Helena Janina Pajzderska domo Boguska primo voto Rogozińska urodziła się 16 maja 1862 r. Chyba nie miała szczęścia w życiu a i po śmierci popadła w zapomnienie. Co prawda o zmarłych "aut bene aut nihil", ale nie da się ukryć, że literatką była marną. Zaskakująco, o dziwo, dobrze wypadła natomiast jako tłumaczka - jej przekład "Plebana z Wakefield" Olivera Goldsmitha czyta się zaskakująco dobrze w porównaniu z jej oryginalną twórczością.
Życie prywatne zdecydowanie się jej nie układało - wygląda na to, że ze Stefanem Szolc-Rogozińskim miała "krzyż Pański". A i sama Hajota, jeśli miała charakter zbliżony do stylu, w jakim pisywała swoje utwory to na dłuższą metę też musiała być męcząca. Mnie zainteresowały w jej twórczości wątki afrykańskie. Jak wiadomo, po ślubie z Szolc-Rogozińskim (zawartym przy, oględnie rzecz ujmując, braku entuzjazmu ze strony jego rodziny), Hajota wyjechała "za mężem" na Fernando Poo u brzegów Kamerunu. Po pobycie na wyspie powróciła do Warszawy w 1891 r. Dwa lata później ukazał się jej zbiór opowiadań "Z dalekich lądów" a w 1902 r. powieść "Ostatnia butelka" - dwie najbardziej wartościowe pozycje w jej dorobku literackim. Opowiadania doczekały się nawet powojennej edycji w 1954 r., a "Ostatnia butelka" drugiego wydania w 1927 r.
Życie prywatne zdecydowanie się jej nie układało - wygląda na to, że ze Stefanem Szolc-Rogozińskim miała "krzyż Pański". A i sama Hajota, jeśli miała charakter zbliżony do stylu, w jakim pisywała swoje utwory to na dłuższą metę też musiała być męcząca. Mnie zainteresowały w jej twórczości wątki afrykańskie. Jak wiadomo, po ślubie z Szolc-Rogozińskim (zawartym przy, oględnie rzecz ujmując, braku entuzjazmu ze strony jego rodziny), Hajota wyjechała "za mężem" na Fernando Poo u brzegów Kamerunu. Po pobycie na wyspie powróciła do Warszawy w 1891 r. Dwa lata później ukazał się jej zbiór opowiadań "Z dalekich lądów" a w 1902 r. powieść "Ostatnia butelka" - dwie najbardziej wartościowe pozycje w jej dorobku literackim. Opowiadania doczekały się nawet powojennej edycji w 1954 r., a "Ostatnia butelka" drugiego wydania w 1927 r.
Hajota wytrzymała z Szolc-Rogozińskim siedem lat (pobrali się 29 sierpnia 1885 r.). Rozstali się niedługo po powrocie z Kamerunu ale z formalnego punktu widzenia do końca, czyli do śmierci Szolc-Rogozińskiego (1 grudnia 1896 r. w Paryżu) byli małżeństwem, choć w trakcie procesu rozwodowego, na wniosek Hajoty. O dziwo, w zapiskach dokonywanych przez nią w trakcie powrotu z Kamerunu do Polski nic jeszcze nie wskazuje na nadciągającą burzę a i w trakcie procesu, jak i po śmierci Szolc-Rogozińskiego w Paryżu, jej stosunek do niego nie był nacechowany niechęcią czy nienawiścią. Za to z zapisków Szolc-Rogozińskiego widać, że co najmniej jej nie cierpiał. Odnosi się jednak wrażenie, że takie nastawienie chyba w dużej mierze wynikało z jego trudnego charakteru i braku minimum obiektywizmu, na który nie mógł się zdobyć, trzeba przyznać, że w niekomfortowym dla siebie położeniu. Hajota zmarła 4 grudnia 1927 r została pochowana na Starych Powązkach w grobie ojca - Jana Boguskiego, dzisiaj opuszczonym i zapomnianym. Niedaleko od jej grobu pochowani zostali również związani z Afryką, choć w różnym stopniu, Małgorzata Sałacińska-Grzesiewicz i Jan Nelli Grzesiewicz ale to już całkiem inna historia.
