Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura czeska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura czeska. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 15 listopada 2018

Jak się rodzą rewolucje, czyli o jedzeniu, kopulacji i mordercy listonoszy - Petr Stančík, "Młyn do mumii"


Morderca brutalnie torturujący listonoszy, aby wysłać list do Boga, ukrywający się zakon i jego tajemne pisma, anarchiści, teorie spiskowe i mierzący się z rozwikłaniem zagadek bohater – czy to nie profesor Robert Langdon na tropie kolejnego światowego spisku w nowej książce Dana Browna? Mając tylko tyle informacji, można by tak pomyśleć, można by też sądzić, że biorąc do ręki Młyn do mumii, czyli przewrotne odkrycie komisarza Durmana Petra Stančíka (tłum. Mirosław Śmigielski, Wołów: Wydawnictwo Stara Szkoła, 2016, ebook), czeka nas kolejny thriller w brownowskim stylu. Co to, to nie, moi drodzy. Figa. Bo książka czeskiego pisarza, porno-gastro thriller, w dodatku mistyczny, plus dziewiętnastowieczna Praga, to jedna wielka literacka gra, zabawa, jedne wielkie jaja, jakie pisarz robi sobie z powieści gatunkowych i z samych czytelników. I robi je sobie przepysznie.

Wszystko, o czym wspomniałam w pierwszym zdaniu, znajduje miejsce w książce, bohater również. Tyle że… nasz Robert Langdon (odwołuję się do niego, bo tylko jego w tej chwili kojarzę), czyli komisarz Leopold Durman, jest trochę takim błyskotliwym bohaterem thrillerów i kryminałów à rebours. Co tu dużo ukrywać, Durman jest po prostu ociężałym idiotą, który sam siebie jest w stanie postrzelić w najmniej stosownym momencie (o ile w ogóle taki być może) i nie odkryć tożsamości mordercy, choć ma ją podaną na tacy. Ani lotny, ani przystojny, po początkowych aktach bohaterstwa i pościgach za mordercą po dachach praskiego getta szybko wraca do tego, co stanowi esencję jego życia – do braku umiarkowania w jedzeniu i kopulacji. Bo i jedzeniu, i kopulacji oddaje się z największą pasją i nie jestem w stanie stwierdzić, co daje mu większą rozkosz. A zarówno do jednego, jak i drugiego nie brakuje mu okazji. Ba, potrafi nawet łączyć obie przyjemności i oddawać się im jednocześnie. 

Seks i jedzenie, jedzenie i seks – to dwa przeważające w powieści wątki, autor nie szczędzi im miejsca, co w pewnym momencie zaczyna już nieco nużyć (przede wszystkim jeśli chodzi o obżarstwo). Ale zanim nas to znudzi, to naprawdę z wielką przyjemnością czyta się o uczcie u cygańskiego króla, na której podawano między innymi pieczone jeże, o tych wszystkich pasztetach, dzikim ptactwie, bulionach, kiełbasach, nietoperzach… I tak dalej, i tak dalej. Leopold Durman jest bowiem prawdziwym samcem z krwi i kości i żywi się głównie mięsem i podrobami. Im tłuściej, tym lepiej. Nie odmawia sobie również rozkoszy alkoholowych, nie gardząc żadnym trunkiem. Muszę przyznać, że opisy tych przygód podniebienia bywają naprawdę fenomenalne. O młodym winie: 

Miało w sobie kwaskowatą nutę świeżo skoszonej trawy i słodką nutę ust dzieweczki, która pozwoliła się na tę trawę położyć, a także gorzką nutę czubków jej piersi, które w ustach twardnieją niczym uśmiech zastygający na wargach dopadniętego mordercy, a łącznie smakowało bardzo dobrze (lok. 1216).

