Morderca
brutalnie torturujący listonoszy, aby wysłać list do Boga, ukrywający się zakon
i jego tajemne pisma, anarchiści, teorie spiskowe i mierzący się z rozwikłaniem
zagadek bohater – czy to nie profesor Robert Langdon na tropie kolejnego
światowego spisku w nowej książce Dana Browna? Mając tylko tyle informacji,
można by tak pomyśleć, można by też sądzić, że biorąc do ręki Młyn do mumii, czyli przewrotne odkrycie
komisarza Durmana Petra Stančíka (tłum.
Mirosław Śmigielski, Wołów: Wydawnictwo Stara Szkoła, 2016, ebook), czeka nas kolejny
thriller w brownowskim stylu. Co to, to nie, moi drodzy. Figa. Bo książka
czeskiego pisarza, porno-gastro thriller, w dodatku mistyczny, plus
dziewiętnastowieczna Praga, to jedna wielka literacka gra, zabawa, jedne
wielkie jaja, jakie pisarz robi sobie z powieści gatunkowych i z samych
czytelników. I robi je sobie przepysznie.
Wszystko, o czym wspomniałam w pierwszym zdaniu,
znajduje miejsce w książce, bohater również. Tyle że… nasz Robert Langdon
(odwołuję się do niego, bo tylko jego w tej chwili kojarzę), czyli komisarz Leopold
Durman, jest trochę takim błyskotliwym bohaterem thrillerów i kryminałów à rebours. Co tu dużo
ukrywać, Durman jest po prostu ociężałym idiotą, który sam siebie jest w stanie
postrzelić w najmniej stosownym momencie (o ile w ogóle taki być może) i nie
odkryć tożsamości mordercy, choć ma ją podaną na tacy. Ani lotny, ani
przystojny, po początkowych aktach bohaterstwa i pościgach za mordercą po
dachach praskiego getta szybko wraca do tego, co stanowi esencję jego życia –
do braku umiarkowania w jedzeniu i kopulacji. Bo i jedzeniu, i kopulacji oddaje
się z największą pasją i nie jestem w stanie stwierdzić, co daje mu większą
rozkosz. A zarówno do jednego, jak i drugiego nie brakuje mu okazji. Ba,
potrafi nawet łączyć obie przyjemności i oddawać się im jednocześnie.
Seks
i jedzenie, jedzenie i seks – to dwa przeważające w powieści wątki, autor nie
szczędzi im miejsca, co w pewnym momencie zaczyna już nieco nużyć (przede
wszystkim jeśli chodzi o obżarstwo). Ale zanim nas to znudzi, to naprawdę z
wielką przyjemnością czyta się o uczcie u cygańskiego króla, na której podawano
między innymi pieczone jeże, o tych wszystkich pasztetach, dzikim ptactwie,
bulionach, kiełbasach, nietoperzach… I tak dalej, i tak dalej. Leopold Durman
jest bowiem prawdziwym samcem z krwi i kości i żywi się głównie mięsem i
podrobami. Im tłuściej, tym lepiej. Nie odmawia sobie również rozkoszy
alkoholowych, nie gardząc żadnym trunkiem. Muszę przyznać, że opisy tych
przygód podniebienia bywają naprawdę fenomenalne. O młodym winie:
Miało w sobie kwaskowatą nutę świeżo skoszonej trawy i słodką nutę ust dzieweczki, która pozwoliła się na tę trawę położyć, a także gorzką nutę czubków jej piersi, które w ustach twardnieją niczym uśmiech zastygający na wargach dopadniętego mordercy, a łącznie smakowało bardzo dobrze (lok. 1216).
A
skoro nasz bohater samcem jest, to z równie wielką pasją co widelec w potrawę
wtyka swoje przyrodzenie w każdą chętną dziurkę. O dziwo, z tych również nie
brakuje. Że nie brakuje ich w burdelach, tak chętnie przez komisarza
odwiedzanych, nie dziwi w ogóle. Ale że nie brakuje ich w różnych innych
miejscach, w wyszynkach i na ulicy, i to dosłownie (tak się właśnie rodzą
rewolucje moi państwo!), to już biorąc pod uwagę aparycję i tępotę bohatera,
może zaskakiwać. A kobiety zawsze chętnie oddają się orgiom z jurnym
komisarzem, nawet zdeklarowane dziewice znajdą sposób, by wpuścić go do środka
i wysuszyć do ostatniej kropelki…
Trzeba
też oddać Durmanowi zasługi na tym polu, bo gdyby nie jego służbowy wyjazd do
Paryża i oczywiście wizyty w tamtejszym burdelu, prascy kochankowie jeszcze
długo mogliby nie cieszyć się z rozkoszy, jaką daje miłość oralna.
Stolica
Francji nie była zresztą jedynym celem podróży Leopolda. W pogoni za domniemanym
mordercą trafia bowiem do Meksyku, gdzie ma do czynienia między innymi z
anarchistycznym spiskiem mającym na celu ułatwienie kobietom robienie prania. Wyprawa
była dla komisarza dość przykra, gdyż jak relacjonował: „Chęci na jedzenie nie
mam, do burdelu iść się boję, spać nie mogę. Cóż więc mi pozostaje?” (lok.
