Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Afryka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Afryka. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 21 lutego 2016

W pustyni i w puszczy, Henryk Sienkiewicz

Rok Sienkiewiczowski to dobry pretekst, żeby odświeżyć się sobie jego powieści, zwłaszcza że mam wrażenie, że niby są znane ale chyba jednak nie tak do końca. Mój wybór padł na "W pustyni i w puszczy", książkę o tyle ciekawą, że choć adresowaną do dzieci, to budzącą emocje u dorosłych. I nie ma się temu co dziwić. Do dzieci docierają warstwy najbardziej oczywiste i najbardziej rzucające się w oczy; przygodowa i egzotyczna podlana sosem patriotyzmu i dumy narodowej połączonych z wiarą (swoją drogą ciekawe, jakiego wyznania była Nel?). To są rzeczy oczywiste, nie wymagające dowodzenia ale dla porządku wypada je wykazać.


Przygody - cóż chcieć więcej, "W pustyni i w puszczy" to jedno, wielkie pasmo przygód poczynając od porwania, zakończonego zabiciem porywaczy i lwa, wędrówce przez sawannę z osiedleniem się w "Krakowie", spotkaniem Lindego, walce z plemieniem Samburu, by wymienić tylko niektóre epizody. Egzotyka - czy jest coś bardziej dla nas egzotycznego, także i dzisiaj, niż Afryka? Pustynia, dżungla, sawanna (które zresztą mylą się Sienkiewiczowi) z ich florą i fauną, dzikie plemiona z echem ludożerstwa, nieodkryte (przez białych) regiony Afryki, nieznane (białym) zwierzęta to chyba najjaskrawsze elementy egzotyki.

Patriotyzm - już na początku powieści dowiadujemy się, że Tarkowski senior walczył w powstaniu styczniowym, a Anglicy dumni są, że ich pułk w przeszłości wsławił się walką z Polakami, oni też zresztą w finale powieści podkreślają polskość Stasia, który swoją obecność w Afryce unieśmiertelnił nie własnym imieniem i nazwiskiem lecz pierwszymi słowami hymnu narodowego. Z poczuciem dumy narodowej u Stasia, tego "nieodrodnego potomka obrońców chrześcijaństwa, prawa krew zwycięzców spod Chocimia i Wiednia", o lepsze w zawody idzie przywiązanie do religii, bo nie waha się postawić na szali życia swego i Nel nie godząc się zostać odstępcą od wiary, "przeciwstawia" modłom muzułmanów antyfonę "Pod Twoją obronę", chrzci umierających, niczego nieświadomych Murzynów (co może być interesujące z teologicznego punktu widzenia) i zaszczepiając chrześcijaństwo Kalemu (i Mei) a za jego pośrednictwem, także w jego plemieniu i w ogóle dosyć często, jak na czternastolatka, zawierza wszystko Bogu.

Ale bądźmy uczciwi, nie ma się co za bardzo czepiać Sienkiewicza i "W pustyni i w puszczy". W końcu, jakby nie było, jest to powieść dla dzieci, dlatego doszukiwanie się w niej realizmu psychologicznego w sytuacji, gdy jedyną głębiej zarysowaną postacią jest tylko główny bohater albo czerpanie z książki wiedzy o XIX-wiecznej Afryce byłoby naiwnością. Co prawda Sienkiewicz był kilka miesięcy w Afryce ale jej znajomość w jego przypadku porównywalna może być ze znajomością Afryki u kogoś kto spędził wakacje w Sharm el-Sheikh i wyskoczył przy okazji na safari do Kenii albo Tanzanii. Czytając "W pustyni i w puszczy" ma się też wrażenie, że to ukłon w stronę H. M. Stanley'a (który zresztą wspomniany jest w książce jako najwyższy autorytet, jeśli chodzi o umiejętności przeżycia w Afryce) i jego, mówiąc oględnie, mało finezyjnych metod poznawania Afryki, u podstaw, których leżało, podparte siłą, przekonanie o wyższości białego człowieka.

Bo jak młody Tarkowski nie miał się czuć lepszy od Arabów skoro wiadomo, że mają oni "dzikie i niedorozwinięte dusze" a "każdy prawie Arab" jest "chciwy i ambitny"? Nic więc dziwnego, że "czuł się nie tylko zwyciężonym, lecz i upokorzonym przez nich w swej dumie białego człowieka" gdy znalazł się u nich w niewoli. Można więc go zrozumieć, że gdy "pędzi wbrew woli na wielbłądzie dlatego tylko, że tego wielbłąda pogania z tyłu półdziki Sudańczyk" to "czuł się tym okropnie upokorzony" (...). Upokorzony biały chłopiec albo powiedzmy sobie to szczerze, smarkacz, który dla którego nie istotne jest to, że ustępuje przed siłą dorosłych mężczyzn lecz to, że jakiś czarny dzikus decyduje o tym, co ma robić biały - faktycznie, cóż za zniewaga! nic dziwnego, że przypłaci ją później, wraz z towarzyszami, życiem.

O Murzynach w ogóle nie ma co mówić. To nacja stworzona by służyć białym, przecież Kali gdy tylko zginął jego prześladowca "padł na twarz przed Stasiem i Nel na znak, że pragnie do końca życia zostać ich niewolnikiem" a jego umiłowanie podległości białemu było silniejsze niż pragnienie sprawowania władzy nad swoim ludem. A już o Mei, która została Nel podarowana jako niewolnica, to nawet nie ma co wspominać. Biedna dziewczyna "czuła się po chrzcie nieco zawiedziona, albowiem w naiwności ducha rozumiała, że po chrzcie wybieleje natychmiast na niej skóra, i wielkie było jej zdziwienie, gdy spostrzegła, że pozostała czarna jak i przedtem". Cóż za niesprawiedliwość!

Tylko dlaczego była zdziwiona, przecież nawet zwierzęta uznawały wyższość białego człowieka (czyżby Sienkiewicz miał jakiś dług u Kiplinga? Nawiasem mówiąc, da się w powieści dopatrzyć także podobieństw do... "Krzyżaków"), nie wspominam już nawet o Kingu. Wszakże lampart nie zaatakował Nel a przecież "gdyby Nel była Murzynką, zostałaby natychmiast porwana" przez niego. Nie ma się więc też co dziwić Lindemu, że tak się ucieszył ze spotkania ze Stasiem (co kojarzyć się może ze słynnym spotkaniem Stanley'a i Livingstone'a) bo wiadomo, że przed śmiercią "dobrze choć popatrzeć na europejską twarz" a co mu zostało? - jakiś murzyński służący. I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej.

Ciekawe, czy panie od polskiego zwracają uwagę na ten aspekt "W pustyni i w puszczy"? A przecież to nie jedyne "grzeszki" Sienkiewicza bo przecież dla feministek książka może być ciężkostrawna za jej seksizm a ekologom pewnie ciężko przychodzi przełknąć mordercze instynkty Stasia i jego chęć zabijania zwierząt dla samego zabijania. Ale może lepiej o tym nie wspominać?

piątek, 17 października 2014

Coś dla śpiochów ...

Dawno nie było czegoś z Afryki ...

Ci, którzy wzorem Księżniczki na ziarnku grochu narzekają, że źle  sypiają mogą się pocieszyć, że i tak nie mają najgorzej, dla porównania kilka afrykańskich "poduszek".



Dinka (Sudan Południowy)


Hemba (DR Konga)
 
 
Turkana (Kenia)


Luba (DR Konga)

wtorek, 7 stycznia 2014

Podróże we wnętrzu Afryki, Mungo Park

Wszyscy znają sarkastyczne powiedzenie o byciu "dwadzieścia (a czasami i więcej) lat za Murzynami", ale są dziedziny w których to nie sarkazm, bo co można powiedzieć, gdy klasyka światowej literatury podróżniczej ukazuje się w Polsce w 200 lat po jej wydaniu (nie licząc dwóch edycji z początku XIX w. będących w gruncie rzeczy streszczeniami oryginału). Mowa o "Podróżach we wnętrzu Afryki".


To kolosalna różnica w stosunku do bzdetów Beaty Pawlikowskiej i impertynencji Wojciecha Cejrowskiego, zresztą co tu porównywać, jeśli jak pisze we wprowadzeniu tłumacz, Michał Kozłowski - czym dla nas "W pustyni i w puszczy", tym dla Anglików dziennik Mungo Parka, choć też nie do końca ma rację bo trudno porównywać historyjkę dla dzieci i młodzieży inspirowaną cudzymi przeżyciami i przykrawającą rzeczywistość do wyobrażeń nieletnich czytelników oraz autentyczny dramat, w wielu miejscach ciągle przemawiający do współczesnego czytelnika.

"Podróże we wnętrzu Afryki" nie są trawelebrycką wycieczką w świetle fleszy i kamer telewizyjnych lecz historią podróży człowieka, który stawiał na szali własne życie, wiedząc jaki los był jego poprzedników. Jednemu z nich, Danielowi Houghton'owi (1740-1791), poświęca sporo miejsca i udało mu się zresztą dowiedzieć jak zakończyły się jego losy, mianowicie "po przybyciu do Dżary poznał pewnych kupców mauryjskich, podróżujących do Tiszitu (miejsca niedaleko kopalni soli na Wielkiej Pustyni, dziesięć dni drogi na północ) dla zakupu soli, a Major za cenę muszkietu i tytoniu wynajął ich, aby go tam zaprowadzili. Na podstawie tych wiadomości trudno dojść do jakiegoś innego wniosku, niż że Maurowie celowo oszukali go co do drogi, którą zamierzał podążać, albo warunków panujących w kraju pomiędzy Dżarą i Timbuktu. Mieli zapewne zamiar obrabować go i porzucić na pustyni. Po dwóch dniach zaczął domyślać się ich zdrady i nalegał na powrót do Dżary. Widząc, że tak nalega, Maurowie obrabowali go ze wszystkiego, co miał, i odeszli z wielbłądami. Biedny, opuszczony Major wrócił piechotą do należącego do Maurów wodopoju zwanego Tara. Przez kilka dni nie miał niczego do jedzenia, a nieczuli Maurowie odmówili dania mu czegokolwiek. Popadł w rozpacz. Czy rzeczywiście zginął z głodu, czy zamordowali go dzicy mahometanie, nie wiadomo. Jego ciało przeciągnięto do lasu." ...