A skoro nasz bohater samcem jest, to z równie wielką pasją co widelec w potrawę wtyka swoje przyrodzenie w każdą chętną dziurkę. O dziwo, z tych również nie brakuje. Że nie brakuje ich w burdelach, tak chętnie przez komisarza odwiedzanych, nie dziwi w ogóle. Ale że nie brakuje ich w różnych innych miejscach, w wyszynkach i na ulicy, i to dosłownie (tak się właśnie rodzą rewolucje moi państwo!), to już biorąc pod uwagę aparycję i tępotę bohatera, może zaskakiwać. A kobiety zawsze chętnie oddają się orgiom z jurnym komisarzem, nawet zdeklarowane dziewice znajdą sposób, by wpuścić go do środka i wysuszyć do ostatniej kropelki…

Trzeba też oddać Durmanowi zasługi na tym polu, bo gdyby nie jego służbowy wyjazd do Paryża i oczywiście wizyty w tamtejszym burdelu, prascy kochankowie jeszcze długo mogliby nie cieszyć się z rozkoszy, jaką daje miłość oralna. 

Stolica Francji nie była zresztą jedynym celem podróży Leopolda. W pogoni za domniemanym mordercą trafia bowiem do Meksyku, gdzie ma do czynienia między innymi z anarchistycznym spiskiem mającym na celu ułatwienie kobietom robienie prania. Wyprawa była dla komisarza dość przykra, gdyż jak relacjonował: „Chęci na jedzenie nie mam, do burdelu iść się boję, spać nie mogę. Cóż więc mi pozostaje?” (lok. 3338).

Jak przystało na bohatera powieści, Durman się zakochuje i to zakochuje miłością romantyczną. Swoją ukochaną Libuszkę Jedwabną zabiera na spacery, do opery, odwiedza w domu jej rodziców, wręcza prezenty, czasami bardzo osobliwe. Wreszcie, raczy ją miłosnym wyznaniem rodem z powieści sentymentalnej i obsypuje komplementami z odpowiednio wybraną metaforą: „– Usteczka panny są jak skrzydła rusałki… – Lećmy więc razem… – szepnęła i nachyliła głowę” (lok. 1358).  Wszystko oczywiście jest bardzo czyste i przyzwoite, a pieszczoty niewinne. Bądź co bądź Durman umie się zachować jak dżentelmen. Dżentelmen z rozbudzoną chucią, którą potem musi studzić w objęciach prostytutek, biedaczek.

Leopold Durman nie jest oczywiście jedyną wartą uwagi postacią w książce Petra Stančíka. W zasadzie większość pojawiających się na jej kartach osób jest na swój sposób osobliwa. No bo na przykład taki „autarkiczny detektyw Egon Alter”, który w zaskakujący sposób pojawia się w momentach, w których komisarz potrzebuje jego pomocy. I nie ma tu znaczenia, czy Durman jest akurat w praskim getcie, czy w Meksyku. Detektyw, o wiele bystrzejszy i zdecydowanie lepiej łączący fakty i naprawdę samowystarczalny, jest zresztą postacią – grą, która dla czytelnika szybko staje się dość oczywista, dla Leopolda pozostaje jednak zagadką niemal do końca. Pojawia się tu także postać szalonego naukowca, wynalazcy Wenzela Benzela, który do budowy swojej genialnej machiny wykorzystuje końskie truchła. Jest i patolog Ogrobiec, który wnioski z sekcji kieruje do leżących przed nim zwłok aktualnej ofiary.

A skoro mowa o ofiarach, nie mogę choć odrobinkę nie wspomnieć o samym wątku kryminalnym. Mamy tu bowiem do czynienia z mordercą brutalnym, chorym umysłem, zabijającym w naprawdę wyszukany sposób. Durman stara się, jak może, żeby złapać złoczyńcę, choć wspomniałam już, że wychodzi mu to, łagodnie mówiąc, średnio. Ale rozwiązanie tego wątku, to, co Stančík tu wyczynił, jak to rozegrał, to jest mistrzostwo. Takiego zaskoczenia czytelnika, nawet jeśli postać samego zabójcy nie jest specjalnie trudna do odkrycia, powinni pozazdrościć autorowi twórcy poczytnych kryminałów i thrillerów. Poważnie, choć to wszystko niezłe jaja ;).

