Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kanon na koniec wieku. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kanon na koniec wieku. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 1 września 2014

Dżuma, Albert Camus

Zamieszczenie najlepszej nawet książki na liście lektur wiąże się z ryzykiem jej automatycznego odrzucenia jako nudy z definicji. Czy tak jest w odniesieniu do "Dżumy" - nie wiem, ale na wszelki wypadek nie pytałem o to córki podbierając jej książkę. Pamiętałem ją jeszcze jako swoją lekturę ale wrażenia przez lata wyblakły i uznałem, że czas najwyższy na powtórkę. 


Nie trzeba być zbyt przenikliwym by zorientować się, że powieść Camusa jest współczesną wersją "Dziennika roku zarazy" - motto i kilkukrotne wzmianki o kronikarskich zapiskach mówią same za siebie. Uważny czytelnik dostrzeże także aluzję do innej, wcześniejszej powieści pisarza - "Obcy" we wzmiance narratora o tym, że "sprzedawczyni opowiedziała o niedawnym aresztowaniu, głośnym w Algierze. Chodziło o młodego urzędnika handlowego, który zabił Araba na plaży." Ale to tylko ciekawostki, podobnie jak ta że niemożność przebrnięcia przez Granda poza pierwsze zdanie zamierzonej powieści - "W piękny poranek majowy wytworna amazonka siedząc na wspaniałej kasztance, jechała kwitnącymi alejami Lasku Bulońskiego", może kojarzyć się (ale tylko w tym aspekcie) z innym niedoszłym prozaikiem - Jackiem Torrancem ze "Lśnienia", który również nie mógł wyjść poza początkowe zdanie.

"Dżuma" jest przeglądem ludzkich postaw, w obliczu śmierci innych i zagrożenia śmiercią. Jest zatem dziennikarz, który sądzi że epidemia go nie dotyczy bo nie jest stąd i dopiero z czasem pojmuje, że dramat innych ludzi, którzy są wokół niego dotyczy także i jego samego - "Zawsze myślałem, że jestem obcy w tym mieście i że nie mam tu z wami nic wspólnego. Ale teraz, kiedy zobaczyłem to, co zobaczyłem, wiem, że jestem stąd, czy chcę tego, czy nie chcę. Ta sprawa dotyczy nas wszystkich." i rentier, dla którego dżuma jest wybawieniem od odpowiedzialności - "dobrze mi z dżumą i nie wiem, dlaczego miałbym się wtrącać, żeby się skończyła." Dramat ogółu sprawia, że jego indywidualny występek dla innych staje się bez znaczenia, choć jego własne poczucie winy sprawia, że on sam odbiera go jako centralny punkt swego życia.

Najciekawsze jest jednak zestawienie postaw głównego bohatera, lekarza i duchownego, kaznodziei, a zwłaszcza ewolucja poglądów tego ostatniego, który musi się zmierzyć z pytaniem o obecność Boga w obliczu masowej śmierci niewinnych. Gdy umieszcza się "Dżumę" w kontekście okrucieństw II wojny światowej, miasto otoczone murami tak jak getto, krematoria, masowe groby, to pytanie to staje się czymś więcej niż tylko literackim zabiegiem. Nie da się ukryć, że ojciec Paneloux staje przed niewykonalnym zadaniem, wytłumaczeniem wiernym, że dżuma jest dopustem boskim, "kolektywną karą" dotykającą wszystkich bez wyjątków a oni sami "za nieznaną zbrodnię zostali skazani na niepojęte uwięzienie." Niemożność nadania Boskim decyzjom, które determinują ludzkie życie przekonującego, ludzkiego wyjaśnienia, nie zmienia faktu, że kaznodzieja przeciwstawia się dżumie - "Bracia moi, trzeba być tym, który zostaje!" - nawet kosztem wiary. Wymowny jest tu opis, na karcie choroby, którą wypełniono po jego śmierci i kiedy "napisano na karcie kontrolnej: "Wypadek wątpliwy"."

