Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kapuściński. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kapuściński. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 4 lipca 2017

Kapuściński non-fiction, Artur Domosławski

Publikacja książki rozpoczęła się z sądowym "przytupem", którego finał jak to zwykle bywa minął prawie niezauważony. Nie dziwię się wdowie po pisarzu (co nie znaczy, że przyznaję jej rację). Jej pretensje są zrozumiałe - człowieka, którego postawiła na ołtarzu swojego życia, pokazano publicznie jako, oglądnie mówiąc, dalekiego od ideału a przy okazji i jej samej mocno się oberwało. O córce Ryszarda Kapuścińskiego nie ma nawet co wspominać.


To musiało być ciekawe doświadczenie dla Artura Domosławskiego, odkrywać że "maestro" którego znał i w którego domu bywał dziewięć lat, w rzeczywistości daleki jest od wizerunku jaki został wykreowany przy zresztą przy jego czynnym udziale. Jednak czy to nie dziwne, tyle lat znać człowieka i w sumie nic o nim nie wiedzieć? Podobnie jak "dziwne" wydaje się publiczne pranie brudów przyjaciela (?) po jego śmierci. Ale to już problem Autora. W każdym razie, moim zdaniem, nie ulega wątpliwości, że "szargając świętości" napisał bardzo interesującą książkę właśnie dzięki wywlekaniu na światło dzienne tego co wcześniej było starannie skrywane pod korcem przez samego Ryszarda Kapuścińskiego albo choć znane, ginęło w chórze "obowiązkowych" zachwytów.

Artur Domosławski, deklaruje się w "Kapuściński non-fiction" jako podchodzący z estymą do bohatera swej książki i jego dorobku pisarskiego ale jednocześnie, volens nolens, dokonuje "zamachu" na autorytet swojego "maestra" na wszystkich frontach. Począwszy od życia osobistego a skończywszy na twórczości a to co pisze, daje obraz żenujący i nie znajdujący żadnego wytłumaczenia. Co można sobie pomyśleć o kimś kto utrzymuje zatrącający o ménages à trois ponad trzydziestoletni związek a jednocześnie zwalający troskę o dom i dziecko na barki żony, wykorzystując jej bezkrytyczne zapatrzenie w siebie.

Nie przysparza też Kapuścińskiemu sympatii wizerunek oportunisty, człowieka który trzyma akurat z tymi, z którymi znajomość może obrócić na swoją korzyść. Słabe to usprawiedliwienie, że nie chodziło w tym o karierę w jej potocznym rozumieniu, pięcie się po szczeblach władzy ale o realizację własnej pasji, której podporządkował życie swoich bliskich i swoje.

Powiedziałbym, że na tym tle jego stalinowskie, młodzieńcze zapały, z perspektywy czasu wyglądają jakoś niegroźnie, podobnie zresztą jak członkostwo PZPR czy współpraca z wywiadem PRL. Jakoś nie zrobiło to na mnie wrażenia, bo gdy czyta się cytowane w książce depesze dla PAP-u, to trudno było mi się oprzeć się wrażeniu, że już one stanowią element "białego wywiadu" a formalny akces jest tylko postawieniem kropki na i. Mam nieodparte podejrzenie, że wszystko to stanowiło w mniejszym lub większym stopniu stanowiło właśnie przejaw oportunizmu Kapuścińskiego, może jeszcze w najmniejszym stopniu w przypadku jego młodzieńczej aktywności, którą pewnie w dużym stopniu można tłumaczyć cechami typowymi dla młodego wieku.

Do tego dochodzi obnażenie mankamentów twórczości "maestra". Nie da się ukryć, że próba przestawienia twórczości Kapuścińskiego z półki reportaże na półkę literatura piękna, choć sama w sobie nie ma nic deprecjonującego, to jednak w rzeczywistości stanowi zamach na ocenę dorobku "cesarza reportażu". Okazuje się bowiem, że dokumentalne zapisy swobodnie traktują rzeczywistość, wiele z nich stanowi projekcję heroicznych wyobrażeń o sobie samym, nie mówiąc już o tym, że niektóre książki można napisać w ogóle nie ruszając się zza biurka w Warszawie.