Młyn do mumii to nie tylko przygody naszego mało rozgarniętego komisarza. To także dziewiętnastowieczna Praga. I choć jest to Praga przefiltrowana przez pryzmat surrealistycznego spojrzenia Petra Stančíka, to jednak świat przedstawiony ma swoje solidne podstawy źródłowe. W powieści pojawiają się postaci autentyczne, na przykład szef praskiej policji Leopold von Sacher Masoch, a także jego syn, pisarz znany z zamiłowania do specyficznych doznań seksualnych. Swoje role odgrywają też choćby poeta i dziennikarz Jan Neruda czy kompozytor, autor opery Sprzedana narzeczona Bedřich Smetana. Tu i ówdzie powraca również motyw Rękopisu królowodworskiego sfabrykowanego rękopisu mającego być zapisem z najstarszego okresu historii Czech.  

O książce Petra Stančíka można by pisać i pisać. Przywoływać niezliczone motywy i zabawy literackie. Można by pisać o wątkach mistycznych w powieści, o gadających zwierzętach i mandragorze, o tajemniczym zakonie Ordo Novi Ordinis, który depcze po piętach Durmanowi, a wycinki z jego tajnych tekstów rozpoczynają każdy rozdział. Można przywoływać upojne posiedzenia stowarzyszenia Czcicieli Srebrnej Kotki i to, jak komisarz poznaje prawdę o swoim pochodzeniu. Można, ale jeszcze lepiej o tym po prostu przeczytać. I bawić się ile wlezie, bo o to tu przede wszystkim chodzi. A nie da się nie bawić, czując, że autor sam świetnie się bawił, podrzucając czytelnikowi tropy, myląc go i wreszcie bezczelnie sobie z niego kpiąc. 
 
Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to do językowych wpadek, bo czego jak czego, ale „za wyjątkiem”, to ja darować nie mogę :).

Warto jeszcze dodać, że Młyn do mumii w 2015 roku został nagrodzony w kategorii proza najważniejszą czeską nagrodą literacką Magnesia Litera. I przy tej okazji chciałabym życzyć takiego luzu, otwartego podejścia do literatury i odwagi jurorom polskich nagród, bo bez tego ciężko się wygrzebać z tych naszych narodowych traum i uwikłań, a ile można się tym katować.

czwartek, 20 kwietnia 2017

Leben - Licht - Liebe - życie i twórczość Františka Drtikola - Jan Němec, "Historia światła"



Jakoś do tej pory nie wybierałam nigdy książki roku, nie było mi to do niczego potrzebne. Jeśli jednak miałoby się to zmienić, to już teraz mogę przyznać, że najpewniej książkę 2017 roku już znalazłam. Wiele bowiem wskazuje na to, że taki tytuł powinien należeć do Historii światła Jana Němca (Książkowe Klimaty, Wrocław 2017).
Historia światła to powieść, niejako wariacja o życiu artysty poszukującego w sztuce prawdy, odważnego, przełamującego tabu, wielu szokującego czeskiego fotografa, który swoją profesję przeobraził w wielką sztukę – o Františku Drtikolu. I od razu chcę zaznaczyć, że sama ta opowieść o życiu to poukładany zbiór pięknych obrazów, fotografii, uchwyconych przez autora chwil i ujęć bogatych w detal, momentami w secesyjny ornament, ale nigdy przeładowanych zbędnymi dodatkami. Właśnie takim sposobem przedstawienia świata ujął mnie Němec już od samego początku, kiedy to mały František wraz z przyjacielem i jego ojcem stworzyli gliniane zniekształcone ludzkie figurki, które potem proroczo skończyły w ogniu (wkrótce w Przybramiu w kopalni srebra wybuchł pożar, w którym życie straciło ponad 300 górników). Tylko František uratował swojego ułomnego Adama.