Park wyprawiał się do Afryki dwukrotnie, celem jego wypraw było ustalenie biegu Nigru - nawiasem mówiąc ciekawe, ile osób wie (a nie zgaduje) czy płynie on z zachodu na wschód czy ze wschodu na zachód - co było swego czasu jedną z większych zagadek dla geografów oraz dotarcie do Timbuktu. Z pierwszej wyprawy wrócił po prawie dwóch latach, gdy wszyscy już położyli na nim krzyżyk i kilka lat później wyruszył ponownie, już nie samotnie ale z mocną ekipą i solidnie wyekwipowany, ale skutek był taki, że żaden biały z ponad czterdziestoosobowego składu nie przeżył. Jak pisał Park w liście z 17 listopada 1805 roku "Nie mieliśmy walk z tubylcami, żadnego z nas nie zabiły dzikie zwierzęta ani jakiekolwiek inne tragiczne wypadki, a jednak muszę z przykrością powiedzieć, że z czterdziestu czterech Europejczyków, którzy opuścili Gambię w doskonałym zdrowiu, obecnie żyje tylko pięciu, to jest: trzech żołnierzy (jeden - chory na umyśle), porucznik Martyn i ja." Dwa dni później w ostatnim zachowanym liście, który pisał do żony, zawiadamiał ją o śmierci jej brata a cztery miesiące później zginęli pozostali Europejczycy, którzy wyruszyli z Parkiem, i on sam.

"Podróże we wnętrzu Afryki" obejmują historię obu tych wypraw pisaną przez samego Parka w formie dzienników oraz sprawozdanie z poszukiwań przeprowadzonych w 1810 r. które wyjaśniło zagadkę jego śmieci a zawdzięczają swoją żywotność, temu że ciągle czyta się je jak dobrą, trzymającą w napięciu przygodową powieść, ze świadomością, że jednak nie jest to kolejna bajka, zwłaszcza, że determinacja i los głównego bohatera oraz autora zarazem, budzi skojarzenia z Raymondem Maufrais.

Ale dzienniki Parka to nie tylko dole i niedole i opisy kraju, który poznawał, to także możliwość całkiem współczesnego "odczytania" a mianowicie poprzez spojrzenie na Innego, które jest lansowane na fali mody na krytykę postkolonialną (cokolwiek to znaczy). Tyle tylko, że tym razem Innym jest Europejczyk, który o ile nie przemawiał z pozycji siły często był dla tubylców w najlepszym dla siebie razie dojną krową, którą można było bezkarnie okraść -  "Nie potrafię opisać zachowania ludzi, ćwiczących się w zadawaniu krzywd oraz cieszących się z nieszczęścia i cierpienia podobnych im istot. Wystarczy zauważyć, że gburowatość, brutalność i fanatyzm odróżniający Maurów od reszty rodzaju ludzkiego znalazły tutaj odpowiedni obiekt do praktykowania tych skłonności. Byłem cudzoziemcem, pozbawionym opieki i chrześcijaninem - już każda z tych okoliczności wystarczała, by wyrwać ostatnią iskierkę człowieczeństwa z serc Maurów (...)".

Zdumiewające jest przy tym, że w zapiskach Parka nie ma śladu wyższości białego nad czarnym, wręcz przeciwnie, jak pisze "jakiekolwiek by były różnice między Murzynami i Europejczykami w kształcie nosa i koloru skóry, nie ma różnic w naszej wspólnej naturze prawdziwego zrozumienia i uczuć", co przywodzi trochę na myśl Conradowskie stwierdzenie, że "Podbój ziemi, polegający przeważnie na tym, że się ją odbiera ludziom o odmiennej cerze lub trochę bardziej płaskich nosach, nie jest rzeczą piękną, jeśli się w nią wejrzy zbyt dokładnie."

Inną ciekawą kwestią jest uznawanie Parka za protagonistę niewolnictwa, choć w "Podróżach we wnętrzu Afryki" trudno znaleźć oparcie dla takiego poglądu. Owszem, przyjmował do wiadomości jego istnienie, bo to dzięki czarnemu (sic!) handlarzowi niewolników (z ludu Mande/Mandingo - może niektórzy kojarzą go ze popularnym niegdyś u nas serialem "Korzenie" wg powieści Alexa Haley'a "Korzenie. Losy amerykańskiej rodziny") mógł wrócić ze swojej pierwszej wyprawy a i do Anglii płynął na statku niewolniczym ale stąd jeszcze daleko do popierania niewolnictwa.

Fakt, Park nie przeciwstawiał się niewolnictwu, patrzył nań często zaskakująco chłodno, jako na coś zastanego, przykrą ale jednak istniejącą normę - "Stan podporządkowania i pewna nierówność rangi i statusu są nie do uniknięcia w każdym stadium rozwoju społecznego, ale gdy to podporządkowanie dojdzie do takiego poziomu, że osoby i usługi jednej części społeczeństwa są całkowicie w dyspozycji drugiej, to taki stan można nazwać niewolnictwem, i w tym położeniu życiowym znajduje się wielka ilość murzyńskich mieszkańców Afryki od najodleglejszych czasów swej historii, tym gorszym, że ich dzieci przy narodzinach otrzymują takież dziedzictwo.", a walkę z nim uważał za walkę z wiatrakami - "Jeśli chodzi o moje wrażenia co do skutków, jakie będzie miało przerwanie tego handlu na obyczaje tubylców, to nie mam wątpliwości, że w obecnym nieoświeconym stanie ich umysłów skutek ten nie będzie ani tak wielki, ani dobroczynny, jak tego mogłoby naiwnie oczekiwać wiele mądrych i wartościowych osób" ale też wielokrotnie można znaleźć w jego zapiskach współczucie wobec niedoli niewolników.

W każdym razie, jakkolwiek by z tym nie było, jego dzienniki okazały się po ponad dwóch wiekach od ich powstania zaskakująco żywotne i wciąż interesujące. Polecam.

sobota, 19 października 2013

Cuda w Polsce

Nie raz i nie dwa wyrzekałem na poziom wystaw sztuki afrykańskiej w naszych muzeach. Prezentuje się ją w "prehistoryczny" sposób za pomocą nieśmiertelnych rekonstrukcji wnętrz chat, sporadycznie tylko dostrzegając w jej obiektach dzieła sztuki. To trochę tak jak gdyby prezentację sztuki polskiej w USA sprowadzić do pokazania wnętrza chaty góralskiej, okraszoną łowickim pasiakiem i łodzią rybacką z Helu.

Do tego dochodzi też kwestia jakości - część eksponatów to artefakty, które nigdy nie były w użyciu, jeszcze pół biedy jeśli to kopie dla kolekcjonerów, gorzej jeśli muzeum chwali się czymś co określa się jako "airport art", obiektami wykonanymi z myślą o turystach nastawionych na kupno egzotycznej pamiątki, bo i takie przypadki u nas bywają.  

zdjęcie ze strony www.missionarieclaveriane.org

zdjęcie ze strony www.beskidniski.org.pl

W tej ogólnej mizerii trafiają się zupełnie niespodziewanie prawdziwe nie tylko perełki ale wręcz perły, jak ta w Muzeum Misyjnym Sióstr Misjonarek św. Piotra Klewera w Krośnie, nie bójmy się tego powiedzieć, światowej klasy figura nkisi (na zdjęciach powyżej), fetysz należący do plemienia Bakongo/Kongo (zamieszkuje ono przede wszystkim zachodnią część Demokratycznej Republiki Kongo, u ujścia rzeki Kongo) a ostrza i gwoździe wbite w niego miały wywoływać cierpienie i śmierć osoby, przeciwko której były skierowane. Rzeźba trafiła do Krosna w początkach istnienia Domu Sióstr Klawierianek w tym mieście, czyli w latach 30-tych XX wieku, z Krakowa gdzie Muzeum Misyjne istniało już w 1900 roku. Tam z kolei trafiła zapewne jako dar któregoś z misjonarzy. Wszystko wskazuje na to, że pochodzi z II połowy XIX w. Być może szczegółowa kwerenda przyniosłaby dokładniejsze informacje.

Dla porównania i pokazania, że nie przesadzam, poniżej tego samego typu obiekty z ważniejszych muzeów zajmujących się afrykańska sztuką plemienną w Brukseli, Genewie i Nowym Jorku.


 
 
To coś jak "Pokłon Trzech Króli" Jacoba Jordaensa z kościoła św. Jana Chrzciciela w Skalbmierzu (niestety jakość zdjęcia nawet w połowie nie oddaje urody i klasy obrazu), czy przypisywana Timoteo Viti "Matka Boska z Dzieciątkiem" z kolegiaty św. Marcina w Opatowie. Światowej klasy dzieła w miejscowościach z pewnością ciekawych, na co dzień jednak, nie ma co ukrywać, łagodnie rzecz ujmując, nie tętniących życiem.

zdjęcie ze strony www.niedziela.pl


zdjęcie ze strony www.kolegiataopatow.sandomierz.opoka.org.pl

Jak się okazuje, nie po raz pierwszy zresztą, warto od czasu do czasu ruszyć z Warszawy w Polskę by poobcować ze sztuką na światowym poziomie. 

niedziela, 17 marca 2013

W krainach słońca, Antoni Jakubski

Jeszcze jedna książka z "wykopalisk", tym razem klasyka polskiej literatury podróżniczej -"W krainach słońca. Kartki z podróży do Afryki Środkowej w latach 1909 i 1910" Antoniego Jakubskiego, która  doczekała się przed wojną dwóch wydań, pierwszego w 1914 r, i drugiego poszerzonego, w 1923 r. 