Jej "afrykańską" twórczość od biedy da się to jakoś czytać, widać wyraźne pokrewieństwo z twórczością Deotymy (obie panie zresztą się znały i chyba nawet lubiły, w każdym razie Hajota bywała u Deotymy) ale mówiąc szczerze jest to ten poziom, przy którym pisarki w rodzaju Grocholi, Sowy czy Enerlich mają się tak do Hajoty, jak w stosunku do nich Virginia Woolf. To co w niej interesujące, to obserwacje z lokalnego życia, w którym czarni występują tylko jako tło. Obserwacje dotyczące białych nie wystawiają im najlepszego świadectwa, podobnie zresztą jak i w powieściach Antoniego Dębczyńskiego ale talent zdecydowanie nie ten, że o Conradzie nie wspomnę. Poziom literacki skłania raczej do szybszego przebiegania wzrokiem po kartkach niż do namysłu i snucia refleksji, z jednym może wyjątkiem. Zdecydowanie próbę czasu przetrzymało ostatnie z opowiadań zawartych w zbiorze z 1893 r. będące całkiem ciekawą relacją z wyprawy na najwyższy szczyt Fernando Poo.
Ale tak na prawdę popadłaby do szczętu w zapomnienie, gdyby nie to, że została zauważona i uwieczniona przez ... Juliana Tuwima w "Polskim słowniku pijackim" za sprawą określenia "ulabyryntowany": "nieunikniony night-cap, to, co u nas nazywałoby się po staropolsku do "poduszki", dopełnia zwykle brakującej miarki i znieczula wyobraźnię tak skutecznie, że "ulabyryntowany" przedstawiciel wyższej kultury pogrąża się w zupełną nirwanę" Hajota (Helena Rogozińska-Pajzderska) "Ostatnia butelka", Warszawa 1927, t. I, s. 54.
Wartość tej powieści Hajoty polega głównie na zawartych w niej obserwacjach etnograficznych i społecznych. Te pierwsze dotyczą Kalabaru (obecnie Calabar w Nigerii). "Przodem biegł człowiek w masce na twarzy, dziwacznie i jaskrawo pomalowanej, z pękami różnokolorowych piór na głowie, w obszernej, fałdzistej opończy, pozeszywanej z najrozmaitszych pstrych kawałków perkalu, aksamitu, krajowych tkanin i atłasu. W ręce trzymał spory żelazny dzwonek i wstrząsał nim co chwila. Za tym szczególnym heroldem sunęła w podrygach ogromna kula, opięta błękitną, jedwabną materją; obwieszona tasiemkami, trzęsidłami, kłami zwierząt, skórami małych małpek i węży i mnóstwem innych podobnych ozdób, z koroną wielkich, czerwonych, żółtych i błękitnych piór u szczytu, chwiejącą się na wszystkie strony. Wewnątrz tej kuli coś się wyraźnie ruszało, w wysuwające się z dalekiego obwodu bose, czarne stopy zdradzały, że tem czemś jest postać ludzka. Po bokach pędzili dwaj ludzie, również zamaskowani i w podobnych, jak pierwszych opończach tylko zamiast dzwonka trzymali w rękach po dwie spore, grube pałeczki, opatrzone w płaskie krążki na kształt rękojeści, i uderzali niemi jedną o drugą, sprawując ów tępy klekot. Chwilami z błyskawiczną szybkością opierali krążki o ziemię i, unosząc się na wyprężonych rękach, wywijali piętami w powietrzu, jak cyrkowi akrobaci. Pochód zamykała w oddaleniu kilku kroków podążająca zbita gromada jakich dwudziestu lub więcej postaci zamaskowanych, powiewających pstrokacizną opończy, a nad ich głowami, tak samo w pęki różnobarwnych piór przystrojonemi, górowało uroczyście wielkie "dżudżu" - fetysz drewniany, wyobrażający ucięty po biodra kadłub ludzki z głową o dwóch twarzach, niby zabłąkane echo Janusowego mitu, ze sterczącymi po bokach ogromnymi uszami z bawolej skóry i czworokątem drewnianych wieżyczek na wierzchołku czaszki. Potworne to bóstwo miało w obu naśladujących usta otworach po dwa szeregi wyszczerzonych zębów; policzki pomalowane na żółto z czarnymi pręgami, a nos i oczy na biało." (prawdopodobnie chodziło o orszak Ekbo/Ekpo - zdjęcie poniżej).