Dzień przed tym, kiedy to się stanie, siedzisz przy stole w górniczej chałupie na obrzeżach Przybramia. Po drugiej stronie izby stoi biały kredens z obtłuczonym fajansem i stara malowana szafa. Na ścianie wisi święty obrazek, błogosławieństwo i drewniany krzyżyk z dwóch deszczułek przewiązanych zardzewiałym drutem. Płachty prania rozciągnięte na sznurze nad piecem przypominają raczej szmaty do podłogi, choć podłoga potrzebuje przede wszystkim łatania: spod desek słychać chrobot myszy i innych tworów kryjących się w szczelinach, zakamarkach i kątach. Na oparciu krzesła wisi przepocony roboczy szachciok, a na nim poplamiona skórzana łata (s. 11).

Trochę ci ich szkoda, jednego kocmołucha z popękaną nogą udaje ci się ocalić, ale dalszych sześciu kończy w płomieniach, są jeszcze wilgotni, aż zasyczy.
Swojego okopconego Adama pieczołowicie owijasz starą gazetą i ruszasz do domu. Po ulicy już chodzi latarnik, wleczesz się za nim z jednego krańca ulicy na drugi, lampy przed tobą zapalają się jak boje świetlne (s. 17).

 Fotografia nie była dla Drtikola miłością od pierwszego wejrzenia. Gdy już terminował u miejscowego fotografa, zmuszony do tego przez ojca i brak postępów w nauce, mówił:

 Fotografia w porównaniu z malarstwem jest taka tępa, to taka głupia służka rzeczywistości, kolorowanka dla idiotów, którzy nie mają żadnego twórczego talentu (s. 81).
1. Secesyjny obraz Drtikola
Bo to właśnie malarstwo było dla Františka pierwszym wyborem. Od chwili, gdy dostał od ojca białego koh-i-noora, pragnął wydobyć z niego wszystkie obrazy, które jak wierzył, znajdowały się w graficie. Tragiczny pożar, który dotknął Przybramie, nie tylko odbił się na chłopcu grozą śmierci, ale również poruszył jego wrażliwą duszę – powstają szkice przedstawiające koszmar zaistniałej sytuacji. Pojawił się też tajemniczy Augustin Žlutický – żywy człowiek, duch?, który z białego ołówka odczytał Františkowi jego przyszłość, a w niej wspaniałe płótna i gibką kobietę. To wszystko sprawdzi się wiele lat później.
Magię fotografii Drtikol odkrył na studiach w Monachium. Tam, prowadzony przez wrażliwych i czułych na sztukę przewodników – swoich wykładowców, dostrzegł w fotografii te same wartości i to, że porusza te same najczulsze struny ludzkiej duszy, co literatura i malarstwo. A może nawet i więcej. To właśnie tu poczuł, czego w życiu chce – żeby podążać za słowami jednego z profesorów i żeby być „dobrym pasterzem światła”.

Monachijskie sukcesy nie przeniosły się na sukcesy w Przybramiu – okazało się one zbyt zamknięte na fotograficzne eksperymenty z nagimi modelkami, a zwykłych fotografów była tam już wystarczająca liczba. Dopiero wyjazd do Pragi przyniósł owoce. Założone tam atelier na ostatnim piętrze kamienicy stało się na niemal resztę życia Františka miejscem pracy, wielkich sukcesów, fotograficznych eksperymentów, a także domem, jaskinią, miejscem ucieczki przed innymi. Praga pozwoliła mu rozwijać swoje pragnienia fotografa i człowieka. Zyskał sławę i uznanie, które przed wielu laty zobaczył w jego ołówku Žlutický – jego „wspaniałe płótna” zdobiły nie tylko czeskie wystawy, ale również zagraniczne, odnosząc sukcesy. 