Autor to postać dzisiaj zapomniana ale warta przypomnienia bo to sylwetka niebanalna. Antoni Władysław Jakubski urodził się 28 marca 1885 r. we Lwowie, był zoologiem, zwanym trochę żartobliwie "twórcą polskiej szkoły czerwcowej", za sprawą monografii poświęconej, czerwcowi polskiemu - gatunkowi owadów z rodzaju pluskwiaków.

W latach 1903-08 studiował nauki przyrodnicze na Uniwersytecie Lwowskim u prof. J. Nasbauma-Hilarowicza, który napisał potem wstęp do jego wspomnień z wyprawy do Afryki i u Benedykta Dybowskiego. Po ukończeniu studiów początkowo pracował jako nauczyciel w gimnazjach w Stanisławowie i Lwowie, a w 1912 r. objął stanowisko asystenta Zakładu Histologii na Uniwersytecie Lwowskim. W 1917 r. habilitował się z zoologii i anatomii porównawczej. W okresie I wojny światowej służył w Legionach i do 1920 r. był oficerem sztabu jednostek Wojska Polskiego. Był czterokrotnie odznaczony Krzyżem Walecznych i otrzymał też Krzyż Virtuti Militari V klasy. 

Po wojnie, w 1919 r. objął stanowisko profesora nadzwyczajnego (w 1921 r. otrzymał tytuł profesora zwyczajnego) anatomii porównawczej i biologii na Uniwersytecie Poznańskim. W 1922 r., organizował Morskie Laboratorium Rybackie na Helu i był współzałożyciele Polskiego Towarzystwa Zoologicznego (1937 r.). W czasie II wojny światowej został aresztowany i przebywał w kilku obozach koncentracyjnych. Po wyzwoleniu wyjechał do Włoch, gdzie wstąpił do II Dywizji Pancernej w randze podpułkownika i był organizatorem polskiego szkolnictwa w II Korpusie. Po wojnie wyjechał do Wielkiej Brytanii, gdzie pracował w British Museum a po przejściu na emeryturę zamieszkał w Pernhos, w ośrodku dla emerytowanych oficerów polskich. Zmarł 20 maja 1962 r. w Londynie.

zdjęcie okładki i strony tytułowej ze strony www.atticus.pl

Jakubski w okresie od sierpnia 1909 do marca 1910 roku odbył wyprawę na tereny ówczesnej Niemieckiej Afryki Wschodniej. Wyprawa składała się z dwóch osobnych tras. Pierwsza prowadziła z Kilosy (na zach. od Morogoro) nad jeziora Rukwa i Niasa, druga zaś z Bujko (na płn.-zach. od Mombo) na Kilimandżaro (tej części poświęcił niewielką publikację "Wyprawia na Mont Kilimandżaro", Kraków 1926), którego był pierwszym polskim zdobywcą, choć tak na prawdę ze względu na załamanie pogody nie dotarł na sam szczyt, doszedł bowiem do wysokości 5830 m n.p.m. (wysokość Kilimandżaro - 5895 m n.p.m.) na brzeg krateru szczytowego Kibo. 

"W krainach słońca" do dzisiaj zachowały swoje walory literackie, nic zresztą dziwnego skoro pisane mającą do czynienia na co dzień ze słowem pisanym, choć trochę specyficznym bo w książce wyraźnie  widać naukowe zainteresowania autora bo tak jak Czekanowski w swoich "W głąb lasów Aruwimi" sporo miejsca poświęca zagadnieniom antropologicznym, tak u Jakubskiego widoczne są jego zainteresowania przyrodnicze.

figurka przywieziona przez A. W. Jakubskiego z wyprawy

W przeciwieństwie jednak do postaci Jana Czekanowskiego, z "W krainach słońca" nie wyłania się zbyt sympatyczny obraz ich autora. W sumie niezbyt daleko mu do bohaterów kongijskich opowiadań Conrada, bo swoich tragarzy traktuje jak niewolników wymuszając posłuszeństwo przemocą nie stroniąc przy tym od bicia (chociaż chyba nie dokonywanego osobiście). Ale w sumie nie budzi to zaskoczenie, skoro dla Jakubskiego to Murzyni to "czarne małpy" i "ludzie pierwotni". "Europejczyk w obcowaniu z murzynami musi się uzbroić w cierpliwość, ale i stanowczość jest konieczną. Murzyn powinien wierzyć Europejczykowi, powinien wiedzieć, że postanowienia jego są nieodwołalne, ale i sprawiedliwe.  Ludzkie obchodzenie się z czarnym, staranie o dobre dlań pożywienie, jak i utrzymanie wesołego nastroju w pracującej gromadzie - to są warunki pomyślnej współpracy. Murzyn ma w sobie coś z dziecka i starca. Wesoły, lekkomyślny i gadatliwy, przepadający za wesołą kompanią w którejby przy pełnych garnkach piwa "pombe" można było całą noc pośpiewać i różnych opowieści się nasłuchać - rankiem już niestrudzony zabiera się ochoczo do pracy. Na ból są srodze wytrzymali. Bicie odczuwają mniej jako cierpienie, raczej jako pohańbienie."

Wygląda na to, że Jakubski mógłby zrobić karierę w państwie Leopolda II, swoją drogę ciekawe jako co on by odbierał bicie. Niejako dla równowagi dostaje się też osadnikom niemieckim. Widać zresztą niezbyt ukrywaną niechęć do Niemców przy okazji wzmianek o krwawo stłumionych powstaniach plemion, które usiłowały wyzwolić się spod ich panowania.

Oczywiście, nie jest to dominujący w książce motyw, znaczna jej część poświęcona jest myśliwskim przygodom i codziennym trudom wędrówki, którą mógł je przepłacić życiem a co najmniej trwałą utratą zdrowia, jak to zdarzyło się jego współpasażerom podróży do Afryki.  w czasie której zrobił zupełnie zaskakujące znajomości. O ile poznanie w Mombassie "Wasserpolaka" Schwentawsky'iego może jeszcze niespecjalnie zdumiewa to już spotkanie z Mojżeszem Goldsmithem "nowoczesnym Srulem z Lubartowa" w miejscu odległym od wiele dni wędrówki od wybrzeża już tak. "Urodzony w Warszawie, gdzie do szóstego roku życia przebywał, wspomina jeszcze teraz Syreni gród, jako wzór elegancji i wytworności. Dotychczas nie zapomniał zupełnie polskiej mowy, owszem zna nawet piosenkę "Mama sze gniewa, roczkamy macha", poczem następują dźwięki najzupełniej dla ucha polskiego niezrozumiałe. Poczciwe Żydzisko - więcej sobie przypisuje, niż wie: ma naturalnie i swoje wady, ale z gruntu serdeczny i usłużny". Na drodze Jakubskiego staje też niemiecki kapral o swojsko brzmiącym nazwisku - Brzezynski.

Dzisiaj pewnie Jakubskiego nie ominęłoby napiętnowanie bo opowieści Cejrowskiego w porównaniu z jego wspomnieniami to wzór poprawności politycznej, tyle "W krainach słońca" przedstawiają obraz autentycznej Afryki i jej mieszkańców a nie kolorowych, egzotycznych obrazków. 

poniedziałek, 1 października 2012

Hajota, zapomniana konkurentka Deotymy

Helena Janina Pajzderska domo Boguska primo voto Rogozińska urodziła się 16 maja 1862 r. Chyba nie miała szczęścia w życiu a i po śmierci popadła w zapomnienie. Co prawda o zmarłych "aut bene aut nihil", ale nie da się ukryć, że literatką była marną. Zaskakująco, o dziwo, dobrze wypadła natomiast jako tłumaczka - jej przekład "Plebana z Wakefield" Olivera Goldsmitha czyta się zaskakująco dobrze w porównaniu z jej oryginalną twórczością.

Życie prywatne zdecydowanie się jej nie układało - wygląda na to, że ze Stefanem Szolc-Rogozińskim miała "krzyż Pański". A i sama Hajota, jeśli miała charakter zbliżony do stylu, w jakim pisywała swoje utwory to na dłuższą metę też musiała być męcząca. Mnie zainteresowały w jej twórczości wątki afrykańskie. Jak wiadomo, po ślubie z Szolc-Rogozińskim (zawartym przy, oględnie rzecz ujmując, braku entuzjazmu ze strony jego rodziny), Hajota wyjechała "za mężem" na Fernando Poo u brzegów Kamerunu. Po pobycie na wyspie powróciła do Warszawy w 1891 r. Dwa lata później ukazał się jej zbiór opowiadań "Z dalekich lądów" a w 1902 r. powieść "Ostatnia butelka" - dwie najbardziej wartościowe pozycje w jej dorobku literackim. Opowiadania doczekały się nawet powojennej edycji w 1954 r., a "Ostatnia butelka" drugiego wydania w 1927 r. 



Hajota wytrzymała z Szolc-Rogozińskim siedem lat (pobrali się 29 sierpnia 1885 r.). Rozstali się niedługo po powrocie z Kamerunu ale z formalnego punktu widzenia do końca, czyli do śmierci Szolc-Rogozińskiego (1 grudnia 1896 r. w Paryżu) byli małżeństwem, choć w trakcie procesu rozwodowego, na wniosek Hajoty. O dziwo, w zapiskach dokonywanych przez nią w trakcie powrotu z Kamerunu do Polski nic jeszcze nie wskazuje na nadciągającą burzę a i w trakcie procesu, jak i po śmierci Szolc-Rogozińskiego w Paryżu, jej stosunek do niego nie był nacechowany niechęcią czy nienawiścią. Za to z zapisków Szolc-Rogozińskiego widać, że co najmniej jej nie cierpiał. Odnosi się jednak wrażenie, że takie nastawienie chyba w dużej mierze wynikało z jego trudnego charakteru i braku minimum obiektywizmu, na który nie mógł się zdobyć, trzeba przyznać, że w niekomfortowym dla siebie położeniu. Hajota zmarła 4 grudnia 1927 r została pochowana na Starych Powązkach w grobie ojca - Jana Boguskiego, dzisiaj opuszczonym i zapomnianym. Niedaleko od jej grobu pochowani zostali również związani z Afryką, choć w różnym stopniu, Małgorzata Sałacińska-Grzesiewicz i Jan Nelli Grzesiewicz ale to już całkiem inna historia. 