![](http://library.vu.edu.pk/cgi-bin/nph-proxy.cgi/000100A/https/blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgyjzFvuh5IGZf1_-rT3oZFCVkU3ypadUduEmFwEP1HmGOng1VbTYSHHwfmYdXfmRH0BvmaGxBpWoVEokOSAKeJ3UfCrS8P4XRzzeJq2EI7YAGx7lvD5nx25QIbf0V3_pNaqVfqtsgESQqw/s320/ekbo.jpg)
W drodze wyjątku, bo książka jest generalnie niedostępna, podaję tym razem streszczenie. Akcja, jak to u Hajoty, niezbyt skomplikowana. Operatywny, robiący karierę kupiec Ewerard Benson urządza przyjęcie, na które zaprasza swoich nielicznych kolegów po fachu z Kalabaru. Ale ma kłopot - statek, który zapewnia dostawy towarów i zaopatrzenie dla białych spóźnia się więc może być za mało piwa na przyjęciu. Ewerardowi wpada w oko Diana Fairlay, piękna krewna misjonarskiej pary (Hajota daje upust swojej niechęci do anglikańskich misjonarzy w każdej swojej powieści), która niemając już rodziny w Anglii zamieszkuje u nich. W czasie przyjęcia, pijani goście Bensona urządzają świętokradczy pogrzeb ostatniej butelce piwa, czym wstrząśnięta jest zarówna misjonarska para i jak i panna Fairlay, będący świadkami "uroczystości". Jednak Benson nie jest zepsuty do szpiku kości - ożywia go miłość do matki, która pozostała w "starym kraju" i sam zdaje sobie sprawę z miałkości charakterów towarzystwa, w którym się obraca, choć też i hołduje jego zwyczajom. Z jego starań o pannę Fairlay nic nie wychodzi bo jest ona oburzona jego zachowaniem, jemu zaś męska duma nie pozwala się ukorzyć i przyznać do niestosowności swojego postępowania. Tymczasem dociera do niego wiadomość o śmierci matki, która wywołuje u niego wstrząs tak, że wymaga pielęgnacji. W chorobie opiekuje się nim Diana, wbrew woli wujostwa. Na dodatek okazuje się, że matka zmarła w dniu, w którym urządzi ostatniej butelce piwa pogrzeb, który tak oburzył Dianę - postanawia więc się zmienić. Oświadcza się Dianie (okazuje się, że marzył o niej od dawna, przypadkowo spotykając w tawernie, w Anglii - Diana była córką właściciela) i wszystko kończy się szczęśliwie. W sumie wyszło ckliwe romansidło, w którym Hajota wykorzystuje nie tylko ograne schematy ale także eksploatuje motywy podpatrzone w czasie swojego pobytu w Afryce - to akurat jest dosyć interesujące - z tego wszystkiego ktoś obdarzony trochę większym talentem literackim mógłby wykrzesać znacznie bardziej interesującą historię. W sumie jednak, jak na Hajotę, niektóre partie książki wydają się być "całkiem-całkiem" i pewnie temu zawdzięczała ona swoje drugie wydanie. Na trzecie raczej nie ma szans.