2. Sekretny eksperyment - ukrzyżowanie
Co do gibkiej kobiety, która również pojawiła się w wizji strażaka-widma, ją także dała mu Praga w postaci sporo młodszej od niego tancerki Ervy. Zresztą związki fotografa z kobietami to kolejna ciekawa ścieżka jego rozwoju. Bliska relacja z siostrą Emą, z którą w dzieciństwie czytali Verne’a i inne książki. Pierwsze tajemnicze uniesienia erotyczne, gdy jako chłopiec obserwował w lesie kołyszące się piersi młodej dziewczyny. Niewinna relacją z uroczą altwolistką Evą, której gra umilała mu nużącą pracę w atelier Mattasa. Później, już w Pradze, zakochanie w rozkapryszonej, dziecinnej i niezdecydowanej Elišce Janskiej. Ten dziwny związek-niezwiązek to jedno z boleśniejszych doświadczeń Františka. Listy pisane do niej w czasie I wojny światowej to przejmujący, tkwiący we mnie do tej pory, obraz miłości mieszającej się z nienawiścią, pogardy i pragnienia. Później małżeństwo ze wspomnianą już Ervą Kupferovą – związek, który choć zaowocował ślubem i córką, nie miał szans na przetrwanie. Dwie silne osobowości, mijające się pragnienia, oszustwo, zdrada – to nie mogło się udać. Prawdziwe wyzwolenie, choć na kilka chwil, dały mu intymne spotkania z modelką Sofią, gdy całował jej ukrzyżowane łono.

Historia światła to oczywiście powieść o życiu, ale także o przeżywaniu, doświadczaniu i odkrywaniu własnych pragnień. Jan Němec, w świetnym stylu, zaskakująco, sięgając po drugoosobową narrację, malując swoje wspaniałe obrazy słowem, pokazał drogę człowieka poszukującego w świecie swojego miejsca, smakującego świeżą wanilią i crème brûlée światła, które ostatecznie odnalazł w buddyjskim mistycyzmie. Czeski pisarz pokazał życie jednostki w obliczu mniej lub bardziej zależnych od niej samej zmian, a także zmiany, jakie dotknęły całe zbiorowości – ustrojów politycznych, dominujących poglądów, wreszcie prądów panujących w sztuce: od pełnej pięknych ornamentów i symboli secesji (u Drtikola uchwyconej w fotografiach przedstawiających Salome z głową Jana Chrzciciela i przywiązanych do krzyża nagich modelek) po futuryzm z jego ryczącym samochodem piękniejszym od Nike z Samotraki (który również znalazł odzwierciedlenie w twórczości fotografa). Zmiany są nieodzownym elementem naszego rozwoju, wypełniły więc artystyczną i życiową drogę  Františka, wpływając na niego w każdym elemencie jego życia – od miłości po sztukę.
3. Zwrot ku futuryzmowi

Historia światła siedzi we mnie i siedzieć będzie zapewne długo. Wracam też do jej fragmentów, by na nowo móc cieszyć się takimi słownymi polaroidami jak np.: 
Usta ma lekko rozchylone, a jego długie czarne rzęsy delikatnie drgają. Na lewym policzku ma wielkie znamię, za kilka lat zacznie przeszkadzać nu podczas golenia, ale teraz jego twarz jest jeszcze chłopięca, blada, delikatna (s. 47). 
Choć pod koniec książka traci nieco na sile, nie wpływa to na mój nią zachwyt. Nawet wyłapywanie pojawiających się gdzieniegdzie literówek i błędów zrzucam na moje zboczenie zawodowe i szybko o nich zapominam w obliczu tak bogatej i budzącej wachlarze uczuć treści.



Za książkę dziękuję pani Magdalenie Petrynie i wydawnictwu Książkowe Klimaty.

Zdjęcia:
1.  http://theredlist.com/wiki-2-16-601-797-view-pictorialism-profile-drtikol-frantisek.html
2.  https://pl.pinterest.com/pin/383931936958605338/
3.  http://www.dreamtheend.com/?attachment_id=11184&rand=49

środa, 25 marca 2015

Muflony, pan Spock i Heinrich Himmler

Ja, która nie należę do wylewnych osób i nie często dzielę się swoimi uczuciami, muszę coś wyznać: po raz pierwszy od lat się zakochałam. I to w dodatku zakochałam się radośnie, tak radośnie jak to tylko możliwe. Z obiektem moich westchnień mogłabym się nie rozstawać, cały czas mam go na oku, a chwilowe rozstanie wynagrodzę sobie (mam nadzieję) za jakiś czas, gdy tylko do mnie powróci w kolejnej postaci. Tym wspaniałym uczuciem obdarzyłam bowiem Ostatnią arystokratkę Evžena Bočka (Wołów: Stara Szkoła, 2015), a właściwie każdą z obecnych  na jej kartach postaci, z Marią
Kostką na czele. (No dobra, na czele to z kasztelanem Józefem).