Jej "afrykańską" twórczość od biedy da się to jakoś czytać, widać wyraźne pokrewieństwo z twórczością Deotymy (obie panie zresztą się znały i chyba nawet lubiły, w każdym razie Hajota bywała u Deotymy) ale mówiąc szczerze jest to ten poziom, przy którym pisarki w rodzaju Grocholi, Sowy czy Enerlich mają się tak do Hajoty, jak w stosunku do nich  Virginia Woolf. To co  w niej interesujące, to obserwacje z lokalnego życia, w którym czarni występują tylko jako tło. Obserwacje dotyczące białych nie wystawiają im najlepszego świadectwa, podobnie zresztą jak i w powieściach Antoniego Dębczyńskiego ale talent zdecydowanie nie ten, że o Conradzie nie wspomnę. Poziom literacki skłania raczej do szybszego przebiegania wzrokiem po kartkach niż do namysłu i snucia refleksji, z jednym może wyjątkiem. Zdecydowanie próbę czasu przetrzymało ostatnie z opowiadań zawartych w zbiorze z 1893 r. będące całkiem ciekawą relacją z wyprawy na najwyższy szczyt Fernando Poo. 


Ale tak na prawdę popadłaby do szczętu w zapomnienie, gdyby nie to, że została zauważona i uwieczniona przez ... Juliana Tuwima w "Polskim słowniku pijackim" za sprawą określenia "ulabyryntowany": "nieunikniony night-cap, to, co u nas nazywałoby się po staropolsku do "poduszki", dopełnia zwykle brakującej miarki i znieczula wyobraźnię tak skutecznie, że "ulabyryntowany" przedstawiciel wyższej kultury pogrąża się w zupełną nirwanę" Hajota (Helena Rogozińska-Pajzderska) "Ostatnia butelka", Warszawa 1927, t. I, s. 54.

Wartość tej powieści Hajoty polega głównie na zawartych w niej obserwacjach etnograficznych i społecznych. Te pierwsze dotyczą Kalabaru (obecnie Calabar w Nigerii). "Przodem biegł człowiek w masce na twarzy, dziwacznie i jaskrawo pomalowanej, z pękami różnokolorowych piór na głowie, w obszernej, fałdzistej opończy, pozeszywanej z najrozmaitszych pstrych kawałków perkalu, aksamitu, krajowych tkanin i atłasu. W ręce trzymał spory żelazny dzwonek i wstrząsał nim co chwila. Za tym szczególnym heroldem sunęła w podrygach ogromna kula, opięta błękitną, jedwabną materją; obwieszona tasiemkami, trzęsidłami, kłami zwierząt, skórami małych małpek i węży i mnóstwem innych podobnych ozdób, z koroną wielkich, czerwonych, żółtych i błękitnych piór u szczytu, chwiejącą się na wszystkie strony. Wewnątrz tej kuli coś się wyraźnie ruszało, w wysuwające się z dalekiego obwodu bose, czarne stopy zdradzały, że tem czemś jest postać ludzka. Po bokach pędzili dwaj ludzie, również zamaskowani i w podobnych, jak pierwszych opończach tylko zamiast dzwonka trzymali w rękach po dwie spore, grube pałeczki, opatrzone w płaskie krążki na kształt rękojeści, i uderzali niemi jedną o drugą, sprawując ów tępy klekot. Chwilami z błyskawiczną szybkością opierali krążki o ziemię i, unosząc się na wyprężonych rękach, wywijali piętami w powietrzu, jak cyrkowi akrobaci. Pochód zamykała w oddaleniu kilku kroków podążająca zbita gromada jakich dwudziestu lub więcej postaci zamaskowanych, powiewających pstrokacizną opończy, a nad ich głowami, tak samo w pęki różnobarwnych piór przystrojonemi, górowało uroczyście wielkie "dżudżu" - fetysz drewniany, wyobrażający ucięty po biodra kadłub ludzki z głową o dwóch twarzach, niby zabłąkane echo Janusowego mitu, ze sterczącymi po bokach ogromnymi uszami z bawolej skóry i czworokątem drewnianych wieżyczek na wierzchołku czaszki. Potworne to bóstwo miało w obu naśladujących usta otworach po dwa szeregi wyszczerzonych zębów; policzki pomalowane na żółto z czarnymi pręgami, a nos i oczy na biało." (prawdopodobnie chodziło o orszak Ekbo/Ekpo - zdjęcie poniżej).


W drodze wyjątku, bo książka jest generalnie niedostępna, podaję tym razem streszczenie. Akcja, jak to u Hajoty, niezbyt skomplikowana. Operatywny, robiący karierę kupiec Ewerard Benson urządza przyjęcie, na które zaprasza swoich nielicznych kolegów po fachu z Kalabaru. Ale ma kłopot - statek, który zapewnia dostawy towarów i zaopatrzenie dla białych spóźnia się więc może być za mało piwa na przyjęciu. Ewerardowi wpada w oko Diana Fairlay, piękna krewna misjonarskiej pary (Hajota daje upust swojej niechęci do anglikańskich misjonarzy w każdej swojej powieści), która niemając już rodziny w Anglii zamieszkuje u nich. W czasie przyjęcia, pijani goście Bensona urządzają świętokradczy pogrzeb ostatniej butelce piwa, czym wstrząśnięta jest zarówna misjonarska para i jak i panna Fairlay, będący świadkami "uroczystości". Jednak Benson nie jest zepsuty do szpiku kości - ożywia go miłość do matki, która pozostała w "starym kraju" i sam zdaje sobie sprawę z miałkości charakterów towarzystwa, w którym się obraca, choć też i hołduje jego zwyczajom. Z jego starań o pannę Fairlay nic nie wychodzi bo jest ona oburzona jego zachowaniem, jemu zaś męska duma nie pozwala się ukorzyć i przyznać do niestosowności swojego postępowania. Tymczasem dociera do niego wiadomość o śmierci matki, która wywołuje u niego wstrząs tak, że wymaga pielęgnacji. W chorobie opiekuje się nim Diana, wbrew woli wujostwa. Na dodatek okazuje się, że matka zmarła w dniu, w którym urządzi ostatniej butelce piwa pogrzeb, który tak oburzył Dianę - postanawia więc się zmienić. Oświadcza się Dianie (okazuje się, że marzył o niej od dawna, przypadkowo spotykając w tawernie, w Anglii - Diana była córką właściciela) i wszystko kończy się szczęśliwie. W sumie wyszło ckliwe romansidło, w którym Hajota wykorzystuje nie tylko ograne schematy ale także eksploatuje motywy podpatrzone w czasie swojego pobytu w Afryce - to akurat jest dosyć interesujące - z tego wszystkiego ktoś obdarzony trochę większym talentem literackim mógłby wykrzesać znacznie bardziej interesującą historię. W sumie jednak, jak na Hajotę, niektóre partie książki wydają się być "całkiem-całkiem" i pewnie temu zawdzięczała ona swoje drugie wydanie. Na trzecie raczej nie ma szans.

wtorek, 25 września 2012

Cesarz, Ryszard Kapuściński

Nie ma co ukrywać, po "Kapuściński non-fiction" A. Domosławskiego, książki Kapuścińskiego już nie będą takie same ale nawet jeśli jego reportaże nie są prawdziwe, to w każdym razie są, jak mówi stara anegdota, dobrze wymyślone.


"Odbrązawianie" w niczym nie zaszkodziło "Cesarzowi", diagnoza w nim zawarta, opis systemu władzy w niczym nie stracił na wartości i aktualności. Co prawda okazało się, że Mengistu Haile Mariam, który zastąpił Haile Sallasje okazał się jeszcze gorszy niż poprzednik ale kredyt zaufania, jakiego Kapuściński udzielił Mengistu nie jest, moim zdaniem, jakimś specjalnym powodem do wstydu dla pisarza, bo jeśli chodzi o nietrafność ocen politycznych jako amator stoi w jednym szeregu z zawodowcami, poczynając od Niccolo Machiavellego a kończąc na Zbigniewie Brzezińskim.

"Cesarz" nie jest, jak to powszechnie się przyjmuje, tylko opisem i satyrą na dyktaturę jakiejkolwiek zresztą proweniencji. Reguły opisane przez Kapuścińskiego w mniejszym lub większym stopniu odnoszą się do każdej władzy bo jej najtrwalszym elementem zawsze jest biurokracja. Jej zachowania skarykaturowane w książce dotyczą nie tylko Etiopii z czasów cesarza Haile Sallasje ale także ... współczesnej Polski "(...) zwróciłem uwagę, że nominacje powodują fizyczne zmiany w człowieku, i to zmiany zasadnicze (...) Już po sylwetce widzimy, że to nie byle kto, tylko widoma godność i odpowiedzialność. (...) Zmienia się również spojrzenie (...) nie będziemy przez niego dostrzegani (...) w czasie rozmowy spojrzenie jego przechodzi nam gdzieś nad głową, (...) nawet jeśli jest on niższego wzrostu (...) odczuwamy, że jeśli nawet jego myśli nie są głębsze, są na pewno ważniejsze i bardziej odpowiedzialne i zdajemy sobie sprawę, że w takiej sytuacji próba przekazania naszych myśli byłaby bezsensowna i małostkowa. (...) jednym z objawów ponominacyjnych jest zmiana sposobu mówienia, miejsce pełnych i jasnych zdań zajmują teraz rozliczne monosylaby, mruknięcia, chrząknięcia, zawieszenia głosu, wieloznaczne pauzy, mgliste słowa i takie reagowanie na wszystko, jakby on to dawno i dużo lepiej wiedział."

