Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Nowy kanon. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Nowy kanon. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 23 października 2012

Ptaszyna, Dezsõ Kosztolányi

O literaturze węgierskiej wiem, że podobno taka jest, a jej znajomość nie wyszła u mnie poza "Chłopców z Placu Broni" oraz wiedzę, że był ktoś taki jak Mór Jókai'a i Magda Szabó, tak że do "Ptaszyny", której autor Dezsõ Kosztolányi był mi kompletnie nieznany podchodziłem z nieufnością. Ale nieufność już po kilku stronach okazała się zupełnie nieuzasadniona a "Ptaszyna" udowodniła aktualność sokratejskiego "wiem, że nic nie wiem".


Kto choć raz w życiu był na węgierskiej prowincji zostanie z pewnością zawojowany "Ptaszyną", a ci którzy nie byli - zawojowani będą prawdopodobnie, już chociażby dlatego, że okazuje się, że przejawy fin de siècle na prowincji dawnej monarchii habsburskiej były wszędzie takie same - niezależnie czy to był Sárszeg Kosztolányi'ego czy ... Kraków Zapolskiej. Z zaskoczeniem skonstatowałem, że o ile w tej węgierskiej dziurze istniało Towarzystwo Lampartów, które z zamiłowaniem oddawało się praktykom, do których zostało powołane, to przecież i Zbyszko Dulski "lampartował" się w krakowskich kawiarniach i restauracjach. A i jego ojciec, Felicjan w swoim życiowym stoicyzmie podobny jest do ojca Ptaszyny, Akacjusza Vajkay'a.

Ale "Ptaszyna" nie jest oskarżeniem filisterskiej moralności, nie jest to też książka o Węgrzech ani o prowincji, to powieść o niewoli jaką pociąga za sobą opatrzenie rozumiana miłość, brak odwagi, wreszcie rutyna i zamknięcie we własnych czterech ścianach. Poczciwi ludzie sterroryzowani staropanieństwem córki odcinają się wraz z nią od świata, w którym żyli, jednocześnie nie mają odwagi spojrzeć prawdzie w oczy. Zdają sobie sprawę z przyczyny takiego stanu rzeczy ale udają przed sobą i przed córką, że nic się nie dzieje, że wszystko to, ich życie, jest tylko naturalną koleją rzeczy.

Dopiero wyjazd córki wyzwala rodziców jak spod złego zaklęcia z atmosfery, w której żyją. Okazuje się, że mogą żyć i bawić się tak jak inni, że są lubianymi ludźmi, których towarzystwo jest mile widziane. Nagle mają odwagę powiedzieć to co myślą, postawić diagnozę lecz nie potrafią znaleźć lekarstwa. Trochę przypominają tytułową bohaterkę "Dziewczyny z poczty" Stefana Zweiga, której również dano zasmakować szczęśliwej odmiany losu, w przeciwieństwie jednak do niej, godzą się ze swoim miejscem i rolą na ziemi. Rzecz w tym, że wcale przecież nie muszą, bo to co dla nich jest kwestią "życia lub śmierci" dla innych jest tylko detalem.

Zaskakuje w tym wszystkim potęga pospolitości - bo córka - tytułowa Ptaszyna, nie dość, że brzydka jest na domiar złego jeszcze - właśnie - pospolita. Nie grzeszy wrażliwością, spostrzegawczością ani też inteligencją. A jednak zdominowała życie ludzi, którzy ją kochają. To, że czuje się odrzucona przez świat z powodu braku atrakcyjności nie jest żadnym usprawiedliwieniem dla braków jej charakteru ani umysłu. Ale cóż, okazuje się, że miernota wygrywa...  

piątek, 17 sierpnia 2012

Dziewczyna z poczty, Stefan Zweig

"(...) bieda to nie wstyd. Ale to nieprawda. Kiedy nie można jej skryć, przynosi wstyd, i nic się na to nie poradzi, człowiek wstydzi się jej tak samo jak wtedy, kiedy zrobi plamę na czyimś obrusie. Załużona czy nie, uczciwa czy nikczemna, bieda zawsze cuchnie. Tak, cuchnie, cuchnie tak, jak może cuchnąc pokój w suterynie, która ma okna na ciasne podwórko, albo tak jak niezmieniane dostatecznie często ubrania. Człowiek sam ją czuje, jakby śmierdział gnojem. I nie da się jej pozbyć. Niewiele pomoże, że się założy nowy kapulusz, to tak, jakby wypłukać usta, gdy smród tymczasem bierze się z żołądka i przez usta jedynie wychodzi. Ciągnie się za człowiekiem i każdy go natychmiast poczuje, wystarczy, że to tylko przelotnie muśnie albo na niego spojrzy." 

Szkoda, że Zweig nie skończył tej książki, naprawdę szkoda. To jedna z tych nielicznych powieści, które czyta się z niecierpliwością przewracając kartki by dowiedzieć się co przyniesie kolejna strona, a gdy przeczyta się już ostatnią żałuje się, że to już koniec. Ja żałuję.