Historia jak  marzenie – czesko-amerykańska rodzina Kostków: nauczyciel Frank, zapatrzona w lady Di Vivien i najrozsądniejsza z postaci pojawiających się w książce Mary, czyli Maria, której oczami oglądamy ten fascynujący świat, odzyskuje pięciokrotnie zawłaszczany (między innymi przez hitlerowców i komunistów) rodowy zamek – Kostkę. W związku z tym opuszczają Stany Zjednoczone i udają się za ocean po nowe (oj tak) życie. Już sama wyprawa do Czech, w wyniku, nazwijmy rzecz po imieniu, skąpstwa Franka, a w zasadzie już hrabiego Franciszka Antoniego Kostki z Kostki, nie wygląda tak jak to było w planach, gdyż próba przemycenia kocicy Carycy i prochów zmarłych przodków musi doprowadzić do komicznych sytuacji.

Ale wszystko dobrze się kończy i rodzina Kostków przybywa na swój zamek. I teraz dopiero zaczyna się zabawa. Na miejscu zastają służbę: kasztelana Józefa, który szczerą nienawiścią darzy muflony, to jest turystów, i wszelkie próby wprowadzenia na zamek nowoczesności, kucharkę panią Cichą pałająca miłością do orzechówki i z miłością wspominająca dzień, w którym Helenka Vondraczkowa brała na Kostce ślub, i pana Spocka, czyli hipochondrycznego ogrodnika z muzycznym talentem i lękiem przed utratą włosów. Taka mieszanka charakterów musi, po prostu musi prowadzić do niemieszczących się w głowie wydarzeń. A do tego trzeba dodać jeszcze dwa niesforne dogi – Olka i Leosia – oraz bandę wypchanych zwierząt, ze śmierdzącym Jarusiem na czele. Jest jeszcze jeden drobny problem – rodzinie Kostków w zastraszającym tempie kończą się pieniądze. Trzeba więc zrobić wszystko, by te pieniądze pozyskać, łącznie z wpuszczeniem turystów do własnych sypialni (wielka radość Józefa) i przygarnięciem zakolczykowanej Deniski (jeszcze większa radość Marii).
Pomysł z turystami nie jest zresztą bezpodstawny. Sama bardzo chętnie wybrałabym się na Kostkę, nie tylko po to by osobiście poznać mieszkające tam indywidua. Bo na zamku naprawdę jest co zwiedzać. Są katakumby, w których złożone są prochy przodków, i gdzie swoje groby mają dwie imienniczki głównej bohaterki, jest gabinet hmmm osobliwych gadżetów należących do sprośnego przodka i wreszcie, oj podziwiam Marię, że się odważyła spędzić tam noc, pokoje Himmlera! Kogoś jeszcze trzeba namawiać na wyprawę?

Evžen Boček
Absolutnie nie jest przesadą twierdzenie, że Ostatnia arystokratka jest jedną z najzabawniejszych książek, jakie zostały napisane. Bawi tu wszystko – postaci, absurdalne wydarzenia, wreszcie język. Słowa, które normalnie są beznamiętne, tu nabierają życia i w najmniej spodziewanym momencie powodują, że czytelnik po prostu musi się ze śmiechu popłakać. Co prawda nikt z moich sąsiadów nic nie mówił, ale na ich miejscu, słysząc cichą nocą nagłe napady histerycznego śmiechu, pomyślałabym, że łagodnie mówiąc, mieszkają obok wariatki. Ale jak mogłam się powstrzymywać, no jak? Ostatnia zdroworozsądkowa osoba na Kostce – Maria – tak barwnie przedstawia rzeczywistość, że nawet nocna wyprawa do toalety, czy też podejrzenia ojca o romans nabierają nowego charakteru. 

