Na "trylogię rwandyjską" Jeana Hatzfelda składają się "Nagość życia", "Sezon maczet" i "Strategia antylop". Wszystkie zostały dostrzeżone i wyróżnione różnymi nagrodami i już po kilku stronach pierwszej z nich wie się, że były to nagrody w pełni zasłużone mimo, że nie należy ona do tych, które można przeczytać jednym tchem. Wiedziałem mniej więcej czego mogę się spodziewać. Przedsmak tego co zawiera cykl Hatzfelda można obejrzeć w filmowej "tetralogii rwandyjskiej", na którą składają się "Czasem w kwietniu", "Podać ręką diabłu", "Strzelając do psów" oraz najbardziej znany a jednocześnie chyba najsłabszy "Hotel Rwanda", ale mimo takiego przygotowania, "Nagość życia" i tak wbija w fotel, i chwilami na prawdę trzeba się przemóc by kontynuować lekturę.
To książka porażająca, która zawiera relacje kilkunastu ocalałych, dzieci, kobiet i mężczyzn, młodych i starych. Szokujące jest to, że prześladowcami i mordercami byli często ludzie, których ofiary znały a narzędziem zbrodni nie był cyklon B, czy kula karabinowa ale maczeta i pałka. Zdumienie budzi fakt, że we wspomnieniach, "polowania" na Tutsi określane są mianem "pracy". Z dnia na dzień sąsiedzi, zwykli ludzie, stali się zabójcami, wychodzącymi co rano z domu mordować ludzi zamiast do pracy na pole. I nie był to chwilowy impuls lecz krwawe pasmo poszukiwań ofiar przez trzy miesiące, w czasie których świat nie kiwnął palcem wiedząc o tych masakrach.
Wstrząsające są opisy morderstw ale tym co robi nie mniejsze wrażenie, to przejmujący smutek jaki przebija z opowieści ocalałych, smutek wypływający z wszechogarniającego, dojmującego poczucia pustki i osamotnienia. Świadomość tego, że z jakichś niezrozumiałych powodów dotychczasowy świat zawalił się i nic już nigdy nie będzie takie same. "Natknąłem się na dwójkę dzieci siedzących w kącie domu. Siedziały cicho jak myszy, kazałem im wyjść, wstały, chciały pokazać, że są grzeczne. (...) miałem od niedawna prawo do karabinu. (...), nie mając żadnych konkretnych planów, chciałem go wypróbować. Ustawiłem dwójkę dzieci dwadzieścia metrów dalej, przystanąłem, dwa razy strzeliłem im w plecy. Pierwszy raz w życiu używałem karabinu, (...). To było dla mnie ciekawe, zobaczyć, jak dzieci upadają bezgłośnie. To wyglądało nawet dość zabawnie."
Wstrząsające są opisy morderstw ale tym co robi nie mniejsze wrażenie, to przejmujący smutek jaki przebija z opowieści ocalałych, smutek wypływający z wszechogarniającego, dojmującego poczucia pustki i osamotnienia. Świadomość tego, że z jakichś niezrozumiałych powodów dotychczasowy świat zawalił się i nic już nigdy nie będzie takie same. "Natknąłem się na dwójkę dzieci siedzących w kącie domu. Siedziały cicho jak myszy, kazałem im wyjść, wstały, chciały pokazać, że są grzeczne. (...) miałem od niedawna prawo do karabinu. (...), nie mając żadnych konkretnych planów, chciałem go wypróbować. Ustawiłem dwójkę dzieci dwadzieścia metrów dalej, przystanąłem, dwa razy strzeliłem im w plecy. Pierwszy raz w życiu używałem karabinu, (...). To było dla mnie ciekawe, zobaczyć, jak dzieci upadają bezgłośnie. To wyglądało nawet dość zabawnie."
Jak się okazało, dzieci i tak miały "szczęście", że nie zginęły od ciosów maczet albo pałek nabijanych gwoździami. Hatzfeld, jak sam pisze, długo zastanawiał się nas sensem rozmów z Hutu uczestniczących w ludobójstwie Tutsi w napisania na tej podstawie "Sezonu maczet". Niezależnie od wstrętu jaki miał do kontaktów z wielokrotnymi mordercami, poddał w wątpliwość, co do istoty, w ogóle potrzebę przedstawienia ich punktu widzenia a jednocześnie wskazywał na konieczność zachowania dużej rezerwy do ich wersji wydarzeń. Czytelnik, już takiej konieczności nie ma, bo Hatzfeld już za niego starał się odsączyć prawdę od kłamstwa, czasami tylko wspominając, z jakimi trudnościami miał przy tym do czynienia.
Nie bardzo rozumiałem zastrzeżenia i obawy przed przedstawieniem światu tej wersji wydarzeń, zwłaszcza, że miałem przed oczyma przykład Franza Suchomela z "Shoah", w każdym razie, moim zdaniem, autor nie powinien żałować, że podjął się tego zadania.
