Witajcie!
Dziś będzie post ostrzegawczy, którego myślą przewodnią może być na chybcika wymyślona sentencja: Nie rób włosom tego, co Leon!
Mianowicie, dnia wczorajszego, w ramach zabicia sobotniej nudy, zachciało mi się umyć włosy maską do włosów.
Ot, stwierdziłam bowiem, że trzeba w końcu sprawdzić, czy taka taktyka mycia kudłów u osób podatnych na fale sprawdzi się również u mnie.
Produktem, po który więc sięgnęłam, była znana wszem i wobec próbka jednej z kallosowych panien w wersji jagodowej:
Specyfik zacny, krzywdy zrobić nie powinien.
Jak się więc zawzięłam, tak uczyniłam.
Radośnie zabrałam się za mycie kłaków, uprzednio je zmoczywszy w chłodnej wodzie.
Po tym procederze zaczęłam nakładać na kosmyki i skalp maskę, w ilości niezbyt obfitej, aby następnie po kilku minutach wszystko spłukać.
Nie wiem co zrobiłam źle, czy skalpu nie domyłam, czy przedobrzyłam z mazidłem, w każdym razie zaraz po osuszeniu głowy ręcznikiem, poczułam że coś jest nie tak.
Coś mnie piecze, coś swędzi, coś boli na łepetynie...
Mówię sobie w duchu, że pewnie przejdzie, jak tylko kłaki wysuszę...
Niestety nie.
Po wysuszeniu i rozczesaniu wyglądających nawet nieźle kłaków - nie uciekła ich jakaś zatrważająca liczba - kwestia świądu jeszcze bardziej się nasiliła.
Zdawało mi się, że na głowie mam istny tabun pozostałości po ugryzieniach komarów.
Masakra i obłęd!
Zamiast cieszyć się z mięsistych i nawilżonych po eksperymencie z maską włosów, zaczęłam panikować, że po co mi to było, skoro zaraz mi skóra z głowy zejdzie.
I tak w desperacji, wcierać zaczęłam obficie w głowinę aloes i maść na ŁZS...
Dopiero po tym świąd ustąpił i pieczenie znikło...
Teraz wiem, że nigdy więcej nie nałożę maski ani niczego podobnego na skalp.
Co z tego, że włosy wyglądały ładnie, skoro tyle nerwów i stresu mi to przyniosło?
Jednakże, jak tylko dojdę psychicznie do siebie, spróbuję ponowić ów maskowy eksperyment, tym razem z pominięciem skóry głowy.
Miałyście kiedyś podobną sytuację?
Kathy i Leon