No i oczywiście zakończenie. Sama końcówka trochę straciła tempo, a w sumie była najlepszym punktem powieści, jednak i tak doceniam to rozwiązanie, nawet teraz wydaje się być bardzo nowoczesne. Jak to u Dicka jest sporo o religii (tym razem opartej na kompletnym systemie wymyślonym przez pisarza i Williama Sarilla) oraz chyba stały (?) motyw Jezusa (lub kogoś podobnego). Pachnie to małą obsesyjką ;) Bardzo przyjemną, nota bene, lubię takie wtręty.

Moim największym zarzutem jednak wobec Labiryntu śmierci jest płaskość i płytkość postaci. Szybko mi się myliły ich imiona, choć niby byli bardzo od siebie różni. Do tego oni sami w ogóle nie nie przykuwają uwagi, nie ma nawet na kim się skupić, są bezkształtną masą, której los był mi od początku do końca całkowicie obojętny. Wydaje mi się, że gdy stawia się na zabijanie swoich bohaterów, to powinno się najpierw coś zrobić, aby czytelnik przejął się samym faktem ich śmierci. A tak poziom napięcia w skali o 1-10 oscylował u mnie w okolicy 1-2.

Ocena: 3,5/6

P.S. O co chodzi z tą okładką? ;)

7 stycznia 2013

Joseph Gangemi - Pani mego serca

Wydawnictwo: REBIS, 2004
Pierwsze wydanie: Inamorata, 2004
Stron: 298
Tłumacz: Anna Bernaczyk

Jedyna książka w listopadzie, sami widzicie, nie mam za bardzo o czym pisać. W dwóch słowach: udany debiut.
- Ale przecież jesteśmy przyjaciółmi.
- Doprawdy? - spytałem, jakbym nigdy wcześniej o tym ne pomyślał. Odczułem dreszcz podniecenia na widok skrzywionej miny mojej gospodyni. Wstyd się przyznać, ale jeszcze mi nie było. - Cóż, to wszystko zmienia, prawda? Przyjaciółmi? - Wymówiłem to słowo, jakby pochodziło z obcego języka i jakbym pierwszy raz go próbował. Posmakowałem i trąciło spalenizną - niewątpliwie byłem sadystą amatorem. (s.138)
Motywy w sumie ograne: seanse spirytystyczne, USA lat 20., młody człowiek zauroczony jednym z mediów, Miną. Sęk w tym, że jego zadaniem jest udowodnić, iż kobieta oszukuje. Gangemi w sumie ładnie połączył te pomysły w zgrabną całość. Postaci są interesujące i niejednowymiarowe, dialogi chce się czytać, akcja nie stoi w miejscu. Do tego autor wyjątkowo gruntowanie zbadał wcześniej epokę wziętą na warsztat i tak tym ładnie zagrał, że czytelnik nawet nie chwilę nie wątpi w całość. A to jakiś nielegalny klub (prohibicja), a to popularny wtedy specyfik przy okazji wizyty w aptece, cytaty z gazet, obskurne hoteliki, stroje i urządzenie wnętrz. Naprawdę dobra robota, choć czasem wydawało mi się, że ciut na siłę wrzucane są te wstawki, aby "zapunktować" u czytającego. No, ale to moje wrażenie.
Czułem, jak wzbiera we mnie gniew, ale kompletny brak sprytu, jaki wykazywała Mina, czynił mnie bezsilnym jak przewróconego żuka. (s.140)
Nie ma się za bardzo do czego przyczepić, prócz tego, że to książka na raz, ot, taka odskocznia. 

Ocena: 4/6

13 września 2012

Philip K. Dick - Valis

Wydawnictwo: Rebis, 2005
Pierwsze wydanie: Valis, 1981
Stron: 255
Tłumacz: Lech Jęczmyk