Opowieści morderców zaskakują swoją beznamiętnością, mówiąc o codziennej "pracy", nikt z Hutu nie oszalał widząc dantejskie sceny jakie rozgrywały się na polach, w lasach, na ulicach, w kościołach - karą jest dla nich ucieczka do Kongo i pobyt w więzieniu. Są rozżaleni! Nie żałują tego co zrobili a tego co przez to utracili - możliwości codziennego jedzenia i picia do syta, odebrania skradzionej własności. Brak w nich kompletnie zrozumienia, że to co ich spotyka jest konsekwencją ich wcześniejszych czynów. Wreszcie oczekiwanie przebaczenia - i niezrozumienie, że mogą go nigdy nie otrzymać bo odsiedzenie kary w więzieniu jest tylko odpłatą za ich czyny (dyskusyjne czy proporcjonalną i sprawiedliwą do ich przewin) i nie ma nic wspólnego z wybaczeniem krzywd przez ofiary.
"Sezon maczet" znacznie bardziej kojarzy mi się z Holocaustem, niż część pierwsza. Co prawda Hatzfeld zauważa, że intensywność ludobójstwa w Rwandzie przekroczyła to co robili Niemcy ale nie chodzi tu o licytowanie się w statystykach. To co uderza, to pojawiające się znacznie wcześniej sygnały alarmowe zapowiadające masakry, ignorowanie ich przez samych Tutsi, brak oporu z ich strony, zarówno jeśli chodzi jednostki, jak i zbiorowość oraz poszukiwanie ratunku jedynie w ucieczce i ukryciu. Kończyłem czytać "Sezon maczet" zmęczony psychicznie bo nie jest to lektura, która uchodziłaby "bezkarnie".
Nie bardzo rozumiałem zastrzeżenia i obawy przed przedstawieniem światu tej wersji wydarzeń, zwłaszcza, że miałem przed oczyma przykład Franza Suchomela z "Shoah", w każdym razie, moim zdaniem, autor nie powinien żałować, że podjął się tego zadania.
Opowieści morderców zaskakują swoją beznamiętnością, mówiąc o codziennej "pracy", nikt z Hutu nie oszalał widząc dantejskie sceny jakie rozgrywały się na polach, w lasach, na ulicach, w kościołach - karą jest dla nich ucieczka do Kongo i pobyt w więzieniu. Są rozżaleni! Nie żałują tego co zrobili a tego co przez to utracili - możliwości codziennego jedzenia i picia do syta, odebrania skradzionej własności. Brak w nich kompletnie zrozumienia, że to co ich spotyka jest konsekwencją ich wcześniejszych czynów. Wreszcie oczekiwanie przebaczenia - i niezrozumienie, że mogą go nigdy nie otrzymać bo odsiedzenie kary w więzieniu jest tylko odpłatą za ich czyny (dyskusyjne czy proporcjonalną i sprawiedliwą do ich przewin) i nie ma nic wspólnego z wybaczeniem krzywd przez ofiary.
"Sezon maczet" znacznie bardziej kojarzy mi się z Holocaustem, niż część pierwsza. Co prawda Hatzfeld zauważa, że intensywność ludobójstwa w Rwandzie przekroczyła to co robili Niemcy ale nie chodzi tu o licytowanie się w statystykach. To co uderza, to pojawiające się znacznie wcześniej sygnały alarmowe zapowiadające masakry, ignorowanie ich przez samych Tutsi, brak oporu z ich strony, zarówno jeśli chodzi jednostki, jak i zbiorowość oraz poszukiwanie ratunku jedynie w ucieczce i ukryciu. Kończyłem czytać "Sezon maczet" zmęczony psychicznie bo nie jest to lektura, która uchodziłaby "bezkarnie".
Do "Strategii antylop" zabierałem się dwukrotnie - może miałem przesyt po dwóch pierwszych częściach a może niż intelektualny niż. Zresztą, co Hatzfeld mógł jeszcze ciekawego napisać na temat tego co rozgrywało się w Rwandzie w 1994 r.?
Tymczasem okazuje się, że mógł ... a przedstawił życie niedoszłych ofiar i morderców "po", ponad dziesięć lat po masakrach. Książka poprzedzona jest wstępem Olgi Stanisławskiej utrzymanym w postkolonialnej manierze, którego clou sprowadza się do tego, że podłożem zła w Afryce jest "biały" bo albo zaszczepił je w "czarnych" albo też przypatrywał się obojętnie gdy zło doszło do głosu i wzajemnie się wyrzynali.