Jak widać te opisane przez Kapuścińskiego objawy nie są wcale takie egzotyczne i wydają się dziwnie znajome. Zna je każdy, kto antyszambrował "na salonach" władzy, zarówno tej powiatowej jak i centralnej. Czy, gdy czyta się, że: "(...) biurokracja rozpęczniała, zogromniała i coraz więcej pieniędzy z pańskiej kasy wyciągała. A urzędników jakże gonić jeśli to podpora najbardziej trwała i lojalna? Urzędnik pokątnie obmówi, wewnętrznie zburczy, ale wezwany do porządku zamilknie, a jeśli trzeba - stawi się i wesprze" nie odnosi się wrażenia, że mamy do czynienia z jakimś politycznym felietonem zamieszczonym, w którymś z szanujących się tygodników? Przecież opis taktyki okopania się na z góry upatrzonych pozycjach i strategia przetrwania, gdzie "(...) to się tyle razy zaczynało, a jednak nie kończyło, tyle było początków, a żadnego finału ostatecznego, i przez takie nie kończące się zaczynanie, przez tyle początkowań bezkońcowych powstało w duszy oswojenie, pocieszenie, że zawsze się wywiniemy, podniesiemy, że co mamy, nie oddamy, bo najgorsze przetrzymamy" brzmi całkiem swojsko - nie trzeba udawać się do Etiopii ani cofać w czasie.

Takich uniwersalnych spostrzeżeń w "Cesarzu" jest, niestety, znacznie więcej - niestety bo nie wydają one najlepszego świadectwa jakiejkolwiek władzy, gdy można ją porównać ze skorumpowanymi rządami władcy okradającego własny naród. Kapuściński na przykład wyraźnie pisze, że nie wierzy w mit "dobrego cara i złych bojarów", władcy który chce dobrze a któremu przeszkadzają źli urzędnicy. Dostrzega stosowaną także i dzisiaj taktykę przekazywania złych wiadomości nie przez władcę (a dzisiaj szefa rządu) ale jego podwładnych, ministrów. Czytelnik ku swemu zaskoczeniu odkrywa, że ta sama socjotechnika stosowana wobec afrykańskiego społeczeństwa analfabetów ponad pół wieku temu z równym powodzeniem jest nadal wykorzystywana w kraju, który leży w środku Europy. To właśnie tego typu spostrzeżenia i obserwacje sprawiają, że "Cesarz" ma wartość uniwersalną i nie jest, jakby to się wydawało na pierwszy rzut oka, tylko opowieścią o obalonym władcy egzotycznego państwa. 

piątek, 14 września 2012

Hotentoci, Roman Stopa czyli ... o językach mlaskowych

Na informacje o profesorze Romanie Stopie natrafiłem w antologii "Wśród buszu i czarowników" Antoniego Kuczyńskiego. To postać znana w gruncie rzeczy wąskiemu gronu specjalistów bo też i zajmował się bardzo ezoteryczną dziedziną. Urodził się w Woli Batorskiej niedaleko Bochni w 1895 r. jako jedno z ośmiorga dzieci w biednej rodzinie chłopskiej (trochę pod tym względem jego życiorys może kojarzyć się z biografią prof. Pigonia). W 1914 r. ukończył gimnazjum w Bochni a rok potem rozpoczął na Uniwersytecie Jagiellońskim studia na filologii klasycznej. Po zakończonych w 1920 r. studiach pracował jako nauczyciel w gimnazjach w Częstochowie, Skierniewicach, Żyrardowie, Nowym Targu i Krakowie. Cały czas zajmował się pracą naukową pod kierunkiem prof. Jana Rozwadowskiego poświęconą językom afrykańskim, która została opublikowana w języku niemieckim ("Die Schnalze (Ihre Natur, Entwicklung und Ursprung)" [Mlaski - ich charakter, rozwój i pochodzenie]) ze względu na brak zainteresowania tą tematyką polskich środowisk naukowych, choć ostatecznie została doceniona także w kraju i Roman Stopa otrzymał stypendium Funduszu Kultury Polskiej, za które wyjechał prawie na rok do Afryki Południowej i prowadził tam badania nad plemionami buszmeńskimi, hotentockimi i bantuskimi. Po powrocie, w 1936 r. uzyskał docenturę na Uniwersytecie im. Jana Kazimierza ale gościnnie wykładał także na uniwersytetach w Berlinie, Londynie i Paryżu. Po wojnie od 1945 r. związany był z Uniwersytetem Jagiellońskim, gdzie w 1962 r. otrzymał tytuł profesora. Zmarł w Krakowie w 1995 r.

Ja trafiłem na jego niewielką publikację stanowiącą odbitkę z rocznika "Lud" T. XXXVIII. Tym co ją wyróżnia to dedykacja dla Jana Kapłona kolegi z czasów nauki w gimnazjum w Nowym Targu w latach 1929-31.


"Hotentoci" to dzisiaj niepoprawny politycznie tytuł. Nazwa ta, jak pisał Profesor (ciocia wikipedia podaje inny źródłosłów Khoikhoi) "(...) pochodzi prawdopodobnie od wyrazu holenderskiego "hot not" (Hüttentüt) coś w rodzaju polskiego "ni me ni be" i odzwierciedla wrażenie pierwszych osadników holenderskich z języka hotentockiego." Roman Stopa wskazuje też na analogię do greckich określeń w odniesieniu do obcojęzycznych plemion, zwłaszcza Persów "bel-bel - bełkocący, be-blok". 

Ale tak na prawdę nie o samych Hotentotów mi chodzi lecz o języki... mlaskowe, które to określenie bardzo mi się spodobało, a że Profesor był światowym autorytetem w tej dziedzinie więc i w tej książce (a właściwie książeczce) poświęcił jej trochę miejsca. 

"Mlaski - są to dźwięki o charakterze spółgłoskowym, o tyle jednak odmienne od naszych spółgłosek, że ich artykulacja jest niezależną od oddechu, a zatem i od fonacji (głosu) , natomiast wytwarzane są ruchem ssącym warg czy języka (zasadniczo pojawiają się one w nagłosie) (...)."

Rozróżniane są mlaski:
- wargowe;
- wargowo-zębowe;
- wsteczne;
- zębowe;
- lateralny (boczny);
- alweolarny (dziąsłowy);
- cerebralny.

"Każdy mlask ma dwa zwarcia równoczesne ale ponieważ sposób rozluźnienia zwarcia może być różny to na przykład w odniesieniu do zwarcia tylnego (welarnego) [być może chodzi o mlask wsteczny]" rozróżniane były różne postacie nagłosu mlaskowego:

- nosowy;
- dźwięczny;
- bezdźwięczny;
  a) ze zwarciem krtaniowym, względnie spółgłoską ejektywną,
  b) z welarną afrykatą;
- przydechowy.

Przyznam, że sam nie bardzo rozumiem o co tu chodzi ale brzmi to nieźle ... 

"Drugą cechą dominującą w grupie hotentocko-buszmeńskiej jest ton semantyczny, tj. intonacja rozróżniająca dwa wyrazy (sylaby) o całkowicie identycznym składzie fonetycznym - jedynie na podstawie różnych tonów, będących stałą cechą tychże wyrazów (sylab)." I tyle teorii, dla ciekawych jak to wygląda w praktyce, załączam link:

http://www.youtube.com/watch?v=MXroTDm55C8&feature=related

czwartek, 16 sierpnia 2012

Jądro ciemności, Joseph Conrad - notatki na marginesie

Trochę "odkurzone" refleksje na tematy związane z jedną z moich ulubionych książek - "Jądrem ciemności".  Jakiś czas temu ukazał się szumnie (jak na tłumaczenie) zapowiadany przekład autorstwa Magdaleny Heydel. Jak "wieść gminna niesie" jest to podobno najwierniejsza oryginałowi wersja - być może ale moim zdaniem większe wrażenie robi mroczna, duszna i obezwładniającej czytelnika atmosfera, którą emanuje tłumaczenie Anieli Zagórskiej w opracowaniu Zdzisława Najdera (wydanie "Ossolineum" z 1972 r. w "Wyborze opowiadań"). 


Naturalną koleją rzeczy sięgnąłem też do "znakomitego", zdaniem wydawcy, posłowia. Bardziej jednak pasowałoby do niego określenie dyskusyjne, zwłaszcza, że trafiają się w nim ewidentne błędy - jakimś dziwnym trafem Tłumaczka doliczyła się na przykład czterech dżentelmenów oczekujących na "Nellie" na przypływ, podczas gdy już od z pierwszych stron opowiadania wiadomo, że panów było pięciu: Dyrektor Kompanii, mecenas, księgowy, Marlow i narrator. Ale pomyłki każdemu mogą się zdarzyć - w końcu w posłowiu do tłumaczenia Jędrzeja Polaka, prof. Przemysław Czapliński ma wątpliwości, czy "miasto umarłych" to Bruksela czy Londyn, choć wszystkie znaki na ziemi i morzu wskazują na Brukselę.

Zdecydowanie na plus można Magdalenie Haydel zaliczyć przypomnienie interpretacji Chinue Achebe odczytującego "Jądro ciemności" jako utwór obrzydliwy i obraźliwy, promujący rasizm a także interpretacji N. Pelikan Straus zarzucającej opowiadaniu "brutalny seksizm". Dobrze wiedzieć, że są i takie pomysły a oryginalność takich interpretacji przywodzi na myśl "boy'owskie" spojrzenie na "Zemstę" Fredry - oczami robotników, którym nie zapłacono za ich pracę przy budowie muru. Na pewno przewrotne i prowokujące - ale to ślepy zaułek niczego w utworze Conrada nie wyjaśniający, a na ile podyktowany idee fixe autorów a na ile modą to już inna sprawa. Interpretowano swego czasu utwory poprzez pryzmat walki klasowej a dzisiaj zdarza się robić to poprzez pryzmat preferencji seksualnych autorów, a skoro tak, to można także i płci. Na szczęście, z czasem okazuje się, że mody przemijają i zwycięża zdrowy rozsądek.