Za drugim podejściem sławny Dick wreszcie pokazał mi czemu jest taki ważny dla SF! Zdecydowanie tę książkę powinnam przeczytać jako pierwszą; i pomyśleć, że czekała sobie spokojnie na mojej półce...
Nazywa się to mimesis. Albo mimetyzm. Stosują to niektóre owady. Naśladują inne rzeczy: czasami inne jadowite owady, a czasami gałązki i tym podobne. Niektórzy biolodzy i przyrodnicy spekulowali na temat możliwości istnienia wyższych form mimetyzmu, ponieważ formy niższe - to znaczy takie, które wprowadzają w błąd istoty, na które są ukierunkowane, ale nie na nas - znajdujemy wszędzie wokół siebie. 
A gdyby tak istniała wyższa forma świadomego mimetyzmu, której ludzie (poza nielicznymi wyjątkami) nie byliby w stanie wykryć? I gdyby mogła być wykryta tylko wtedy wówczas, kiedy sama chciałaby być wykryta? A więc właściwie wcale nie wykryta, gdyż w tej sytuacji to ona sama porzucałaby swoje zamaskowanie, żeby się ujawnić."Ujawnienie" może w tym przypadku znaczyć to samo co "teofania". Zdumiona istota ludzka mówiłaby, że widziała Boga, podczas gdy w istocie widziałaby tylko wysoko rozwiniętą formę życia pozaziemskiego (...) (s. 74-75)
Sam opis na okładce jest intrygujący: "Valis" jest pokłosiem przeżyć Dicka z 1974 roku, według jednych oświecenia, innych - załamania. Nie wiem jak było, nie mniej jednak to jedna z ostatnich jego powieści, napisana w sumie na kilka lat przed śmiercią. Naprawdę jestem ciekawa w jakim był wtedy stanie, ponieważ Valis jest mocno autobiograficzny. To zupełnie pokręcona historia, po prostu - totalny odlot!
Parsifal jest jednym z tych spiralnie pokrętnych dzieł kultury, po kontakcie z którym człowiek ma poczucie, że czegoś się dowiedział, czegoś cennego, a może nawet bezcennego, ale po głębszej analizie nagle drapie się po głowie w głowę i powiada: "Chwileczkę, przecież to nie ma sensu". Już widzę, jak Ryszard Wagner stoi przed bramą do Raju. "Wpuśćcie mnie, powiada. Jestem autorem Parsifala. Jest tam o świętym Graalu, Chrystusie, cierpieniu, litości i uzdrowieniu". A oni na to: "Wiemy, czytaliśmy i to się nie trzyma kupy". I TRZASK mu bramę przed nosem Wagner ma rację i oni mają rację. To kolejna chińska pułapka na palec. (s. 140) [mój ulubiony fragment! Dokładnie tak samo jest z Valis :)]
Początkowo nic specjalnego się nie dzieje, ot jakiś wariat, jego przyjaciele, następnie pokazuje się sam Dick jako on sam, niezbyt jeszcze znany pisarz sf. Rozmawiają o jakichś abstrakcyjnych, aczkolwiek interesujących sprawach. I potem nagle widać rysy w narracji: główny bohater Koniolub Grubas stapia się razem z pisarzem, następnie znowu jest osobnym bytem - klasyczny przykład rozdwojenia jaźni. A sama historia zmierza coraz bardziej w stronę pokoju bez klamek, a jednocześnie jest tak fascynująca, że co chwila przyklejałam fiszki przy najlepszych fragmentach. Kurczę! O czym to jest, co by tu napisać. No to może czym jest VALIS? To Vast Active Living Intelligence System. Coś w rodzaju Boga, czasem opisywanego jako sztuczna (?) czy obca inteligencja. Prawdę mówiąc, mam trochę mętlik w głowie.
 - Ale to co innego uznać coś intelektualnie, a co innego przekonać się, że to prawda! (s. 168)
Jakby nie patrzeć Dick przyjemnie mnie zaskoczył swoim oczytaniem i orientacją w różnych systemach religijnych. Valis jest fenomenalnym zlepkiem przemyśleń na temat Boga, boskości, religii, ludzkości. To wręcz książka filozoficzna. Pełno tam odniesień do różnych myślicieli, Biblii, gnozy, kabały i wielu religii. A to wszystko skąpane jest w czystym szaleństwie, jednak zakończenie jest na tyle niejednoznaczne i otwarte, że człowiek zamyka tę książkę z głupią miną i poczuciem, że właściwie nie ma pojęcia co akurat przeczytał! Naprawdę polecam - ja się przekonałam, że faktycznie chcę przeczytać książki tego pisarza, wyławiając z tych sensacyjno-przygodowych (które przeczytam dla rozrywki), te, które dorównują swoim intelektualnym poziomem Lemowi. Valis jest zdecydowanie jedną z nich. Aha, życzyłabym sobie tylko, aby było więcej przypisów od tłumacza.

Ocena: 5/6

***

#18 Twoja ukochana książka, której już nie można kupić

Z ulgą przyznaję, że takiej nie ma. Przejrzałam antykwariaty i książka, o której myślałam (Tarkowski Andrzej - Kompleks Tołstoja ) jest do kupienia, choć przyznaję - cena jest zdecydowanie zbyt wysoka jak na moje możliwości.

10 września 2010

Annie Proulx - Tajemnica Brokeback Mountain

Wydawnictwo: Rebis, 2006
Pierwsze wydanie: 1997
Liczba stron: 54
Tłumacz: Konrad Majchrzak

Pewnie widzieliście film. Jeśli nie, to polecam nadrobić zaległości, ale najpierw przeczytać to krótkie opowiadanie. W moim przypadku akurat najpierw był film, potem pierwowzór. Zazwyczaj unikam takiej kolejności, tym razem nie wiedziałam, że w ogóle wcześniej był jakiś tekst.