Bieda nie ma w sobie nic szlachetnego ani nie jest też motorem szlachetnych postępków a jeśli już to raczej takich, których wyjawienie niczego dobrego nie przyniesie. Życie w niej jest ciężkie ale jeszcze cięższa jest świadomość, że istnieje zupełnie inny świat, którego wydają się nie imać żadne troski i świadomość, że "łatwiej jest przeżyć dziesięć lat z pieniędzmi niż jeden dzień bez nich". Ale pieniądze nie są same w sobie są źródłem szczęścia ale tylko kluczem do jego osiągnięcia. Nie trzeba być bogatym wystarczy, że żyje się tak jak bogaty.

"Dziewczyna z poczty" jest historią o młodej kobiecie obdarowanej chwilową ułudą lepszego życia, którym się zachłysnęła i której ten miraż został odebrany. Jak kończą się takie przypadki nie od dziś wiadomo za  sprawą wicehrabiego de Valmont i pani de Tourvel, a w tym przypadku przypadek jest tym bardziej "niesmaczny", bo nie dotyczy miłości. Prosta dziewczyna, urzędniczka pocztowa w zabitej dziurze, popadająca w staropanieństwo nagle dzięki wyrzutom sumienia nigdy nie widzianej ciotki ma szansę zobaczyć inny świat dla niej niedostępny i którego istnienia nawet sobie nie wyobrażała. Nie jest heroiną bez skazy - odurzona atmosferą wielkiego świata zapomina, że to i tak tylko na chwilę, że to tylko niespodziewane wakacje, którymi została przypadkowo, w gruncie rzeczy obdarowana. Pozornie niewinne przemilczenie przeradza się w kłamstwo a to szybko wychodzi na jaw - wiadomo, wszak nie brak wokoło "życzliwych". Dla ciotki konwenanse okazują się najważniejsze i w obawie przed skandalem wyprawia ją z powrotem do domu.  Ale powrót to klęska - to już nie jest jej miejsce na ziemi. Wyjazd do Wiednia ma dać jej namiastkę życia, za którym tęskni a przypadek sprawia, że spotyka jeszcze jednego rozgoryczonego, którego nadzieje tak wydawałoby się realne rozpłynęły się za sprawą biegu historii. Czy uda się jej wraz z nim powrót do świata marzeń - tego już się nigdy nie dowiemy ...

Po niedawnej lekturze Niecierpliwości serca nie da uniknąć porównań obu książek, zwłaszcza że to chyba jedyne dwie powieści jakie napisał. Jego bohaterki mi, że pochodzą ze skrajnie różnych warstw społecznych, dzieli je również różnica wieku mają jednak pewien rys wspólny, żyją jakby w uśpieniu do momentu gdy doznają impulsu; i jedna i druga doznała go w zbliżonych okolicznościach. Podobnie, żadna z nich nie ma też uczuć pośrednich - konsekwencją niemożliwości realizacji marzenia dla każdej z nich jest tylko samobójstwo, przerzucając się ze skrajności w skrajność. Obie też żyją złudzeniami Edyta Kekesfalva  złudzeniem miłości, Christine Hoflehner złudzeniem dostatku. Emocje obu kobiet nie pozostawiają złudzeń, obie mogłbyby być pacjentkami Zygmunta Freuda.

Dla mnie, niespodziewanie "Dziewczyna z poczty" okazała się książką do pewnego stopnia szczególną a to za sprawą osobistych skojarzeń i wspomnień związanych z gasthofem niedaleko Vaduz, mieszczącym się w dawnym budynku poczty, w takim w jakim mogła pracować Christine i drugim, na austriackim "zadupiu" pomiędzy Wiedniem i Grazem, w jakim na poddaszu mogła mieszkać ze swoją matką.

Ale są też i inne skojarzenia, których zupełnie się nie spodziewałem, zważywszy że świeża pamięć o "Niecierpliwości serca" nie dawała ku temu żadnych podstaw. Wspomnienia syberyjskiej niewoli Ferdinanda Farrnera przywodzą na myśl "Armję (sic!) za drutem kolczastym" E. Dwingera a opisywana przez niego sytuacja w Wiedniu po Wielkiej Wojnie może się kojarzyć z "Berlin Alexanderplatz" A. Döblina. Gdy czyta się jego "diagnozy społeczne"  ma się przed oczami "Bezrobotnych" A. Sandera (poniżej), a "pikanterii" dodaje fakt, że choć zdjęcia zostały zrobione w Kolonii to pochodzą z okresu, w którym mniej więcej rozgrywa się akcja powieści - pierwsze w 1920, drugie w 1928 roku.



Wzmianka Franzla, szwagra Christine o "rusińskich lumpach" wśród towarzyszy niedoli, wywołuje z pamięci Piotra Niewiadomskiego z Soli ziemi J. Wittlina - kto wie jak potoczyły się jego dalsze losy? Z kolei  ostracyzm, którego ofiarą pada tytułowa bohaterka to przecież "wypisz, wymaluj" los Stefci Rudeckiej z "Trędowatej" H. Mniszkówny. Ale jest też przeciwwaga dla tego niebezpiecznego ocierania się o literaturę, jak to się kiedyś powiadało, "dla kucharek" bo w epizodzie, w którym Christine oddaje się Ferdinandowi w tanim, podejrzanym hotelu można dopatrzeć się podobieństwa do jednego z opowiadań I. Bunina, bodajże "Gramatyki miłości", jeśli dobrze pamiętam ale głowy jednak nie daję. Zaskakujące ... . Świetna książka, dawno już takiej nie czytałem ... .