Ciekawsze, żeby nie powiedzieć wprost - sensowniejsze, interpretacje dotyczące spraw bardziej przyziemnych. Do takich należy konstatacja Autorów posłowia do "Jądra ciemności" (P. Czaplińskiego do tłumaczenia J.Polaka i M.Haydel do tłumaczena własnego) doszukująca się inspiracji "Jądrem ciemności" jednego z najlepszych filmów Wernera Herzoga "Aguirre, gniew boży", chociaż już na początku filmu Herzog zdradza jego źródło. Jest nim mianowicie "Relación del nuevo descubrimiento del famoso río Grande que descubrió por muy gran ventura el capitán Francisco de Orellana" Gaspara de Carvajal (ok. 1500 - 1584), misjonarza, który brał udział w wyprawie Francisco de Orellnay, a która miała miejsce prawie 20 lat wcześniej przed wyprawą Lope de Aguirre (1542).

Każdy kto interesuje się twórczością Herzoga wie, że jego filmy powstają tam gdzie toczy się akcja, jeśli więc "Aguirre" miałby być zawoalowaną wariacją na temat opowiadania Conrada, to z godnie z tą zasadą, powstałby, jeśli nie na Kongo to przynajmniej byłaby nagrywany w Afryce. Wypada też zwrócić uwagę na jeszcze jeden film oparty na losach Aguirre a mianowicie "Eldorado" Carlosa Saury. Dziwnym trafem jeszcze nikomu, mimo że klimat tego filmu jest równie "duszny" co "Aguirre", nie przyszło do głowy ogłoszenia jego powinowactwa z "Jądrem ciemności", choć być może przyczyną jest prozaiczna nieznajomość filmu Saury. Źródłem "pomysłu" powiązania filmu Herzoga z opowiadaniem Conrada jest, jak się wydaje, szkic Paolo Sirianiego "Podróż Aguirre do jądra ciemności" opublikowanym w zbiorze "Werner Herzog" (Goethe-Institute, 1994) ale na próżno i w nim szukać przekonujących argumentów uzasadniających pokrewieństwo tych dwóch dzieł. Fakt, że film Herzoga wywarł wpływ na "Czas Apokalipsy" Copolli, którego konotacje z "Jądrem ciemności" są bezdyskusyjne wcale nie znaczy, że oba czerpały z tego samego źródła. Trzeba jednak dodać, że niewątpliwie sam tok narracji i atmosfera filmu może przywodzić na myśl atmosferę "Jądra ciemności" choć ciągle stąd jeszcze daleko do poszukiwania zależności pomiędzy nimi.

Czytając "Jądro ciemności" w tłumaczeniu M. Heydel nabrałem chętki na porównanie go z innymi, wcześniejszymi tłumaczeniami, ku mojemu zdziwieniu wszystkie one różnią się między sobą i to dosyć znacznie. O ile nie ma w tym nic dziwnego w odniesieniu do tłumaczenia Anieli Zagórskiej, które ma prawie 90 lat, to pozostałe tłumaczenia powstały współcześnie i ich zróżnicowania nie da się wytłumaczyć ewolucją języka. Ale żeby nie być gołosłownym - "Jądro ciemności" doczekało się sześciu a właściwie siedmiu tłumaczeń (tłumaczenie A. Zagórskiej ukazało się także w opracowaniu Zdzisława Najdera) - załączyłem próbki poniżej, przytaczając też by każdy miał punkt odniesienia zdanie oryginału.

"I saw on that ivory face the expression of somber pride, of ruthless power, of craven terror - of an intense and hopeless despair". J. Conrad, Harper Press, 2010, p. 90.

"Dostrzegłem kolejno na tym obliczu z kości słoniowej wyraz ponurej pychy, bezlitosnej siły, przeraźliwego strachu, głębokiej i beznadziejnej rozpaczy" - tłum. A. Zagórskiej w oprac. Z. Najdera, Ossolineum, 1972, s. 157-158.

"Widziałem na tej twarzy z kości słoniowej wyraz ponurej pychy, bezlitosnej siły, przelękłej zgrozy - gwałtownej i beznadziejnej rozpaczy" - tłum. B. Koc, LSW, 2008, s. 136.

"Na tej twarzy o barwie kości słoniowej ujrzałem wyraz ponurej dumy, bezwzględnej siły, przeraźliwego strachu - intesywnej i pozbawionej nadziei rozpaczy" - tłum. P. Jabłońskiej, Greg, 2010, s. 62.

"Na tym obliczu z kości słoniowej ujrzałem wyraz posępnej pychy, bezwzględnej wszechmocy, tchórzliwego strachu - wszechogarniącej i beznadziejnej rozpaczy" - tłum. J. Polaka, Vesper, 2009, s. 107.

"Na wyrzeźbionym w kości słoniowej obliczu malowała się kolejno ponura duma, bezwzględna potęga oraz nieprzytomny strach wynikający z głębokiej i beznadziejnej rozpaczy" - tłum. I. Sochy, Zielona Sowa, 2009, s. 73.

"Na twarzy koloru kości słoniowej zobaczyłem wyraz ponurej dumy, bezwzględnej siły, tchórzliwego przerażenia - wzmożonej, beznadziejnej rozpaczy" - tłum. M. Heydel, Znak, 2011, s. 91.

Które jest najlepsze, nie podejmuję się powiedzieć. To już sam Conrad musiałby osądzić, na ile to co chciał przekazać, udało się przetłumaczyć na jego rodzinny język. 

A skoro już mowa o Marlow'ie wspominającym oblicze Kurtza, to trudno nie zadać pytania kim tak właściwie był ten ostatni. Odpowiedź na nie daje nieoceniony w tym względzie Zdzisław Najder "Genezie postaci Kurtza poświęcono wiele uwagi. Jean-Aubry ze zwykłą dlań naiwnością wiąże go z rzeczywistym Kleinem. Jerry Allen dopatruje się analogii z głośnym w latach 1888-1890 członkiem wyprawy Stanleya, brytyjskim majorem E. M. Bartoletem; Norman Sherry wskazuje na podobieństwo do czołowego funkcjonariusza SA do Handlu z Górnym Kongo A. E. C. Hodisterem; Hannah Arendt dostrzega model Kurtza w Karlu Petersie, niemieckim łowcy przygód kolonialnych; Adam Hochschild ukazuje uderzające analogie z Belgiem Leonem Romem, kapitanem Force Publique, którego Conrad spotkał być może w Leopoldville w sierpniu 1890. Wszystkie te żródła wydają się możliwe, ale Conrad nie musiał koniecznie z nich czerpać. Wzoru dla Kurtza dostarczały z jednej strony tradycja literacka i filozoficzna, z drugiej zachowanie bardzo wielu Europejczyków w Afryce. Jako postać z określonym życiorysem jest ostatecznie tworem pisarza." (Z. Najder, Życie Josepha Conrada-Korzeniowskiego, tom I, Lublin 2006).

Innym wątkiem, który mnie zainteresował, to lektury Kurtza, co prawda w "Jądrze ciemności" na próżno ich szukać ale za to w "Czasie Apokalipsy", który jest dla mnie emanacja opowiadania Conrad, uważny widz ma szansę co nieco wypatrzeć. Da się bowiem zauważyć "Złotą gałąź" James'a G. Frazer'a, "Legendę o Graalu. Od starożytnego obrzędu do romasu średniowiecznego" Jessie L. Weston, jakąś książkę Johanna W. Goethe'go, być może "Fausta" oraz Biblię. Jakże to wymowne - książka, w której niespodziewanie można znaleźć zarówno u "dzikich" jak i "cywilizowanych" zastanawiająco podobne wierzenia, książka o poszukiwaniu celu najwyższego i czystego oraz zaprzedaniu duszy diabłu w zamian za poznanie sensu istnienia no i oczywiście Biblia. 

"Złota gałąź" doczekała się w Polsce kilku wydań m. in. w słynnej serii "ceramowskiej". Wydanie z 1962 r. ma "afrykańską" okładkę, na której znajduje się statuetka nkisi z plemienia Songye z terenu obecnej Demokratycznej Republiki Kongo oraz maska (a właściwie jej górna część) chiwara z plemienia Bamana (Mali).


Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie to, że plemieniu Bamana nie poświęcono w książce nawet zdania a plemieniu Songye jeden niezbyt obszerny opis obrzędu związanego ze ścięciem drzewa. "Basongowie w Afryce Środkowej uważają, że gdy drzewo jest ścinane, zamieszkujący je duch może w gniewie spowodować śmierć wodza i jego rodziny. Dla zapobieżenia takiemu nieszczęściu zasięgają rady znachora, a gdy otrzymają zezwolenie, drwal składa najpierw drzewu ofiarę z kury i kozy, po czym natychmiast po pierwszym uderzeniu toporem przykłada usta do drzewa i wysysa soki. W ten sposób powstaje braterstwo z drzewem, tak jak dwoje ludzi zawiera braterstwo krwi przez wzajemne ssanie krwi. Potem może już bezkarnie przystąpić do powalenia swego brata-drzewa."

"Legenda o Graalu. Od starożytnego obrzędu do romansu średniowiecznego" Jessie L. Weston ukazała się w 1920 r. a jej polskie tłumaczenie w 1970 r. (drugie wydanie ukazało się w 1998 r.). Poszukiwacze sensancji zdecydowanie się rozczarują - to nie książka w rodzaju "Kodu Leonarda da Vinci" lecz próba poszukiwania źródeł idei Graala. Weston źródeł tych doszukuje się, jak wynika to już z podtytułu, nie w kulturze chrześcijańskiej ale w starożytnych kultach i nie kryje się ze źródłem inspiracji dla takich pomysłów wskazując bezpośrednio na "Złotą gałąź" Frazera.


