Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Faulkner. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Faulkner. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 5 listopada 2013

Intruz, William Faulkner

Każdy pretekst jest dobry by przewietrzyć trochę półki z książkami. Tym razem skorzystałem z nieudolnej próby Mady z "Zapałki na zakręcie", usiłującej poderwać chłopaka na "Absalomie, Absalomie ..." Faulknera


Co prawda czas podrywania mam już za sobą a "Absalomie, ..." przeczytane dwukrotnie, ostatni raz nawet nie tak dawno ale postanowiłem pozostać przy Faulknerze. Jak się okazało słusznie.

Pierwsze skojarzenie jakie budzi "Intruz" to "Zabić drozda" (Murzyn oskarżony o zabójstwo białego, którego obrony pod wpływem kilkunastoletniego siostrzeńca, podejmuje się biały adwokat, okazuje się niewinny) ale na tym podobieństwo się kończy.

"Intruz" jest książką bez porównania brutalniejszą, jego akcja rozgrywa się w latach 30-tych ubiegłego stulecia w okręgu  Yoknapatawpha, zadupiu stanu Missisipi, gdzie ludzie wierzą w "powinowactwo, które, jak mówią, istnieje między Murzynem a mułem" a lincz na czarnym za zabicie białego jest czymś oczywistym dla białych i czarnych. To świat, w którym odmienność jest czymś gorszym bo panuje tu przekonanie, że "tylko z homogeniczności rodzą się wartości trwałe i nie podlegające zmianom, wartości z ludu i dla ludu - literatura, sztuka, nauka, owo minimum rządów i polityki oznaczające wolność i swobodę, i może najcenniejsze ze wszystkiego: charakter narodu, rekompensujący wszystkie straty podczas kryzysu, kryzysu, wobec jakiego staniemy któregoś dnia, kiedy zmierzymy siły z nieprzyjacielem mającym nie mniej ludzi niż my i nie mniejsze środki niż my i - któż to wie? - może nawet umiejącym przechwalać się i chełpić tak, jak my przechwalamy się i chełpimy."

Czy w ogóle taka książka może być dzisiaj dla nas interesująca? Z taką lokalną egzotyką i w której nawet wątek kryminalny trzeba wyłuskiwać z faulkner'owskiego "strumienia świadomości"? Otóż takie pytanie można potraktować jako pytanie retoryczne bo "Intruz" jest książką o niezgodzie na obowiązujący porządek i walce o zachowanie godności, czymś co pozostaje aktualne bez względu na miejsce i upływ czasu.

Jedyną winą tytułowego bohatera jest nieprzyjęcie do wiadomość, że jest kimś gorszym, gorszym bo tak stanowią reguły społeczne, którym nikt się nie przeciwstawia, tolerowany może być tylko za ceną samoupokorzenia i pogodzenia się z rolą jaką przypisano mu bez jego zgody - "Najpierw musimy go nauczyć, że jest czarny. Musi przyznać, że jest czarny. A potem może przyjmiemy go takiego, jakim on chce być przyjęty." Rolą ustanowioną przez "lepszych - białych" ale aprobowaną bez sprzeciwu przez "gorszych - czarnych". Okazuje się, że miejsce człowieka nie zależy od niego ale od społeczności, która o nim decyduje.

Z drugiej strony, widzimy chłopaka, w którym poczucie wyższości białego, zasada uznana przez społeczność w której żyje, walczy z poczuciem przyzwoitości jako człowieka, czymś co tkwi w nim samym, co jest przyrodzone z samej natury człowieka. Jego dylemat, w końcu znajduje rozwiązanie - "Nigdy nie wolno ci się zgodzić na znoszenie pewnych rzeczy. Niesprawiedliwości i przemocy, i hańby, i wstydu. Obojętne, czy jeszcze jesteś młody, czy już jesteś stary. Ani dla opinii morowca, ani dla forsy, fotografii w gazecie czy majątku w banku. Po prostu nie wolno ci się z nimi pogodzić." Nawet jeśli ta niezgoda wynika z pewnego rodzaju egoizmu, bo "to co każe się człowiekowi skręcać z bezsenności po nocach, to nie krzywda wyrządzona drugiemu człowiekowi, ale własna pomyłka; samą krzywdę (jeśli nie można jej usprawiedliwić tym, co się nazywa logiką) człowiek potrafi wymazać niwecząc i ofiarę, i świadków tej krzywdy, ale pomyłka z nim zostaje, i to jest właśnie ten szczur, którego zawsze będzie wolał zadławić na śmierć darowanym żarciem."

