"Motywacja jest tym, co pozwala ci zacząć, nawyk jest tym, co pozwala ci wytrwać."
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą szczypiorek. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą szczypiorek. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 21 lipca 2011

TARTA ZIELONA

Jednych od bloga odrywają wakacje, innych nawał pracy - należę do tej drugiej grupy stety lub niestety - co tam komu bardziej pasuje.;)

Konkludując (nie ma to jak konkluzja sformułowana na samym początku wypowiedzi) przez jakiś czas moje notki będą się ukazywały nieregularnie, nie będę też miała czasu odpisywać na Wasze komentarze ani wpadać do Was w odwiedziny, za co z góry serdecznie przepraszam - obiecuję jednak, najszybciej, jak to tylko będzie możliwe, nadrobić wszelkie zaległości.:)


Ale jeszcze zanim one powstaną zapraszam na zieloną tartę.:)
Może być na zielonej trawce.:)

Tarta na kruchym, a więc bardzo tłustym cieście, którą przed wykluczeniem z lekkiej diety ratuje jedynie warzywny farsz, a i to nie bardzo.
Tak że zrobić, zjeść, podziękować i zapomnieć o niej na rok, do następnego sezonu, inaczej pójdzie w boczki, że hej. 

Ewentualnie zmodyfikować - i jajka, które oprócz białka również zawierają tłuszcz i to sporo, zastąpić np. fetą. 
Ale wtedy to już będzie oczywiście zupełnie inna tarta na zupełnie inny wpis.:) Ten jest jaki jest i trudno. Tzn. fajnie, bo nie dość, że wyszła ta tarta, to jeszcze naprawdę całkiem smaczna.:)

A podniecam się nią głównie z tego powodu, iż moja pierwsza tartowa próba sprzed jakichś 2 tygodni zakończyła się całkowitą porażką - ciasto pod farszem rozsypało się na miał i choć wyglądało i smakowało doskonale, polecić go w tych okolicznościach, co się rozumie samo przez się, absolutnie nie mogłam.

To, z przepisu znalezionego na blogu -> Renaty, wyszło okej, aczkolwiek do doskonałości trochę mu jeszcze brakuje (mogłoby być w konsystencji ciut... lżejsze?).

Niemniej z pewnością nie można mu odmówić kilku zalet - jest świetne do wałkowania - nie rozpada się podczas niego, nie kruszy i przy zastosowaniu techniki, o której wyczytałam nie wiem gdzie, jego wykonanie nie rujnuje połowy kuchni.

Ciasto

Składniki:
  • 125 g masła
  • 250 g mąki krupczatki
  • 1 żółtko
  • 1 łyżeczka soli
  • 50 ml wody
Wykonanie
  1. Zagnieć ciasto wg wskazówek zamieszczonych -> tutaj.
  2. Rozwałkuj je na wielkość naczynia do tarty (o średnicy 24 cm) na pergaminie, który wraz z ciastem, przykrytym dodatkowo aluminiową folią umieść w lodówce na co najmniej 30 minut.
  3. Po wyjęciu ciasta z lodówki usuń z niego folię, połóż na cieście naczynie i odwróć je wraz z papierem w taki sposób, żeby pergamin znalazł się na wierzchu, skąd będziesz go mógł już łatwo usunąć.
  4. Rozgrzej piekarnik do 190 stopni.
  5. Ciasto umieszczone w naczyniu do tarty, nakłuj widelcem, ponownie przykryj papierem, wyłóż ziarnami fasoli i piecz 15-20 minut. Usuń pergamin wraz z fasolą i piecz jeszcze 5-10 minut do zrumienienia. Ostudź.
Farsz