Artur Domosławski niby stara się nie deprecjonować twórczości swojego mistrza ale efekt jaki jest, każdy widzi. Nie ukrywam, że nie jestem miłośnikiem twórczości Kapuścińskiego (z wyjątkiem "Cesarza"). Jego książki wydają mi się mocno przereklamowane i interesujące tylko dla tych, którzy interesują się historią polityczną. Ilu czytelników Kapuścińskiego urodzonych po 1989 roku wie (nie zaglądając do wikipedii) czym była teologia wyzwolenia, czym był "rok Afryki" albo MPLA. Domosławski twierdzi, że w swoich książkach Kapuściński dawał wyraz swojej lewicowej wrażliwości. Jeśli jednak nawet tak było, to była to lewicowość szczególnej próby, skoro łączyła się z członkostwem w partii, która kazała strzelać do robotników.

Z "Kapuścińskiego non-fiction" wyłania się postać, łagodnie mówiąc, nieciekawa w życiu prywatnym. Gorzej, że także w sferze, dzięki której Ryszarda Kapuściński zyskał uznanie pojawiają się głębokie skazy, które sprawiają, że jego twórczość wypada traktować z większym dystansem, mniej jako wierne odzwierciedlenia rzeczywistości a bardziej jako wyraz własnych poglądów przefiltrowanych przez troskę o to jak będą odebrane przez czytelników. Dla miłośników jego twórczości odkrycie, że "król jest nagi" zapewne nie będzie zbyt przyjemne ale zawsze warto poznać prawdę. 

czwartek, 3 stycznia 2013

Wojna futbolowa, Ryszard Kapuściński

Miałem, przyznaję nie poparte żadnymi "twardymi" przesłankami, przeświadczenie że "Wojna futbolowa" należy do najlepszych książek Ryszarda Kapuścińskiego. Po rozczarowującym "Hebanie" przypuszczałem, że będzie to powrót do klasy, jaką pisarz zaprezentował w "Cesarzu". Ale okazało się, że jeszcze nie tym razem, jeszcze nie.


Może była to książka ciekawa w epoce PRL-u (pierwsze wydanie ukazało się w 1978 r. a poszczególne rozdziały powstawały na przestrzeni lat 1960-1976), w państwie w którym szczytem wakacyjnych możliwości wyjazdu za granicę był urlop w "Złotych Piaskach" w Bułgarii i w związku z tym, każda wiadomość z szerokiego świata miała w sobie posmak egzotyki.

Czytając ją jednak dzisiaj odnosi się wrażenie, że nadzwyczaj szybko się zestarzała, a to za sprawą zarówno tematyki jak i sposobu jej przedstawienia. Kapuściński sam przyznaje, że interesuje go tylko polityka - na próżno więc szukać, w jego książce czegoś więcej niż opisów polityków i sytuacji politycznej. W dodatku, "Wojna futbolowa" stanowiąc zbitkę impresji z państw afrykańskich, Ameryki Łacińskiej i basenu Morza Śródziemnego mającą na celu pokazanie uniwersalności procesów politycznych w gruncie rzeczy, pokazuje to co jest doskonale znane także w państwach z naszego kręgu tyle, że u Kapuścińskiego są to reakcje spotęgowane i "zwyrodniałe".

Niewiele więc nowego się dowiadujemy o samej polityce a zgoła nic o ludziach. Powiedziałbym nawet, że w tej ostatniej dziedzinie obraz relacji ludzkich w Kongo jest w "Wojnie futbolowej" daleko, daleko w tyle za tym co przedstawił w "Samotnym Afrykaninie" C. Turnbull. Spostrzeżenia i "prawdy" jakimi Kapuściński raczy czytelnika brzmią naiwnie, by nie powiedzieć kuriozalnie, bo jak inaczej może brzmieć w ustach członka partii, która na posiedzeniach Komitetu Centralnego decydowała o wszystkim, łącznie z ceną mięsa u rzeźnika, uwaga "za dużo monopoli - (...) - przeklęty kapitalizm". Socjalistyczne reformy w Algierii, Che Guevara itp. itd.