3338).
Jak
przystało na bohatera powieści, Durman się zakochuje i to zakochuje miłością
romantyczną. Swoją ukochaną Libuszkę Jedwabną zabiera na spacery, do opery,
odwiedza w domu jej rodziców, wręcza prezenty, czasami bardzo osobliwe.
Wreszcie, raczy ją miłosnym wyznaniem rodem z powieści sentymentalnej i
obsypuje komplementami z odpowiednio wybraną metaforą: „– Usteczka panny są jak
skrzydła rusałki… – Lećmy więc razem… – szepnęła i nachyliła głowę” (lok.
1358). Wszystko oczywiście jest bardzo
czyste i przyzwoite, a pieszczoty niewinne. Bądź co bądź Durman umie się
zachować jak dżentelmen. Dżentelmen z rozbudzoną chucią, którą potem musi
studzić w objęciach prostytutek, biedaczek.
Leopold
Durman nie jest oczywiście jedyną wartą uwagi postacią w książce Petra Stančíka. W zasadzie większość
pojawiających się na jej kartach osób jest na swój sposób osobliwa. No bo na
przykład taki „autarkiczny detektyw Egon Alter”, który w zaskakujący sposób
pojawia się w momentach, w których komisarz potrzebuje jego pomocy. I nie ma tu
znaczenia, czy Durman jest akurat w praskim getcie, czy w Meksyku. Detektyw, o
wiele bystrzejszy i zdecydowanie lepiej łączący fakty i naprawdę
samowystarczalny, jest zresztą postacią – grą, która dla czytelnika szybko
staje się dość oczywista, dla Leopolda pozostaje jednak zagadką niemal do
końca. Pojawia się tu także postać szalonego naukowca, wynalazcy Wenzela Benzela,
który do budowy swojej genialnej machiny wykorzystuje końskie truchła. Jest i patolog Ogrobiec, który wnioski z sekcji kieruje do
leżących przed nim zwłok aktualnej ofiary.
A skoro mowa o ofiarach, nie mogę choć odrobinkę nie
wspomnieć o samym wątku kryminalnym. Mamy tu bowiem do czynienia z mordercą
brutalnym, chorym umysłem, zabijającym w naprawdę wyszukany sposób. Durman
stara się, jak może, żeby złapać złoczyńcę, choć wspomniałam już, że wychodzi
mu to, łagodnie mówiąc, średnio. Ale rozwiązanie tego wątku, to, co Stančík tu
wyczynił, jak to rozegrał, to jest mistrzostwo. Takiego zaskoczenia czytelnika,
nawet jeśli postać samego zabójcy nie jest specjalnie trudna do odkrycia, powinni
pozazdrościć autorowi twórcy poczytnych kryminałów i thrillerów. Poważnie, choć
to wszystko niezłe jaja ;).
Młyn do
mumii to nie tylko przygody
naszego mało rozgarniętego komisarza. To także dziewiętnastowieczna Praga. I
choć jest to Praga przefiltrowana przez pryzmat surrealistycznego spojrzenia Petra
Stančíka, to jednak świat przedstawiony ma swoje solidne podstawy źródłowe. W
powieści pojawiają się postaci autentyczne, na przykład szef praskiej policji
Leopold von Sacher Masoch, a także jego syn, pisarz znany z zamiłowania do specyficznych
doznań seksualnych. Swoje role odgrywają też choćby poeta i dziennikarz Jan Neruda
czy kompozytor, autor opery Sprzedana
narzeczona Bedřich Smetana. Tu i ówdzie powraca również motyw Rękopisu królowodworskiego – sfabrykowanego rękopisu mającego być zapisem z
najstarszego okresu historii Czech.
O książce Petra Stančíka można by pisać i pisać.
Przywoływać niezliczone motywy i zabawy literackie. Można by pisać o wątkach
mistycznych w powieści, o gadających zwierzętach i mandragorze, o tajemniczym
zakonie Ordo Novi Ordinis, który depcze po piętach Durmanowi, a wycinki z jego
tajnych tekstów rozpoczynają każdy rozdział. Można przywoływać upojne
posiedzenia stowarzyszenia Czcicieli Srebrnej Kotki i to, jak komisarz poznaje
prawdę o swoim pochodzeniu. Można, ale jeszcze lepiej o tym po prostu
przeczytać. I bawić się ile wlezie, bo o to tu przede wszystkim chodzi. A nie
da się nie bawić, czując, że autor sam świetnie się bawił, podrzucając
czytelnikowi tropy, myląc go i wreszcie bezczelnie sobie z niego kpiąc.
Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to do
językowych wpadek, bo czego jak czego, ale „za wyjątkiem”, to ja darować nie
mogę :).
Warto jeszcze dodać, że Młyn do mumii w 2015 roku został nagrodzony w kategorii proza
najważniejszą czeską nagrodą literacką Magnesia Litera. I przy tej okazji
chciałabym życzyć takiego luzu, otwartego podejścia do literatury i odwagi
jurorom polskich nagród, bo bez tego ciężko się wygrzebać z tych naszych
narodowych traum i uwikłań, a ile można się tym katować.