Po drugiej stronie stoi lekarz, który nie ma takich dylematów i który wyznaje - "gdybym wierzył we wszechmogącego Boga, przestałbym leczyć ludzi, zostawiając Bogu tę troskę. Ale ponieważ nikt na świecie, nawet Paneloux, choć sądzi, że w Boga wierzy, nie wierzy w niego w taki sposób, ponieważ nikt nie poddaje się całkowicie, on, Rieux, myśli, że tu przynajmniej jest na drodze prawdy, skoro walczy przeciw światu takim, jaki jest." Według niego, skoro "śmierć ustanawia porządek świata, może jednak lepiej jest dla Boga, że nie wierzy się w niego i walczy ze wszystkich sił ze śmiercią, nie wznosząc oczu ku temu niebu, gdzie on milczy."

Ale niewiara w Boga przecież niczego nie załatwia, nie sprawia że dżuma się nie pojawi albo sama ustąpi. Zło bowiem czai się nie w Bogu a w człowieku, "każdy nosi w sobie dżumę, nikt bowiem, nie, nikt na świecie nie jest od niej wolny" i nie ma tu znaczenia subiektywne przekonanie bo "nikt nie jest wolny, jak długo będą istniały zarazy", ta ciemna strona człowieka, o której pisał wcześniej Conrad w "Jądrze ciemności"

Nie ma przed nią ratunku, jest wieczna i jest tylko kwestią czasu oraz okoliczności, kiedy znowu zapanuje "bakcyl dżumy nigdy nie umiera i nie znika, że może przez dziesiątki lat pozostać uśpiony w meblach i bieliźnie, że czeka cierpliwie w pokojach, w piwnicach, w kufrach, w chustkach i w papierach, i że nadejdzie być może dzień, kiedy na nieszczęście ludzi i dla ich nauki dżuma obudzi swe szczury i pośle je, by umierały w szczęśliwym mieście." Nie mogąc jej zniszczyć, człowiek może jednak z nią walczyć. Chociaż gdy czyta się "Dżumę" to trudno nie odnieść wrażenia, że walka ta jest bardziej demonstracją własnej postawy ("przyzwyczajenie się do rozpaczy jest gorsze niż sama rozpacz") niż wpływa na ustąpienie zarazy, która cofa się bardziej niż pod wpływem antidotum raczej na widok ludzkiej determinacji i solidarności ("świat bez miłości jest martwym światem").

Świetna książka, polecam. 

środa, 25 czerwca 2014

Czarodziejska góra, Tomasz Mann

Hans Castorp przyjechał tam w odwiedziny do swego kuzyna na trzy tygodnie - został siedem lat i gdyby nie wojna, zostałby pewnie dłużej, a skoro tak, to rzeczywiście mogłoby się wydawać, że Międzynarodowe Sanatorium "Berhof" w Davos to czarodziejskie miejsce, jak sugeruje sam tytuł powieści Manna ale moim zdaniem, to nieporozumienie.


Jednak "Berghof" jest tylko miejscem takim jak każde inne  i nie ma w sobie niczego nadzwyczajnego może oprócz tego, że położony jest wysoko w górach, i na dobrą sprawę nawet nie wiadomo, czy klimat jaki tam panuje ma tak dobroczynne właściwości jak zapewniają foldery reklamowe sanatorium bo pacjenci padają tu jak muchy i nie jest wykluczone, że przypadki wyzdrowień, które mają miejsce "tu na górze" nie miałyby miejsca także "tam na dole". Czarodziejską górę tworzą od początku do końca ludzie; personel który stworzył reguły obowiązujące w sanatorium i pilnuje ich przestrzegania oraz goście, którzy się im z mniejszą lub większą skrupulatnością podporządkowują.