Dwie rzeczy jednak mi się nie spodobały. Po pierwsze – okładka. Zupełnie nie moja estetyka, zawalona czwarta strona, cóż, gdybym nic o książce nie wiedziała, a jedynie zobaczyła, chyba bym po nią nie sięgnęła. Tak, często oceniam książki po okładce, bo po prostu lubię je pięknie wydane. Po drugie, i być może się czepiam, każdy ma jakieś zboczenie, ja mam zawodowe, niesamowicie irytowało mnie stosowanie wyrażenia „odnośnie” zamiast, jak radzą słowniki poprawnościowe, „odnośnie do”. Niestety, mnie rzucało się to w oczy bardzo. Podobnie jak kilka niezręcznych przenoszeń i parę literówek, ale tych ostatnich nie da się w całości wyeliminować.

Poza tymi drobnymi mankamentami, które być może przeszkadzają tylko mnie i które absolutnie nie mają nic wspólnego z treścią książki, jestem Ostatnią arystokratką zachwycona. Potrzebowałam tak pozytywnej lektury, na taką liczyłam i absolutnie się nie zawiodłam. Bawiłam się tak świetnie jakbym oglądała skecze Monty Pythona. I żałuję, że tak szybko się to wszystko skończyło. Dlatego niezmiernie się cieszę, że wydawnictwo ma w planach na ten rok Arystokratkę w ukropie. A was, jeśli jeszcze nie czytaliście, zachęcam serdecznie, aby razem z Marią poddać się tej niezwykłej rzeczywistości i bez skrępowania wyrzucać z siebie salwy śmiechu.

Źródło zdjęcia autora:  http://www.nadahorakova.cz/fotogalerie/33.autorske-cteni-v-miloticich-14-dubna-2013/

środa, 27 lipca 2011

Uwiedziona przez Hrabala

Wesela w domu to pierwsza z autobiograficznych książek Bohumila Hrabala. Pisarz oddał w niej głos swojej żonie Elišce, zwanej Pipsi, która w pierwszoosobowej narracji w uroczy sposób przedstawiła swoje perypetie.

Pipsi poznajemy jako 28-letnią zaniedbaną, zahukaną dziewczynę, która mieszkała pokątnie u swojej niedoszłej teściowej (zwanej czule drugą mamusią), po tym jak jej narzeczony wysłał do niej Pipsi, aby dziewczyna zajęła się przygotowaniem ich wesela, a sam zwiał do Wiednia, gdzie wziął ślub ze swoją kochanką. Bez stałego zameldowania Eliška nie mogła dostać stałego zatrudnienia w hotelu "Paryż", w którym pracowała jako kasjerka. Nic jednak nie wskazywało na to, aby dziewczyna próbowała zmienić swoją sytuację. Zraniona zdradą ukochanego, osamotniona, mieszkająca u bądź co bądź obcej kobiety nie miała odwagi, żeby coś ze sobą zrobić. Dopiero list od ciotki z Wiednia przypomniał jej kim tak naprawdę była - córką swojego bogatego papy, wychowaną w domu z jedenastoma pokojami, z dwiema służącymi i boną, a nie byle kim i radziła jej: 
jeśli będziesz pokazywać się ludziom jak pyza kartoflana, to będą odnosić się do Ciebie jak do pyzy, pamiętaj dziecko, staraj się przedstawiać siebie jak tort paryski, a ludzie będą Cię traktowali jak paryski tort z kremem... (B. Hrabal, Wesela w domu, Warszawa 1989, s. 18). 
Ten króciutki pozorny list odmienił życie Pipsi. Dziewczyna kupiła koralowe pantofelki na wysokich obcasach i modną sukienkę (przebrała się od razu w sklepie, a stare łachmany wyrzuciła), poszła do fryzjera i kazała sobie zrobić taką fryzurę, jaką noszą koszykarki i dziewczyny z poprawczaka, kupiła szminkę i cienie do oczu i przypadkiem lub nie skierowała swoje kroki (w czerwonych pantofelkach) do doktora praw (nieobecnego duchem, wyprawiającego z kolegami artystami suto zakrapiane wesela w domu, pisarza i wielkiego marzyciela), którego poznała przypadkiem, gdy odwiedziła znajomych i tak zaczęła się rozwijać ich wspólna historia. Następnie doktor przyszedł do niej do pracy z pękiem róż, a było to akurat  w dzień świniobicia i szef kuchni Bauman przepowiedział jej rychłe zamążpójście i koniec kłopotów. Nie będę tu opisywać wszystkich perypetii pary, aby nie odbierać wam przyjemności, ale romans i wspólne życie Pipsi i doktora zaczął się rozwijać szybko, intensywnie i nadzwyczaj uroczo.