Na niezamierzoną parodię, mając w pamięci rok 1968 w Polsce, wygląda też zbitka rasista-burżuj w wypowiedzi "nie złość się na rasistów - (...) - nie złość się na burżujów", a czytając skargę pisarza, że "na przestrzeni 520 kilometrów byłem kontrolowany dwadzieścia jeden razy i przeszedłem cztery rewizje osobiste" trudno nie zadać sobie pytania. ile to razy normalny Polak był kontrolowany na takiej trasie po 13 grudnia 1981 r., jeśli w ogóle miał szansę w nią się udać.

Rzeczywiście można powiedzieć za Andrzejem W. Pawluczukiem, że "w żadnej z dotychczasowej książek Kapuścińskiego nie dostrzegało się jeszcze świata jako spójnej całości" ale śmiem wątpić czy o taką spójną całość pisarzowi chodziło. Co gorsza, to nawet nie te "koncesje" na rzecz "przodującego ustroju", które można uznać za drobiazgi, przesądzają o słabości książki. Otóż niektóre jej partie robią wrażenie, że po to by je napisać Kapuściński nie tylko nie musiał jechać do Afryki ale tak na prawdę nie musiał w ogóle wyjeżdżać z Warszawy. Rozdział "Będziemy pławić konie we krwi" można spokojnie napisać w czytelni przyzwoicie zaopatrzonej biblioteki. Z kolei tytuł rozdziału "Cd. planu nigdy nie napisanej książki, która mogłaby (itd.)" jest zupełnie nieadekwatny, przynajmniej w części dotyczącej opisu zachowań białych w tropikach. Powstały bowiem na ten temat przynajmniej dwie książki, które Kapuściński najprawdopodobniej znał, w szczególności "Placówka postępu" Conrada, w której wypisz-wymaluj można przeczytać o tym, co zostało przedstawione w skondensowanej formie w "Wojnie futbolowej".

Ma książka swoje lepsze momenty jak choćby rozdziały poświęcone Ameryce Łacińskiej, w tym tytułowy i Cyprowi ale nie rzucają one na kolana, podobnie jak i "mrożące krew w żyłach" przeżycia, które po biografii Artura Domosłowskiego "Kapuściński non-fiction" czyta się z przymrużeniem oka. Cóż wygląda na to, że odkrywanie w Kapuścińskim wybitnego pisarza zajmie mi jeszcze trochę czasu. 

wtorek, 25 września 2012

Cesarz, Ryszard Kapuściński

Nie ma co ukrywać, po "Kapuściński non-fiction" A. Domosławskiego, książki Kapuścińskiego już nie będą takie same ale nawet jeśli jego reportaże nie są prawdziwe, to w każdym razie są, jak mówi stara anegdota, dobrze wymyślone.


"Odbrązawianie" w niczym nie zaszkodziło "Cesarzowi", diagnoza w nim zawarta, opis systemu władzy w niczym nie stracił na wartości i aktualności. Co prawda okazało się, że Mengistu Haile Mariam, który zastąpił Haile Sallasje okazał się jeszcze gorszy niż poprzednik ale kredyt zaufania, jakiego Kapuściński udzielił Mengistu nie jest, moim zdaniem, jakimś specjalnym powodem do wstydu dla pisarza, bo jeśli chodzi o nietrafność ocen politycznych jako amator stoi w jednym szeregu z zawodowcami, poczynając od Niccolo Machiavellego a kończąc na Zbigniewie Brzezińskim.