Myślałam nawet, że to będzie powieść, a tu taka cieniuchna książeczka. Liczy się jednak jakość, a nie ilość i Tajemnica Brokeback Mountain jest tego dobrym przykładem. Jest tam taka skondensowana ilość emocji, że aż czasem trzeba oderwać wzrok, spojrzeć za okno i odetchnąć. Właśnie tak to sobie wyobrażałam, miałam nadzieję, że książka mnie nie zawiedzie, ponieważ film zrobił na mnie pozytywne wrażenie. Pełna miłości i walki ze sobą, nostalgiczna opowieść, bardzo dobrze zarysowane charaktery głównych postaci, przemyślane dialogi, odmalowanie krajobrazu. Jest dokładnie tak, jak miało być. Napisała to kobieta i teoretycznie powinno być jej ciężko napisać o dwóch wiejskich chłopakach, którzy na przekór wszystkiemu, a nawet samym sobie - zakochują się w sobie. Potem stają się mężczyznami i tutaj też nie czuć było żadnego fałszu, pisarka rozumiała ich, jakby doskonale znała męski świat. Według mnie Proulx powołała do życia prawdziwych ludzi, którzy szybko zaczęli żyć własnym życiem, niezależnymi od swojego stwórcy. Rewelacyjna robota!

Do książki dołączono też krótki esej autorki, w którym pisze o powstawaniu opowiadania (zmieniała je około 60 razy!) oraz o drodze do jego ekranizacji. Też warto to przeczytać. Widać jej znajomość wiejskiego środowiska Wyoming i podobnych. Sądzę, że jeszcze przeczytam jakąś jej książkę, podoba mi się jej styl.

Ocena: 6/6

13 lutego 2010

Truman Capote - Z zimną krwią

Wydawnictwo: REBIS
wydanie pierwsze: 1966
ilość stron: 427

Znałam i film na podstawie tej książki (In Cold Blood), jak i film o powstawaniu tej książki (Capote), w związku z tym zawsze chciałam to przeczytać. Nie dziwię się, że Capote nie był po niej w stanie napisać już niczego równie dobrego, bo tu pobił samego siebie. I jest to kryminał, i nim kompletnie nie jest. Jak to jest: znam dokładnie całą tę historię, znam jej tło (vide film), a nawet wiem jak to się skończy. A jednak nie można się od niej oderwać. Wspaniale zarysowane charaktery, z tym że słowo "zarysowane" jest wręcz obraźliwe dla tego pisarza. Gdy coś jest zarysowane, kojarzy mi się ze szkicem, a to nie są szkice, to nawet nie portrety, to są głębokie, psychologiczne i genialne opisy ludzi. Jakby im walcem w dusze wjechał. I to nie tylko jeśli chodzi o samych morderców, mam też na myśli tę zabitą rodzinę i kilkoro innych uczestników tej całej historii. Rzadko się czytelnik z czymś takim spotyka. Jeśli kiedykolwiek będę mogła powiedzieć, że poznałam prawdę o jakimś człowieku ( w końcu czuża dusza temnyj lis), to zaryzykowałabym, że był nim Perry Smith (na nim Capote się wyraźnie skupia).

Co dziwne, mam dość ambiwalentny stosunek do tego tytułu jak i do samego pisarza. To, co zrobił jest naprawdę świetne, włożył w to ogrom pracy, osiągnął szczyt swojego talentu jak dla mnie. Ale z drugiej strony... był wampirem jakby nie patrzeć. Wyssał z tej historii wszystko, co się tylko dało, niemalże z żył tych morderców i innych, do szpiku kości, wziął dla siebie, zmielił i wykorzystał jak jakaś okropna pijawka. Dlatego ten tytuł ma dla mnie trzy, nie dwa znaczenia, ostatnie było niezamierzone i tyczy się właśnie autora.

Czy książka zbliża się do wielkiej tajemnicy - jakie są korzenie zła? Nie, ale dlatego, że to jest po prostu niemożliwe. Pokazuje jednak, że ono nie ma granic, że nie da się go ogarnąć i zrozumieć. Opisuje tam takie rzeczy, że człowiek ma ochotę zamknąć się w schronie i nie ufać nikomu (w mistrzowski sposób opisuje Lowell'a Lee Andrews'a). Wyobrażacie sobie sytuację, w której zabijany jest człowiek, która pyta się "w czym mogę pomóc?", po tym fragmencie musiałam na chwilę odłożyć książkę, przerosło mnie to wtedy...

Styl Capote robi wrażenie, z ręką na sercu. Potrafi wyraźnie zarysować scenę, nakreślić dialogi (w których całkowicie, nie licząc jednego razu, pomija siebie), oddać czyjś charakter przy pomocy kilku zdań tej osoby, oddać panującą atmosferę. I do tego pięknie pisze o naturze, pogodzie i krajobrazach, np. Minęło Święto Dziękczynienia, skończył się sezon polowań na bażanty, ale przepiękne babie lato wciąż trwało, przędąc czyste i jasne dni. Przeczytałam to zdanie z miejsca dwa razy :)

Wydanie. Za Rebisem nie przepadam, ale tym razem naprawdę się postarali. Ładny papier, przyjemna czcionka, porządnie wykonana okładka (pomysł na zdjęcie jednak średni), szczególne uznanie dla tłumaczenia Krzysztofa Filipa Rudolfa - oddaje nawet południową gwarę, sposób mówienia ludzi prostolinijnych i/lub niewykształconych oraz błędy ortograficzne w cytowanych listach.

Ocena: 5,5/6