Składniki:
  • 2 łyżki oliwy z oliwek
  • 1 ząbek czosnku drobno posiekany
  • 1 duża czerwona cebula pokrojona w grubą kostkę
  • 1 zielona papryka pokrojona w grubą kostkę
  • 1 nieduża zielona cukinia wraz ze skórką pokrojona w grubą kostkę
  • 1 marchewka pokrojona w grubą kostkę
  • 1 łyżeczka ziół prowansalskich
  • sól
  • pieprz
  • 2 jajka plus 1 białko
  • 2 łyżki chudego mleka
  • 2-3 łyżki posiekanej natki pietruszki
  • 2-3 łyżki posiekanego drobno szczypiorku
Wykonanie:
  1. Rozgrzej oliwę na dużej patelni i wrzuć na nią czosnek, cebulę, paprykę, cukinię i marchewkę. Warzywa obsmażaj ok. 3-5 minut, aż staną się miękkie. Dodaj sól, pieprz i zioła prowansalskie. Ostudź.
  2. Rozgrzej piekarnik do temperatury 220 stopni.
  3. Wyłóż na ciasto warzywa.
  4. Jajka wraz z białkiem, solą i pieprzem roztrzep, dodaj natkę pietruszki i wylej równomiernie na warstwę warzyw. Całość przykryj luźno pergaminem i piecz ok. 20 minut.
  5. Tartę podawaj na ciepło lub na zimno posypaną szczypiorkiem i pokrojoną w kliny.
Gotowe!


Bardzo smacznego!
Źródło - "Kuchnia dietetyczna"

sobota, 16 lipca 2011

DORSZ PO SYCZUAŃSKU

Żeby nie było, że rzuciłam temat na -> konkurs, a sama sprytnie zwinęłam żagle...


Gotować lubię dopiero od kilku lat. Wcześniej, przez bardzo długi czas, kuchnia stanowiła dla mnie przylądek Horn nudy; kilka zup, kotlety mielone na zmianę ze schabowymi, mięsne sosy, bigos, kluski, pierogi, smażony w panierce morszczuk i to samo od nowa, w koło Macieja. Na samą myśl o konieczności tysiącznego powtarzania tych samych czynności, po raz kolejny kosztowania tych samych smaków zaczynałam ziewać.


Wszystko zmieniła decyzja przejścia na lżejszą dietę oraz jej konsekwencja w postaci zakupu kilku książek kucharskich z zachęcającymi do degustacji fotografiami i... naraz mój ciasny, skurczony do rozmiarów pudelka zapałek kulinarny horyzont rozciągnął się hen, hen poza zasięg wzroku - pozostawiwszy za sobą widoki, do których przywykłam, jedyne dotąd mi znane.


Nowe okazało się takie fascynujące!
Nowe produkty, przyprawy, kombinacje, sposoby przyrządzania, nowe smaki i aromaty - ich bogactwo mnie zachwyciło i oszołomiło, gotowanie stało się już nie koniecznością, ale szalenie kręcącym mnie i zajmującym hobby.


Całkowicie zmienił się też jego charakter - z intuicyjnego na planowy.
W krótkim czasie nie byłam już w stanie wrócić do dawnych przyzwyczajeń gotowania czegokolwiek, z tego, co przypadkiem wpadło mi w ręce, w stylu - "co by tu teraz przekąsić?".

Zresztą to by się nawet nie udało. Raz, że trudno jest znaleźć w lodówce jednocześnie np. zaległą świeżą papryczkę chili, takiż seler naciowy, cebulkę dymkę, itp., itd., a dwa, że pogoń za nowym/innym momentalnie weszła mi w krew i stała się myślą przewodnią wszelkich moich kulinarnych poczynań, co w pewnym momencie okazało się zresztą wielce przydatne...

***
Gotowanie dla panstwa S.

jest swoistym rodzajem cyrkowej ekwilibrystyki. Głównie za sprawą J., która  - jak twierdzi - swoje życie i zdrowie zawdzięcza ziemniakom.

Salatka nicejska, gulasz irlandzki, kotlet ziemniaczany, ziemniaczane puree, ziemniaki w mundarkach, z wody, tluczone, smażone, pieczone, zapiekane i nadziewane, placki ziemniaczane, ziemniaczany quiche, ziemniaki białe, czerwone, słodkie, pod pierzynką z sera, z masą jajeczną, z miodową glazurą, z syropem klonowym... Na razie wciąż staję na wysokości zadania (ziemniaki na stole obowiązkowo codziennie), ale mam świadomość, że nawet moje uwielbienie dla różnorodności nie rozmnoży inwencji twórczej, której zasoby posiadam jednak ograniczone.

Poza tym J. nie uznaje:

- żadnych przypraw z wyjątkiem soli i pieprzu (przyprawy uczulają),
- jadania poza domem (oprócz frytek - ziemniaki(!) - knajpowe jedzenie to syf),
- większości owoców (za mało słodkie)

- większości warzyw (z przeróżnych powodów, np. okry z powodu jej... kształtu).