W gruncie rzeczy mamy do czynienia z oszustwem i mistyfikacją, w której pacjenci mieszkają "tuż obok konających i największego cierpienia i męki", lecz są oszczędzani i chronieni, by "broń Boże z tym wszystkim się nie zetknęli i nic z tego nie zobaczyli", a jednocześnie "prowadzą próżniacze życie i roszczą sobie jeszcze pretensje do współczucia, sądzą, że mają prawo do goryczy, do ironii, do cynizmu!" "domagali się szczególnych praw i w głębi duszy dumni byli ze swego paktu z losem, dającego im, w zamian za radości i troski ludzi z nizin, życie mało aktywne, ale za to całkowicie pomyślne, łatwe, przyjemne i tak beztroskie, że zatrzymujące czas w jego biegu".

Kwintesencją tej postawy jest główny bohater, Hans Castorp, który "królując snuł sobie myśli o duchowych cieniach rzeczy, ale na rzeczy same nie zwracał uwagi, gdyż pycha kazała mu brać cienie za rzeczy, a w rzeczach widzieć tylko cienie." A trzeba przyznać, że Castorp miał o czym myśleć, bo przecież "człowiek nie żyje wyłącznie swoim życiem osobistym, jako jednostka, ale świadomie lub nieświadomie, również życiem swojej epoki i swojego pokolenia" a jednocześnie tak się zdarzyło, że o jego duszę toczą spór Naphta i Settembrini. Zwłaszcza ten pierwszy zasługuje na uwagę. To postać, wypisz wymaluj, z powieści Dona Browna nie dość że Żyd z Kresów, to jeszcze jezuita i to o paskudnym charakterze a jego interlokutorem i mentorem Castorpa jest mason, o zgrozo. Spór tych dwóch ludzi to zderzenie zasad, które pretendują do kierowania światem "siła i prawo, tyrania i wolność, przesąd i wiedza, konserwatyzm i wieczny ferment postępu" i Settembrini wierzy, że "Europa umiejąca strzec swych wiecznych dóbr przejdzie spokojnie ponad proletariackimi apokalipsami, które sobie ten i ów roi, do porządku dziennego wyznaczonego przez klasyczny rozsądek".

Ale choć Naphta popełnia samobójstwo i tym samym ustępuje placu Settembriniemu i jego teoriom, okazuje się, że to on miał rację. Dziwnie profetycznie zważywszy, że książka ukazała się w 1924 roku a jednocześnie drwiąco w świetle doświadczeń II wojny światowej pobrzmiewa jego wizja, w której "zniszczenie ciała w żarze ognia - jakaż to czysta, higieniczna, pełna godności, a nawet wręcz heroiczna koncepcja w porównaniu z tą, która pozostawia ciało własnemu rozkładowi i asymilacji przez niższe organizmy!" Zresztą nawet nie trzeba sięgać w przyszłość w stosunku do czasu, w którym rozgrywa się akcja powieści (lata 1907-1914) bo na pierwszy dźwięk wojny cała magia czarodziejskiej góry prysła jak bańka mydlana a humanizm, o którym Nephta mówił, że "dziś jest on już anachronizmem, niesmacznym pseudoklasycyzmem, duchową nudą, wywołującą ziewanie. (...) Tylko z radykalnego sceptycyzmu, z moralnego chaosu zrodzi się bezwzględny, święty terror, którego domaga się nasza epoka" zginął w okopach I wojny światowej.

Dzisiaj spory Settembriniego i Naphty mocno zwietrzały, zresztą pisarskie filozofowanie to mocno ryzykowne przedsięwzięcie by przypomnieć tylko banialuki Tołstoja, który widział w kolei ... źródło upadku a które skojarzyły mi się nie bez przyczyny bo Mann akurat zajmuje przeciwny pogląd "Technika, mówił, coraz bardziej podporządkowuje sobie naturę, ujarzmia ją dzięki łączności, którą stwarza, budując sieć dróg i telegrafów, przezwycięża różnice klimatów i jest najpewniejszym środkiem wzajemnego zbliżania ludów, pomaga im we wzajemnym poznawaniu się, wyrównuje dzielące jej przepaści, burzy przesądy i prowadzi do ogólnego zbratania." Nic w tym jednak dziwnego bo Mann należał do kultury europejskiej, podczas gdy Rosjanie to dla niego już kultura azjatycka.