Opis ich perypetii miłosnych to w wykonaniu Hrabala prawdziwe mistrzostwo. Pisarz nie silił się tu na jakieś językowe wzniosłości. Historia jest opowiedziana tak, jak opowiedziałaby ją młoda, zakochana dziewczyna: prosto, wzruszająco i pięknie. Jedną z piękniejszych dla mnie scen, była ta, w której doktor Pipsi, a następnie ona jemu, obmywał nogi, przygotowując ją do tego rytuału z taką czułością, jakby szykował ją na miłosną noc. Nie da się w tym miejscu uciec od biblijnych konotacji. Być może popełnię nadinterpretację, ale w tej scenie widoczne jest wielkie oddanie, wzajemne upokorzenie i wielka miłość tych dwojga.


Ale Wesela w domu to nie tylko historia romansu Pipsi i doktora. To książka o pamięci, przeszłości, czasie utraconym. Niemal każdy z bohaterów z utęsknieniem wspomina świat, który przeminął wraz z wojną i sowieckim reżimem. Pipsi nie tylko straciła wspaniały dom, ale też ze względu na pochodzenie została rozdzielona z rodzicami. Doktor często wspominał swoje radosne, beztroskie młode lata wolności, a wuj Pipin, którego dziewczynki wypożyczały, aby udzielił im prelekcji na temat higieny narządów płciowych, żył nieustannym wspomnieniem austriackiej potęgi, czym chcąc nie chcąc mógł narazić rodzinę na wielkie niebezpieczeństwo. Tęsknota za tym, co nieodwracalnie przeminęło wyziera tu niemal z każdej strony, nie jest jednak nachalna, lecz bardzo moim zdaniem subtelna.

Kiedyś czeska proza to był dla mnie przede wszystkim Milan Kundera, którego książki czytałam zawsze z wielkim przejęciem i było to czytanie pełnie przeżycia i bólu. Hrabal był gdzieś z boku, mimo że Postrzyżyny i Obsługiwałem angielskiego króla czytałam z wielką przyjemnością. Wesela w domu z pewnością wpłyną na to, że po jego prozę będę sięgać często i dużo. Byłam tu zachwycona każdym niemal zdaniem, każdym wydarzeniem, nawet najbardziej zwyczajnym. Bohaterowie stworzeni przez Hrabala to prawdziwie fascynujący ludzie, których chciałoby się poznać osobiście, z którymi chciałoby się żyć. Czy to niezwykle zachwycająca i odważna Pipsi, doktor-marzyciel, kochająca czystość pani w łososiowym staniku i takich samych majtkach, wujek Pipin, czy wreszcie pojawiająca się epizodycznie pani Slavickova i jej wielkie majtasy. Mogłabym wymieniać i wymieniać postaci, które mnie zauroczyły. 


Cieszę się ogromnie, że w bibliotece sięgnęłam po tę cieniutką książeczkę, o tak fatalnie małym kroju pisma, że w pierwszej chwili chciałam rezygnować. Cieszę się, bo odkrywam, że czeskie pisarstwo to nie tylko kunderowski ból i zagubienie, ale również hrabalowska subtelność i dostrzeganie rzeczy pięknych w codzienności.