Kiedyś książka Weston narobiła zamętu, dzisiaj to trochę przebrzmiała klasyka, a "kubeł zimnej wody" na nieco ekscentryczne koncepcje Weston m.in. wiążącej legendę o Graalu z kultem płodności wylał m.in. C.S. Lewis proponując by tajemniczego nie objaśniać jeszcze bardziej tajemniczym lecz by raczej poświęcić uwagę samym tekstom. Nie zmienia to jednak faktu, że książka warta jest przeczytania choćby dlatego, że była inspiracją dla T.S. Eliota do napisania "Ziemi jałowej", co sam przyznał i chyba to pierwszy (i jedyny) taki przypadek gdy książka naukowa stała u źródeł poematu. Każdy kto dotrwał do "listy płac" "Czasu Apokalipsy" i poświęcił jej chwilę uwagi wie, że wiersz czytany przez Kurtza to fragment 'Wydrążonych ludzi" T. S. Eliota. Jego poezje są tak na prawdę jedyną książką, co do której można mieć pewność, że były lekturą pułkownika.

"Jesteśmy próżnymi ludźmi
wypchane kukły
wsparte o siebie głowy wypełnione słomą
kiedy szepczemy
nasze suche głosy
są ciche i nieważne
jak wiatr pośród traw
jak kroki szczurów
w naszej zaschłej celi
kształty bez formy
cień bez koloru
zamarła siła
gesty bez ruchu"

To jeszcze jeden dowód powiązania filmu z "Jądrem ciemności" a właściwie rodzaj trybutu, jaki Copolla składa Conradowi, co nie wymaga specjalnych wywodów bo wiersz zaczyna się od motta "Pan Kurtz - on umrzeć" (z kolei drugie motto "A penny for the Old Guy" nawiązuje do Guya Fawkes'a). Wszystko się tu jakoś więc wiąże i przenika, na stoliku obok łóżka Kurtza leży przecież "Złota gałąź" Frazera, która była inspiracją dla "Legendy o Graalu ..." Jessie L. Weston (też zresztą tam leżącej). Nią z kolei inspirował się T. S. Eliot pisząc "Ziemię jałową", a skoro Eliot - to muszą być "Wydrążeni ludzie". Ufff ... - wygląda to prawie, jak w powieści szkatułkowej. Poszukiwania tych wzajemnych powiązań sprawiają, że na drugi plan trochę schodzi ich znaczenie - ale i na to jeszcze przyjdzie czas.


W filmie jest jeszcze jeden wiersz T. S. Eliota - "Pieśń miłosna J. Alfreda Prufrocka" - "Byłbym pazurem poszarpanym... rwącym powierzchnię cichych mórz." Mimo, że widz styka się z nim wcześniej to pozostaje trochę w cieniu "Wydrążonych ludzi" a właściwie nawet niezauważony, co ostatecznie przecież nie dziwi bo przecież fotoreporter (odpowiednik arlekina z "Jądra ciemności" - syna archijereja z guberni tambowskiej), który go wygłasza ma się do pułkownika tak jak "arlekin" do Kurtza. 

piątek, 3 sierpnia 2012

Dziennik kongijski, Joseph Conrad

Jako bałwochwalczy wielbiciel "Jądra ciemności" od dłuższego czasu szukałem "Dziennika kongijskiego" Conrada. Szczerze mówiąc nie jest to nawet jakiś wielki problem - rzecz w tym, że został on wydany tylko raz w ramach Dzieł (tom 25, "Ostatnie szkice"), a albo nikt nie chce sprzedać pojedynczego tomu albo jeśli już, to cena jest nieprzyzwoita. Wreszcie udało mi się go kupić za przyzwoitą cenę to znaczy w cenie kolorowego magazynu dla pań (albo panów). 


Jakie rozczarowanie ... niewiele albo zgoła nie ma tu niczego z klimatu jego opowiadań "kongijskich". To suche notatki, lakoniczne, po których znać trudy podróży a jednocześnie w drugiej ich części widać dowód solidnego marynarskiego rzemiosła.

"Dziennik ..." odnosi się do historii podróży w górę Konga. Podzielony jest na dwie części - pierwsza obejmuje okres od 13 czerwca do 1 sierpnia 1890 r. i podróż lądem z Matadi do Nselemba. Druga, to zupełnie nieinteresujące marynarskie zapiski przydatne jedynie dla pilota rzecznego, które co najwyżej mogą być dowodem na to jak trudna była żegluga Marlow'a po Kurtza prowadzone od 3 do ok. 20 sierpnia (ostatnia pewna data widoczna w zapiskach to 16 sierpnia ale po tym dniu podróż nadal trwała). Jedynie w części lądowej da się rozpoznać kilka epizodów i postaci z "Jądra ciemności". Jest zatem wzmianka o liście do Marguerite Poradowskiej - to ona była tą ciotką, która załatwiła Marlow'owi pracę w Société Anonyme Belge pour le Commerce du Haut-Congo, są wzmianki o zwłokach Murzynów - "widziałem znów martwe ciało leżące przy ścieżce w pozie pełnego zamyślenia spoczynku" - i nie jest to jedyna tego typu uwaga. A i bez trudu można rozpoznać pierwowzór incydentu ze zbyt grubym białym niesionym przez tragarzy. "Spodziewam się jutro dużego kłopotu z tragarzami. Kazałem ich wszystkich zwołać, i wygłosiłem przemowę, której nie zrozumieli. Obiecują zachowywać się dobrze. (...) Wielkie trudności z niesieniem Harou. Za ciężki. Kłopot!". I w zasadzie na tym koniec, warto jeszcze wspomnieć o spotkaniu o którym co prawda nie ma w "Jądrze ..." wzmianki ale za to jest w "Duchu króla Leopolda" A. Hochfelda. Conrad spotkał w Matadi Rogera Casementa dosyć kontrowersyjną postać, której należy jednak oddać sprawiedliwość ze względu na rolę jaką odegrała w ukróceniu praktyk stosowanych przez Belgów na terenie Kongo. 

środa, 4 lipca 2012

Laleczka - sztuka Afryki

Przedwczoraj dostałem wiadomość z Kampali, jest szansa na kilka rzeczy z pogranicza Sudanu, może niekoniecznie z terenów na których przebywają Ikowie opisani przez Colina Turnbulla ale zawsze ... . Tymczasem "zaklepaną" mam laleczkę Tabwa "Mpundu", która wraz z uchodźcami zawędrowała tam aż znad jeziora Tanganika.

fotografia dzięki uprzejmości Stanisława Wadeckiego

Dla towarzystwa, by nie czuła się samotna jeszcze kilka laleczek - jak widać trochę różnią się od europejskiego i amerykańskiego ideału lalki i w niczym nie przypominają Barbie.


Lalki Mossi dawane są dziewczynkom przez ich matki. Tego typu laleczki - zabawki nazywane są "Biiga". Dziewczynki karmią je, myją i ubierają. Lalki pełnia też drugą funkcję - w sferze sacrum. Wręczane są nowo poślubionym kobietom by zapewnić im płodność. Pełnią wówczas dwie funkcje - yisa biiga (wzywa dziecko) i gitga ti da biiga leber me (chroni dziecko przed "powrotem"). Pierwsza, pozwala dziecku przejść na świat jego rodziców, druga chroni przed śmiercią i chorobami. Wyróżnia się kilka stylów, w jaki rzeźbione są laleczki ale generalnie wszystkie one są zbliżone do prezentowanej na fotografii.  



Lalka Akua'ba z plemienia Ashanti (Ghana) jest chyba jednym z najbardziej znanych motywów sztuki afrykańskiej. Podobnie jak u Mossi pełni ona dwie funkcje - w okresie ciąży noszona jest przez kobiety tak jak prawdziwe dziecko mając w ten sposób zapewnić szczęśliwy poród i urodzenie pięknego i zdrowego dziecka, a potem po narodzinach staje się jego zabawką. 
fotografie ze strony www.hamillgallery.com

Dla "towarzystwa" już nie z mojej kolekcji kolejno laleczki z plemienia Ewe (Ghana), "ham pilu" z plemienia Fali (Kamerun), Fante (Ghana), Namji (Kamerun), bliźniaki "Ibeji" z plemienia Yoruba (Nigeria) oraz Zaramo (Tanzania).

sobota, 28 kwietnia 2012

"Henderson, król deszczu", Saul Bellow

Na "Hendersona, króla deszczu" natrafiłem jeszcze w latach licealnych (1983), kiedy codzienne polowanie na książki w nieistniejącej już księgarni po lekcjach miały charakter rytuału. Gwarancją jakości była piwowska seria 'Współczesna proza światowa". O autorze i książce nie miałem żadnego pojęcia. Wówczas książkę wchłonąłem. Powróciłem do niej po latach, gdy już wiedziałem, że Saul Bellow dostał nagrodę Nobla (1976) za "humanistyczne zrozumienie i subtelną analizę współczesnej kultury zawartej w jego twórczości", za samą książkę nagrodę Pulitzera (1960) a tytułowy bohater Eugene Henderson ma wiele cech wspólnych z autorem (w sferze biograficznej m.in. "niezbyt uporządkowane życie osobiste" mówiąc oględnie, służba w piechocie morskiej, podróż po Francji) co zresztą Bellow sam deklarował.