Ale spory które targają epoką i których przedmiotem jest dusza Castorpa w pewnym momencie zepchnięte są na ubocze przez rzecz znacznie ważniejszą dla młodego człowieka - miłość, choć nie osiąga ono ostatecznego stadium w którym "miłość jest niczym, jeśli nie jest szaleństwem, jeśli nie jest absurdem, zakazanym owocem i przygodą w krainie zła. W przeciwnym razie jest czymś przyjemnym i banalnym, jest odpowiednim tematem spokojnych piosenek na równinie". Owszem jest w niej zakazany owoc widoczny w niedwuznacznym biseksualizmie głównego bohatera Hansa Castorpa i zachwytach nad niewidzianym przez niego śródziemnomorskim krajobrazem, który budzi skojarzenia ze słynnymi fotografiami Wilhelma von Gloedena z Taorminy. Z drugiej strony wszystko to nie wychodzi poza niewinną sferę westchnień, spojrzeń i trzymania za rękę.

Miarą nudy i oparów absurdów unoszących się nad tą jakoby czarodziejską górą, a z naszego punktu widzenia niewątpliwą ciekawostką zawartą w książce, jest polski akcent osnuty wobec autentycznych zatargów o jakoby naruszoną cześć kobiecą żony Stanisława Przybyszewskiego, Jadwigi (w powieści to pani Żuławska). Historię "polskiego piekiełka" czyta się z szeroko ze zdumienia otwartymi oczami i nie ma się co dziwić Castorpowi, że ten z trudem powstrzymywał się by nie parsknąć śmiechem gdy ją poznawał.
Dzisiaj po sanatorium "Berghof" już od dawna nie ma śladu, z jednej strony szkoda bo nie można już posmakować atmosfery miejsca, w którym rozgrywała się akcja jednej z najważniejszych powieści XX wieku, z drugiej może to i dobrze jeśli pamięta się ostrzeżenie, którego nie posłuchał Castorp - "niech pan unika tego bagna, tej wyspy Kirke, na której nie może pan bezkarnie zamieszkać, bo jest pan na to za mało Odyseuszem", skazując się na życie namiastką życia. 

środa, 16 kwietnia 2014

Grona gniewu, John Steinbeck

Długo to trwało ale wreszcie przyszła pora na powtórkę z "Gron gniewu", do której zainspirował mnie Zacofany w lekturze (który to już raz?!), zwłaszcza, że przy okazji zgadało się o fotografii Dorothei Lange, którą wykorzystano na okładce piwowskiego wydania z 1962 r.


Zdjęcie (poniżej) to jedno z najsłynniejszych zdjęć w historii fotografii, zostało zrobione w ramach Farm Security Administration i w dodatku związane jest pośrednio z powieścią Steinbecka bo ukazana na nim kobieta, podobnie jak rodzina jego bohaterów, pochodziła z Oklahomy, podobnie jak oni wywędrowała w poszukiwaniu lepszego życia do Kalifornii i podobnie jak w powieści matka, była zwornikiem i opoką rodziny. Okazało się, że w sytuacjach ekstremalnych, przekraczających dotychczasowego doświadczenie "mężczyzna idzie przez życie jakby szarpiąc się i skacząc. (...) A kobieta płynie, płynie jak strumień, jak rzeka. Spotyka w drodze jakieś tam wiry, czasem tu i tam zakotłuje się coś, ale i tak wszystko płynie naprzód, wciąż naprzód. Kobieta tak właśnie widzi życie."


"Grona gniewu" osnute są wokół migracji w Ameryce, w latach trzydziestych, która stanowiła zaprzeczenie "american dream", spychając ludzi z biedy do nędzy. Ich akcja toczy się na dwóch planach, dalszym; stanowiącym szersze tło wydarzeń i bliższym, będącym egzemplifikacją typowych losów, typowej rodziny w czasie "wędrówki ludów" ze wschodu na zachód.