"Cesarz" nie jest, jak to powszechnie się przyjmuje, tylko opisem i satyrą na dyktaturę jakiejkolwiek zresztą proweniencji. Reguły opisane przez Kapuścińskiego w mniejszym lub większym stopniu odnoszą się do każdej władzy bo jej najtrwalszym elementem zawsze jest biurokracja. Jej zachowania skarykaturowane w książce dotyczą nie tylko Etiopii z czasów cesarza Haile Sallasje ale także ... współczesnej Polski "(...) zwróciłem uwagę, że nominacje powodują fizyczne zmiany w człowieku, i to zmiany zasadnicze (...) Już po sylwetce widzimy, że to nie byle kto, tylko widoma godność i odpowiedzialność. (...) Zmienia się również spojrzenie (...) nie będziemy przez niego dostrzegani (...) w czasie rozmowy spojrzenie jego przechodzi nam gdzieś nad głową, (...) nawet jeśli jest on niższego wzrostu (...) odczuwamy, że jeśli nawet jego myśli nie są głębsze, są na pewno ważniejsze i bardziej odpowiedzialne i zdajemy sobie sprawę, że w takiej sytuacji próba przekazania naszych myśli byłaby bezsensowna i małostkowa. (...) jednym z objawów ponominacyjnych jest zmiana sposobu mówienia, miejsce pełnych i jasnych zdań zajmują teraz rozliczne monosylaby, mruknięcia, chrząknięcia, zawieszenia głosu, wieloznaczne pauzy, mgliste słowa i takie reagowanie na wszystko, jakby on to dawno i dużo lepiej wiedział."

Jak widać te opisane przez Kapuścińskiego objawy nie są wcale takie egzotyczne i wydają się dziwnie znajome. Zna je każdy, kto antyszambrował "na salonach" władzy, zarówno tej powiatowej jak i centralnej. Czy, gdy czyta się, że: "(...) biurokracja rozpęczniała, zogromniała i coraz więcej pieniędzy z pańskiej kasy wyciągała. A urzędników jakże gonić jeśli to podpora najbardziej trwała i lojalna? Urzędnik pokątnie obmówi, wewnętrznie zburczy, ale wezwany do porządku zamilknie, a jeśli trzeba - stawi się i wesprze" nie odnosi się wrażenia, że mamy do czynienia z jakimś politycznym felietonem zamieszczonym, w którymś z szanujących się tygodników? Przecież opis taktyki okopania się na z góry upatrzonych pozycjach i strategia przetrwania, gdzie "(...) to się tyle razy zaczynało, a jednak nie kończyło, tyle było początków, a żadnego finału ostatecznego, i przez takie nie kończące się zaczynanie, przez tyle początkowań bezkońcowych powstało w duszy oswojenie, pocieszenie, że zawsze się wywiniemy, podniesiemy, że co mamy, nie oddamy, bo najgorsze przetrzymamy" brzmi całkiem swojsko - nie trzeba udawać się do Etiopii ani cofać w czasie.

Takich uniwersalnych spostrzeżeń w "Cesarzu" jest, niestety, znacznie więcej - niestety bo nie wydają one najlepszego świadectwa jakiejkolwiek władzy, gdy można ją porównać ze skorumpowanymi rządami władcy okradającego własny naród. Kapuściński na przykład wyraźnie pisze, że nie wierzy w mit "dobrego cara i złych bojarów", władcy który chce dobrze a któremu przeszkadzają źli urzędnicy. Dostrzega stosowaną także i dzisiaj taktykę przekazywania złych wiadomości nie przez władcę (a dzisiaj szefa rządu) ale jego podwładnych, ministrów. Czytelnik ku swemu zaskoczeniu odkrywa, że ta sama socjotechnika stosowana wobec afrykańskiego społeczeństwa analfabetów ponad pół wieku temu z równym powodzeniem jest nadal wykorzystywana w kraju, który leży w środku Europy. To właśnie tego typu spostrzeżenia i obserwacje sprawiają, że "Cesarz" ma wartość uniwersalną i nie jest, jakby to się wydawało na pierwszy rzut oka, tylko opowieścią o obalonym władcy egzotycznego państwa.