Choć takie tłumaczenie rzeczywistości może jest wygodne i proste, bo pozwala odium winy zrzucić na kogoś innego, to w niczym tak na prawdę tej rzeczywistości nie tłumaczy. To nie "biali" stworzyli różnice pomiędzy Tutsi i Hutu, one zostały tylko przez "białych" opisane. Ich świadomość istnienia żyła i była cały czas obecna, widzi to także rozmówca Hatzfelda, gdy mówi "(...) byliśmy dumni, że jesteśmy Tutsi gdyż to oznaczało szlachectwo, umiarkowanie, pewną wyższość", a nie jest to głos odosobniony. Dopatrywałbym się bardziej prozaicznych przyczyn ludobójstwa - "Źródłem tego wszystkiego jest chciwość. Biali mówią o biedzie, zniechęceniu czy niewiedzy, ale to właśnie chciwość. Kiedy Hutu zabijali Tutsi, nie wydawali się biedni, zniechęceni czy nieświadomi. Bali się inkontanyich ale ponad wszystko żywili wielkie nadzieje, że opanują kraj, ogołocą pola Tutsich i zjedzą ich krowy." "Białych" nie było w Rwandzie już ponad 30 lat "(...) to sami Rwandyjczycy chwycili za maczety, żeby się pozbyć innych Rwandyjczyków, ani jeden biały nie podniósł maczety". Ale nie o polemikę z interpretacją postkolonialną mi chodzi zwłaszcza, że to jałowe intelektualnie zajęcia, tak jak udowadnianie, że nie jest się wielbłądem.
Choć takie tłumaczenie rzeczywistości może jest wygodne i proste, bo pozwala odium winy zrzucić na kogoś innego, to w niczym tak na prawdę tej rzeczywistości nie tłumaczy. To nie "biali" stworzyli różnice pomiędzy Tutsi i Hutu, one zostały tylko przez "białych" opisane. Ich świadomość istnienia żyła i była cały czas obecna, widzi to także rozmówca Hatzfelda, gdy mówi "(...) byliśmy dumni, że jesteśmy Tutsi gdyż to oznaczało szlachectwo, umiarkowanie, pewną wyższość", a nie jest to głos odosobniony. Dopatrywałbym się bardziej prozaicznych przyczyn ludobójstwa - "Źródłem tego wszystkiego jest chciwość. Biali mówią o biedzie, zniechęceniu czy niewiedzy, ale to właśnie chciwość. Kiedy Hutu zabijali Tutsi, nie wydawali się biedni, zniechęceni czy nieświadomi. Bali się inkontanyich ale ponad wszystko żywili wielkie nadzieje, że opanują kraj, ogołocą pola Tutsich i zjedzą ich krowy." "Białych" nie było w Rwandzie już ponad 30 lat "(...) to sami Rwandyjczycy chwycili za maczety, żeby się pozbyć innych Rwandyjczyków, ani jeden biały nie podniósł maczety". Ale nie o polemikę z interpretacją postkolonialną mi chodzi zwłaszcza, że to jałowe intelektualnie zajęcia, tak jak udowadnianie, że nie jest się wielbłądem.
Moją uwagę, tym razem zwrócił problem braku oporu ze strony ofiar, choć pojawia się on również i wcześniej, to dopiero tu został, mam wrażenie, mocniej zaakcentowany. Widać wśród nich tylko dwie postawy - ucieczkę albo bierne poddanie się i czekanie na śmierć a przecież byli takimi samymi rolnikami jak Hutu - w żadnej z trzech części "trylogii rwandyjskiej" nie znalazłem opisu przypadku, w którym Tutsi stanął do walki w obronie swojej rodziny i siebie, a przecież też mieli maczety a niektórzy z nich służyli wcześniej w armii. Tylko po części można to chyba wytłumaczyć beznadziejnością oporu, bo wszak są sytuacje, gdzie mimo beznadziejności człowiek jednak podejmuje walkę. Raczej była to kwestia - "nas to nie dotyczy" - "Myśleliśmy, że to tylko ludzie umieszczeni na liście mają umrzeć, bogaci i wpływowi, że w dwa, trzy dni wytną wszystkich ważnych z rodzinami i będzie można zejść". Coś podobnego zapamiętałem z "Dzienników" Klemperera - jakby zaskoczenie, że antysemityzm dotyczyć może także Żydów niemieckich a nie tylko tych ze Wschodu, bo przecież ci pierwsi są na wyższym poziomie i ten brak poczucia wspólnoty losów w obliczu Zagłady uderzył mnie także w życiu getta warszawskiego.
"Strategia antylop" nie napawa optymizmem, zresztą dwie wcześniejsze książki Hatzfelda także nie. Z jednej i z drugiej strony widać niezrozumienie sytuacji. Ze strony Hutu jest ono kuriozalne, bo przemawia przez nich gorycz i złość z powodu utraty swojej osobistej pozycji i majątku, Tutsi z kolei nie mogą zrozumieć, dlaczego mordercy żyją wśród nich i nie mają ani poczucia winy ani też nie wykazują skruchy. Mimo tego starają się jakoś normalnie, w końcu "każdy może się zmienić, my także. To nie wstyd się zmieniać, jeśli nie zapomni się o bliskich, o tym, jak umarli. Przewiny Hutu stają się mniej poważne, kiedy los nam sprzyja. Gdy ktoś odnajdzie krowy, zbierze obfite plony, odnajdzie męża i patrzy, jak jego dzieci rosną, czuje, że nieszczęścia odchodzą, wspomnienia tak bardzo nie dokuczają. Ale gdy sześćdziesięcioletnia matka, która nie ma już dzieci, musi sama chodzić czerpać wodę, lepiej nie wymawiać przy niej słowa pojednanie."