To wędrówka do ziemi obiecanej, na którą Joadowie, są skazani za sprawą niewidzialnego wroga, i na których jak na biblijnego Hioba spadają kolejne klęski (m.in. śmierć dziadków, odejście Noaha, porzucenie Rosesharon przez Conni'ego, ucieczka Toma, śmierć dziecka Rosesharon). Unieszczęśliwieni koniecznością opuszczenia domu bo "ludzie i miejsce, gdzie żyją - to jedno", oderwani od własnych korzeni, od tego co znają, do czego są przywiązani i co kochają ("Marna to ziemia, ale zawsze nasza. Nasza dlatego, żeśmy na niej ujrzeli światło dzienne, uprawiali ją i na niej konali.") nie tracą jednak nadziei. 

Wierzą, że "cała ludzkość ma jedną wielką duszę, a każdy z nas jest jakąś jej cząstką" a to, że "skrzywdzili nas ludzie, (...), to można zmienić". Ale rzeczywistość niweczy tę wiarę u części z nich, "w drodze do Kalifornii czy dokąd indziej - każdy będzie jak dobosz wybijający takt w marszu krzywd i cierpień, maszerujący z sercem pełnym żalu". Rzeczywistość przerasta niektórych z nich, nie mają siły albo woli by się z nią zmierzyć.

Podobnie jak wielu innych im podobnych nikogo nie obchodzą. W opinii tych, do których idą pełni nadziei "to nie ludzie. Człowiek nie wyżyłby tak, jak oni żyją. Nie zniósłby takiego brudu i nędzy" a widząc "wzdłuż szosy porzucone wraki" wyznaczające szlak ich wędrówki mogą tylko zadawać pytania, na które nikt nie zna odpowiedzi "co im się przydarzyło? Co się stało z ludźmi. którzy nimi jechali? Czy poszli dalej pieszo? Gdzie są teraz? Skąd stać ich na tyle odwagi? Skąd się w nich bierze tyle wiary?".

Ale stawiają też pytanie dotyczące własnego losu "ku czemu idziemy? A mnie się zdaje, że do niczego nie idziemy. Zawsze tylko jesteśmy w drodze. Idziemy i idziemy" bo też ich życie stało się nieustanną wędrówką, dosłownie i w przenośni, w której, jak się okazuje w finale powieści, "śmierć i narodziny to jakby początek i koniec tego samego".

Świetna książka - polacam. 

niedziela, 9 czerwca 2013

Przygody dobrego wojaka Szwejka, Jaroslav Hašek

Alicja niedawno przypomniała mi historię, o której wspomina Herbert w "Hańbie domowej" Trznadla, kiedy to poeta przyjechał na umówione spotkanie autorskie a tymczasem okazało się, że pomylono go z wojskowym pisarzem Zbigniewem Hubertem i na tę okazję spędzono kompanię wojska, która po powitaniu zapadła w sen. Absurdalność tej anegdotki skojarzyła mi się z niezliczonymi historyjkami Szwejka i nie pozostało mi nic innego jak odświeżyć sobie powieść o jego przygodach. 


Przy okazji odkryłem, że obok "klasycznego" przekładu Pawła Hulki-Laskowskiego, który mam w swojej biblioteczce, jest jeszcze tłumaczenie Józefa Waczkówa "Dole i niedole dzielnego żołnierza Szwejka" i najnowsze, choć już kilkuletnie, Antoniego Kroha "Losy dobrego żołnierza Szwejka czasu wojny światowej". Te wersje ciągle są jeszcze przede mną, ale nawet teraz nie wydaje mi się by różnice pomiędzy nimi miały tylko stylistyczny charakter, jako że Szwejka niekiedy oskarża się o cynizm, a takiego oskarżenia lektura "Przygód" absolutnie nie uzasadnia.