Stosunek J. do jedzenia jest oględnie mówiąc... niedbały.
J. posiłki łyka nie poświęcając uwagi ich smakowi. Zdarza się jej jadać potrawy zimne, bo nie używa mikrofalówki (mikrofale to śmierć), a przeważnie nie ma cierpliwości czekać aż coś się zagrzeje w sposób konwencjonalny. Na samo celebrowanie jedzenia też żal jej czasu - je więc na raty, z doskoku, byle gdzie i byle jak - na podłodze, w kucki, stojąc, chodząc, mówiąc, itp.

Kucharzenie dla J. traktuję nie tylko jak wyzwanie, ale przede wszystkim wielką lekcję pokory.

Z A. nie ma takich problemow. Żeby był zadowolony wystarczy, że obiad będzie:

- obfity
- z barbecue sauce (jego ulubionym ostrym sosem
).

Jest tylko jeden szczegół.

Prawie nic nie znaczący drobiażdżek.
A. nie cierpi ziemniaków.

***

Jeśli zaś o konkrety chodzi, szczególną estymą, jak już się pewnie co niektórzy zdążyli zorientować - darzę ryby, moja ulubiona kuchnia zaś to kuchnia chińska, o czym wspominałam przy okazji przyrządzania -> kurczaka z pędami bambusa.

Dzisiaj więc danie łączące te dwie miłości oraz pierwotną przyczynę jego pojawienia się na moim stole - pogoń za różnorodnością - czyli sporządzony aż z 20 składników, przepysznie chrupiący, lekko pikantny - dorsz po syczuańsku. 
Przepis na niego od lat zajmuje w stworzonym, a właściwie stale tworzonym przeze mnie rybnym rankingu wysoką drugą pozycję (choć doprawdy po ostatnim -> pomarańczowo-bobowym łososiu nie jestem pewna, czy nie jest to jednak przypadkiem miejsce ex aequo...)
Zapraszam!:)

Składniki:
  • 1 małe opakowanie ugotowanego makaronu chińskiego lub tajskiego lub 3-4 szklanki ugotowanego ryżu
  • 350 g filetu z dorsza
  • 1 małe roztrzepane jajko
  • 3 łyżki mąki pszennej
  • 4 łyżki wytrawnego białego wina
  • 1+2 łyżki jasnego sosu sojowego
  • olej do smażenia na głębokim tłuszczu /w tym szczególnym przypadku zalecam użycie woka, dzięki czemu potrzeba go znacznie mniej/
  • 1 ząbek czosnku pokrojony na cienkie plasterki
  • 1 cm świeżego imbiru drobno startego
  • 1 cebula drobno posiekana
  • 1 seler naciowy pokrojony na cienkie plasterki
  • 1 świeża czerwona chili drobno posiekana
  • 1 łyżeczka octu ryżowego
  • 1/4- 1/2 łyżeczki mielonego pieprzu syczuańskiego /uwaga - jest bardzo ostry - radzę nie przesadzić - sos jest pikantny już przy użyciu tej mniejszej ilości/
  • 175 ml bulionu rybnego lub warzywnego
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1 łyżeczka mąki kukurydzianej
  • 2 łyżeczki wody
  • 5 łyżek pokrojonego drobno szczypiorku
  • opcjonalnie nać selera do przybrania

Wykonanie:

  1. Filet pokrój na kawałki wielkości kęsa.
  2. Jajko z mąką, winem i 1 łyżką sosu sojowego wymieszaj na gładkie ciasto - powinno mieć konsystencję gęstej śmietany. Wrzuć rybę do ciasta i starannie w nim obtocz. 
  3. Olej rozgrzej w woku aż zacznie dymić, zmniejsz ogień i smaż rybę porcjami przez ok. 3 minuty, do przyrumienienia. Po usmażeniu wyłóż ją na papierowe ręczniki, żeby ociekła z tłuszczu, następnie przełóż w ciepłe miejsce /do piekarnika lub na kratkę z woka/.
  4. Odlej olej z woka zostawiając go ok. 1 łyżkę i przez 1-2 minuty smaż na nim czosnek, imbir, cebulę, selera i chili ciągle mieszając. Dodaj resztę - 2 łyżki sosu sojowego i ocet - zamieszaj. Dodaj pieprz syczuański, bulion i cukier - zamieszaj. Dodaj mąkę kukurydzianą rozmieszaną z wodą, następnie szczypiorek. Ciągle mieszając gotuj wszystko przez około 1 minutę aż sos zgęstnieje.
  5. Wrzuć do sosu makaron lub ryż, starannie wymieszaj i podgrzewaj przez 2-3 minuty aż będzie gorący. Wyłóż na talerze, na wierzch połóż rybę i podawaj ozdobioną nacią selera.