Mimo, że problemy Hendersona wydają się bliższe - cóż, bagaż doświadczeń życiowych - to jednak, książka wyraźnie mi "nie szła", przynajmniej do czasu. To historia o wydawałoby się człowieku sukcesu w średnim wieku, bogatym zarówno jeśli chodzi o pieniądze jak i doświadczenia życiowe, który miota się nie potrafiąc znaleźć sensu życia, zatruwając je za to wszystkim dookoła. Pod wpływem impulsu wyjeżdża do Afryki. Nie udało mi się umiejscowić miejsca akcji w realnym świecie - choć wydaje mi się, ze mogła się ona rozgrywać gdzieś w południowym Sudanie, może Ugandzie. Opisy tamtejszej sztuki, gdzie "strojono też i bielono wapnem bożki i fetysze, składano im ofiary. Starucha z włosami zaplecionymi w małe sztywne warkoczyki chlusnęła jakimś żółtawym jadłem na jeden z tych posążków i teraz wywijała mu nad głową dopiero co zarżniętym kurczakiem" nie przybliżyły mnie do wyjaśnienia tej zagadki. Nie ważne - w każdym razie oderwanie od cywilizacji, powrót do natury mają Hendersonowi pomóc w odnalezieniu sensu życia. Stara się zrozumieć samego siebie ale jego starania i chęć by zrobić coś dobrego dla mieszkańców oddalonej od cywilizacji wioski, do której trafił za sprawą swojego przewodnika, przemieniają się w klęskę. Ze wstydem i świadomością szkody jaką wyrządził trafia do kolejnej, gdzie zostaje królem deszczu - Sungo. Jej wódz - król zostaje jego przyjacielem i wtajemnicza go w swój pogląd na świat; "(...) pryszcz na nosie kobiety może być jej własną ideą ucieleśnioną dzięki przeistoczeniu na solenny rozkaz jej psyche; sięgając głębiej, sam nos, chociaż dziedziczny, częściowo jest też jej własną ideą". To jedna z wielu nauk króla, który wierzy w przeistoczenie we lwa i tę wiarę wraz z cechami przynależnymi królewskiemu zwierzęciu usiłuje zaszczepić Hendersonowi, co nie jest łatwe zważywszy na fakt, że ten w swoim dawnym życiu czuł więź ze ... świniami. Śmierć króla i czas spędzony w świecie, w którym liczą się podstawowe wartości nie idzie jednak na marne.

Mimo, że Bellow'em nie przepadam a i lepsze od "Hendersona", moim zdaniem, są "Herzog" oraz "Przypadki Augiego Marcha" to jednak po jego przeczytaniu trudno nie zgodzić się z uzasadnieniem Akademii Szwedzkiej. 

środa, 11 kwietnia 2012

"Murzynek Bambo - czarny, wesoły ..." Próba postkolonialnej interpretacji tekstu, Marcin Moskalewicz

Przyszła wreszcie pora na chyba najgłośnieszy ale też i najbardziej kontrowersyjny (łagodnie rzecz ujmując) tekst o "Murzynku Bambo" Juliana Tuwima, o którym już wcześniej wspominałem. 



Przyznaję, że po lekturze interpretacji zaproponowanej przez Marcina Moskalewicza, można wyszeptać niczym umierający Kurtz - zgroza, zgroza ... . "(...) tekst o Murzynku Bambo jest metaforą nieprzekraczalnej i nieredukowalnej różnicy istniejącej pomiędzy dwoma stanami człowieczeństwa, a zarazem metaforą każdej odmienności, niemożliwego do przejścia czystego popędu do naszego intelligibilnego świata świadomego Ja."  Konia z rzędem temu, kto zgadnie co Autor miał na myśli. 

Przebrnąłem przez tekst Marcina Moskalewicza, z uporem godnej lepszej sprawy i nie ukrywam, że mam pokusę by ocenić go (tzn. tekst) w kategoriach „wyśmiać i wyszydzić” zwłaszcza, że trudno pozbyć się wrażenia, że jest on równie odkrywczy co zarzut, że Tinky Winky propagował homoseksualizm za pomocą swojej torebki. Mimo wszystko jednak wypada oddać sprawiedliwość Autorowi, choćby z powodu jego erudycji i jednak trochę pochylić się nad tekstem. 

To co bulwersuje to założona teza – z góry już Autor wie, że wierszyk o Murzynku Bambo jest „wytworem kolonialnej choroby”, „wytworem kolonialnego dyskursu orientalizmu w rozumieniu Edwarda Saida”, czyli „niewidzialną pajęczyną kategorii, sterującą każdym możliwym (…) wyobrażeniem Wschodu. Strukturą długiego trwania, siecią niewidzialnych interesów władzy i wiedzy nadzorującej wszystko to co może zostac na jego temat pomyślane i wypowiedziane” – brzmi złowrogo ale jakby znajomo. 

Opozycja Wschodu i Zachodu przewija się w tekście jeszcze nie raz, co jest o tyle zaskakujące, że powinno być to raczej zestawienie Północ – Południe nie tylko ze względu na wzajemne usytuowanie geograficzne Europy i Afryki ale też zestawienie kontrastów społecznych i gospodarczych; bogata Północ – biedne Południe. Nie będę ukrywał - typ myślenia podporządkowujący wszystko z góry założonej tezie – nie odpowiada mi. Jestem bowiem zdania, że dobrze byłoby przy każdej interpretacji, także interpretacji tekstu literackiego wziąć pod uwagę kilka wcześniej już poczynionych przez innych spostrzeżeń. "Śmiejemy się dziś z takiego "marksizmu", który genezę Dziadów Mickiewicza chciał tłumaczyć wprost ruchem cen zboża na Litwie" Adama Schaffa przy czytaniu wywodów Marcina Moskalewicza brzmi jak memento. 

Przy okazji wzmianki o "Legendzie o Graalu" Jessie L. Weston, wspominałem o sprowadzających na ziemię, poskramiających puszczającą wodze fantazji autorkę, uwagach C.S. Lewis'a, które można odnieść mutatis mutandis także do każdego krytyka, który "reaguje o tyle, o ile znajduje w tekście odbicie jakiejś fikcji, którą za rzeczywistość przyjmuje". Wreszcie stara rzymska premia prawnicza powiada "clara non sunt intepretanda" (w swobodnym tłumaczeniu: jasny tekst nie potrzebuje wykładni). Czego Czytelnikom i sobie życzę.

Pamiętając o tych wytycznych interpretacji odwołujących się w istocie przede wszystkim do zasad zdrowego rozsądku, przechodzę wreszcie do wywodów Autora na temat wierszyka. Wierszyk wszedł do obiegu potocznego, nie za sprawą książeczek dla dzieci – bo z powszechnością kultury słowa pisanego w Polsce bywa różnie a przede wszystkim dzięki zamieszczeniu go w elementarzu Mariana Falskiego w edycji z 1957 r. a następnie wersji z 1974 r., w których wyróżniał się zdecydowanie na plus poziomem literackim i od razu zwracał uwagę „grupy targetowej”.

Autor powołuje się na psychoanalizę Freuda jako metodę interpretacji tekstu, pisząc o jej naukowości, tymczasem wiadomo, że metoda sprzed mniej więcej wieku z nauką nie ma nic wspólnego, co najwyżej uznawana jest za paranaukę a metody Freuda mają obecnie przede wszystkim znaczenie historyczne. Z dużym przymrużeniem oka należy więc patrzeć na psychoanalityczne dywagacje zawarte w „Tekstach Drugich”. Z tekstu dowiadujemy się także, że skoro w wierszyku jest mowa jedynie o chłopcu i jego mamie to mamy do czynienia z „relacją poprzez swoją niekompletność patologiczną”. Ciekawe, co na to czytelniczki będące mamami a i zadziwiające, że budując zawiłe konstrukcje Autor nie rozwinął wątku nieobecności ojca i nie doszukiwał się jej przyczyny.

Równie interesującym „odkryciem” M. Moskalewicza, jest spostrzeżenie, że bohater wierszyka „chodzi wprawdzie do szkoły, ale najwyraźniej lubi z niej powracać, preferuje dezorganizację”. Rzeczywiście, dobrze jest się dowiedzieć, niczym molierowski Pan Jourdain, który odkrył że mówi prozą, że każdy wracający ze szkoły a pewnie i z pracy preferuje dezorganizację.

Zupełnie niezrozumiałe w kontekście „postkolonialnego odczytania” jest poświęcenie uwagi relacjom mama – chłopiec, bo wszak to tylko relacja „czarna” - „czarny” nikt nie jest w niej kolonizatorem ani rasistą. Autor dostrzega też „dwie propozycje, „mleko” i „kąpiel” – dwukrotna reakcja, ucieczka i strach. „Mleko” to pożywienie, symbol obfitości; to także biel i czytelność zachodniej wizji świata”. Wydaje się, że niechęć do mleka u dzieci niekoniecznie związana jest z „czytelnością zachodniej wizji świata” – doświadczenie życiowe wskazuje, że jest to ponadnarodowa, czy ponadkulturowa niechęć wspólna wszystkim dzieciom, podobnie jak niechęć do tranu czy mycia uszu.

Gdyby jednak takie banalne tłumaczenie nie pasowało to, każdy kto trochę interesuje się kulturą afrykańską wie, że biel to kolor śmierci i duchów – trzymając się więc konwencji Marcina Moskalewicza powinniśmy raczej przyjąć, że Bambo uciekał na drzewo nie przed zachodnią wizją świata ale przed wizją śmierci. To nawet ciekawie by się układało – zachodnia cywilizacja śmierci bo przecież „biel, dosłownie to cera białego człowieka (…)”. Jeszcze bardziej interesujące jest stwierdzenie, że ucieczka przed mamą na drzewo jest u chłopca „(…) wypowiedzeniem posłuszeństwa normie. Stąd ucieczka na „drzewo”, będące symbolem fallicznym, symbolem niezależnej męskości i popędu”. Aż strach pomyśleć jak zinterpretowałby Autor zabawę w chowanego, zejście do piwnicy czy jazdę w windzie.

Długo można by wymieniać równie zaskakujące „treści intelektualnie nośne” zawarte w tekście Marcina Moskalewicza ale nie o to chodzi by zanudzać czytających – jeśli będą podchodzić z pewną dozą ostrożności do tego rodzaju „nawiedzonych” interpretacji to będzie to już sukces. Swoją drogą, to zaskakujące, skąd tyle złej woli w interpretacji wierszyka dla dzieci, pewnie da się w nim odczytać europocentryczność ale w końcu pisał go przecież Europejczyk, choć Julian Tuwim przewracałby się w grobie, gdyby mógł dowiedzieć się co napisał.