Tytułowy bohater powieści Haška to nie cynik a stoik, nawiązujący do "wielkich" literackich służących, chłopków-roztropków chociażby z powieści Diderota i Cervantesa. Co prawda przez instytucje CK monarchii został uznany za notorycznego idiotę ale przecież gdy idioci uznają kogoś za idiotę, a tak właśnie przedstawiona jest Monarchia Austro-Węgier i jej funkcjonariusze, to ten ktoś idiotą być nie może. Zresztą warto zauważyć, że cechy tej nie zarzuca Szwejkowi żaden z jego licznych znajomych i towarzyszy broni, a dopatrują się jej tylko ci, na których CK monarchia spojrzała łaskawszym okiem.

"Przygody dobrego wojaka Szwejka" to coś więcej niż śmieszna książka mająca za głównego bohatera prostaczka, żyjącego w cywilu z handlu kradzionymi psami a w wojsku pucybuta, który awansował na ordynansa - to filipika, oparta na zjadliwym humorze nie oszczędzającym żadnej instytucji Austro-Węgier. Panowanie Franciszka Józefa nie ma w sobie nic z tego dobrotliwego wizerunku, do którego jesteśmy przyzwyczajeni bo i cóż dobrotliwego można powiedzieć o monarsze, skutki decyzji którego nawet dzisiaj możemy oglądać w naszej części Karpat i na Podkarpaciu. Jest zresztą w książce sporo polskich akcentów - akcja rozgrywa się m.in. w Przemyślu Sanoku i okolicach Krościenka a Polakami jest kilka epizodycznych postaci a jedna z nich została potraktowana w sposób nader wyrazisty -  "Polak z eskorty trzymał się arystokratycznie na uboczu, na nikogo nie zwracał uwagi i bawił się na własną rękę, smarcząc na podłogę przy pomocy dwóch palców i rozcierając smarki kolbą karabinu, po czym kolbę zręcznie ocierał o spodnie i od czasu do czasu mruczał pod nosem: "Święta Panienko!"". Nawiasem mówiąc nie można odmówić Haškowi spostrzegawczości bo jak wiadomo, ten rodzaj "zabawy" przetrwał u nas próbę czasu i ma się całkiem dobrze, a co więcej został nawet wyeksportowany za ocean gdzie stał się tematem jednego z polish jokes.

Nie sposób też nie zauważyć, że jest obok CK monarchii jest też i drugi, instytucjonalny negatywny bohater książki, i nie da się tylko skwitować wzruszeniem ramionami oskarżeń, że "Wielkie jatki wojny światowej nie obeszły się bez błogosławieństwa duchownych. Kapelani wojskowi wszystkich armii modlili się i odprawiali msze święte o zwycięstwo dla tej armii, której chleb jedli (...) Ludzie całej Europy szli jak bydlęta na rzeź, dokąd obok rzeźników-cesarzy, królów, prezydentów i innych potentatów i wodzów prowadzili ich księża wszystkich wyznań, błogosławiąc im i pozwalając fałszywie przysięgać, że "na ziemi, w powietrzu, na morzu" itd."

Chociaż tytułowego bohatera i jego towarzyszy omija szczęśliwie zaszczyt oddania życia za najjaśniejszego pana i okrucieństwa wojny (tytuł trzeciego tomu "Przesławne lanie" jest trochę mylący), to jednak są to obrazy w książce widoczne i sprawiają, że gaśnie uśmiech, jaki zwykle się maluje po przeczytaniu kolejnej historyjki Szwejka lub któregoś z jego kamratów, udowadniającej, że stara łacińska sentencja nihil novi sub sole i w XX wieku nie straciła nic ze swojej aktualności. Za ich sprawą "Przygody dobrego wojaka Szwejka" wychodzą poza zwykłą antywojenną satyrę. To książka odmienna od literatury dotyczącej Wielkiej Wojny, nie da się jej porównać z powieściami Barbusse'a, Zweig'a, Remarque'a czy Wittlina ani tym bardziej Jüngera ale to Szwejk jest najbardziej znanym żołnierzem tamtych lat.