Świetna książka, choć oczywiście jak to u Faulknera stanowi wyzwanie dla czytelnika, ale warto zdobyć się na odrobinę wysiłku - satysfakcja gwarantowana.

wtorek, 8 stycznia 2013

Absalomie, Absalomie ... , William Faulkner

Trochę czasu mi to zajęło ale udało się ... , wiedziałem od razu, że łatwo nie będzie, ale że był jeden z dawno zaplanowanych "powrotów" więc niejako nie miałem wyjścia i nie żałuję. I myślę, że ci którzy skuszą się na "Absalomie, Absalomie ..." (tajemnicą wydawcy pozostanie, dlaczego tytuł w oryginale zakończony wykrzyknikiem, w polskim tłumaczeniu kończy się wielokropkiem) również żałować nie będą. Nie ma się jednak co oszukiwać, to nie jest książka dla każdego. Niby jest tu wszystko co gwarantuje sukces literaturze popularnej ale to proza "gęsta", przez którą trzeba się mozolnie przebijać choć jednocześnie warta każdej godziny z nią spędzonej, posiadająca to "coś" - atmosferę, która fascynuje i wciąga czytelnika odsłaniając z wolna koleje losów Thomasa Sutpena i tych, którzy mieli nieszczęście się z nim zetknąć.


Powieść Faulknera, uchodzi za najlepszą w jego twórczości i zwieńczenie cyklu rozgrywającego się w hrabstwie Yoknapatawpha na Południu Stanów Zjednoczonych. Mimo swego starotestamentowego tytułu mi bardziej kojarzy się z antyczną tragedią. Żądza bogactwa, kazirodcze uczucie, nie znające hamulców pragnienie posiadania męskiego potomka, bratobójstwo to tylko niektóre z motywów, które dają się zauważyć bez większego wysiłku a nadających się na temat dla któregoś z wielkich tragików. I oczywiście pycha poprzedzająca upadek - by nawiązać do biblijnej opowieści o synu króla Dawida. Jeśli patrzeć na "Absalomie, Absalomie ..." z tej strony, to przesłań takich znaleźć można bez większego trudu znacznie więcej jak chociażby odpowiedź Faulknera na pytanie z księgi Koheleta  "Cóż przyjdzie pracującemu z trudu, jaki sobie zadaje?" - "człowiek wciąż i wciąż próbuje albo nawet musi próbować wciąż i wciąż, aż nagle ni stąd ni zowąd jest już po wszystkim i z tego całego próbowania zostaje tylko jakaś kamienna płyta z wydrapanym napisem, o ile w ogóle znajdzie się ktoś, kto pamięta, żeby się zająć wydrapaniem napisu, i zabiera się do tego, i ma na to czas. I na tę płytę deszcz pada, słońce świeci i po jakimś czasie już nikt nie pamięta ani tego imienia, ani niczego, co ten wyryty napis usiłuje wyrazić, więc to wszystko już nie ma znaczenia." Ten wanitatywny motyw dotyczy jednak bardziej protoplasty rodu, który równie szybko powstał jak zniknął. Historia Charlesa Bona pełniącego rolę tytułowego Absaloma, a która wbrew temu co mogłoby się wydawać ustępuje historii jego ojca, podobnie zresztą jak w w jego przypadku, bardziej dotyka, moim zdaniem, motywu kary za grzech pychy - hybris, jakim było życie "z bezwzględnym  (...) kodeksem pozwalającym brać wszystko, co się chce, byleby tylko było się dostatecznie silnym." Ma się też wrażenie, że nad bohaterami powieści wisi fatum, które stoi na drodze ich pragnieniom. Fatum, które ma postać rasizmu. O ile w pierwszym pokoleniu jest on reakcją na poniżenie i biedę i kojarzy mi się bardziej z postawą ojca Ruperta Andersona ("Missisipi w ogniu") oraz jego pytaniem "od kogo masz być lepszy jeśli nie od czarnucha?", to już w drugim jest rasizm "zaprogramowany", w którym się wyrasta i dojrzewa. Jego moc dominuje nad wszystkim - okazuje się bowiem, że bratobójstwo nie jest skutkiem obaw przed kazirodczym związkiem przyrodniego brata lecz niemożnością akceptacji kolorowego jako członka najbliższej rodziny. Przysłania on właściwy sens wizyty, która przez jednych odbierana jest jako mająca zwieńczyć kazirodczy związek choć w gruncie rzeczy miała zakończyć złudzenia zakochanej dziewczyny, która wierzy, że "miłość z wiarą na pewno istnieje, bo inaczej za cóż by mężczyźni walczyli? Za cóż innego warto by im było umierać? Przecież nie w puste imię honoru czy za dumę, czy nawet za pokój, ale za miłość z wiarą, która po nich pozostaje." i silniejsza jest niż moc tabu. Ale w gruncie rzeczy to tylko domysły, brak pewności którego są skutkiem, to efekt ciągle zmieniających się postaci relacjonujących wydarzenia. Czytelnik sam musi wyłuskiwać to co było faktem a czasami tylko hipotezą, która usiłuje odtworzyć motywy, jakimi kierowały się dramatis personae w rezultacie niekiedy zaciera się granica pomiędzy tym co rzeczywiste i nierzeczywiste.

Kończyłem książkę z pewnym żalem i wiem, że jeszcze do niej wrócę, bo ma się wrażenia, że obcuje się, nie chcę powiedzieć z czymś wielkim, żeby nie popadać w patos, ale z całą pewnością nieszablonowym i budzącym respekt, tylko tym razem z ambitnym zamiarem napisania, nie tylko "zajawkowej", jak ta wzmianki, ale sążnistej recenzji w rodzaju "kawał dobrej, kompletnie nikomu nie potrzebnej roboty".