Gotowe!

Bardzo smacznego!
Źródło - "Dania niskotłuszczowe"

Potrawę dodaję do akcji Ireny i Andrzeja -> Z Widelcem po Azji.

niedziela, 5 czerwca 2011

PIERSI KURCZAKA grillowane W MUSZTARDZIE

Tak w ogóle to miała być zupełnie inna potrawa.
Dziecinnie prosta i łatwa w przyrządzeniu - mógłby sobie z czymś takim poradzić pewnie i siedmiolatek.


Tylko ja jakoś nie mogę.
I całkiem niewykluczone, że z racji tego, iż 7 lat skończyłam już jakiś czas temu.;) Widać teza o nabywaniu mądrości i doświadczenia z wiekiem w niektórych przypadkach się nie sprawdza. Szkoda, że trafiło akurat na mnie.;)

Tradycyjnie już powiem - nic to.

Wprawdzie nie wychodzi mi grillowanie piersi kurczaka w taki sposób, żeby utrzymał się na nich żółty ser, ale mam inne zalety.

Potrafię np.:
- odebrać koci poród, 
- nastroić gitarę bez kamertonu,
- przepłynąć kilometr z niezmienionym pulsem,
- zrobić dymek w html-u

Myślę, że te cztery umiejętności są w stanie zrównoważyć brak rzeczonej  jednej.

Aczkolwiek może niekoniecznie akurat w porze obiadowej.

Ale i wtedy nic straconego - pozostaje siła perswazji - przekonanie  siebie i stołowników, że choć naga kurczęca pierś nie jest może tak apetyczna jak ta w otulince z goudy, za to do tego stopnia super hiper mega niskokaloryczna, że po jej skonsumowaniu można sobie pozwolić jeszcze na deser.:)

No i co, warto?
Na pewno tak!
Ale o deserze, już w następnym odcinku.:)

Składniki:
  • 1 łyżka chudego mleka
  • 2 łyżki ostrej musztardy z ziarnami gorczycy
  • 4 filety z piersi kurczaka umyte, osuszone i delikatnie rozbite tłuczkiem
W wersji dla 7-latków
dodatkowo:
  • 4 łyżki chudej tartej goudy
  • 3 łyżki mąki
  • 2 łyżki siekanego szczypiorku
Wykonanie:
  1. Nagrzej piekarnik do 200 stopni.
  2. W jednej miseczce wymieszaj musztardę z mlekiem, a jeśli czujesz się na siłach - w drugiej - mąkę, ser i szczypiorek.
  3. Obtocz filety w musztardzie z mlekiem i wyłóż je na ruszt. Pokryj filety z wierzchu serową mieszaniną.
  4. Piecz filety w piekarniku 30-35 minut, na złocistobrązowy kolor, aż z mięsa po nakłuciu w najgrubszym miejscu będzie wypływał klarowny sos.
  5. Jeśli zdecydowałeś się na wersję serową, w żadnym wypadku nie obracaj filetów na drugą stronę, ponieważ ser odklei się od piersi, a przyklei do rusztu i wtedy - żegnaj serze! Wszystko przepadło, już nie będziesz miał szansy go skosztować i wierz mi - wiem, co mówię.;)
  6. Filety podawaj na gorąco lub na zimno.
Z czym podawać:

Znakomicie smakują z ziemniakami w mundurkach na gorąco lub/i z sałatą  z dressingiem na zimno.
    Gotowe!

    Bardzo smacznego!
    Źródło: "Dania niskotłuszczowe"

    czwartek, 26 maja 2011

    KULKI SZPINAKOWO-SEROWE

    Totalny brak czasu nie pozwala mi odpisywać na komentarze i odwiedzać Wasze blogi - przez co czuję dyskomfort i za co Was serdecznie przepraszam.
    A przepraszając przy okazji również dziękuję, że mimo to wpadacie i piszecie (i jeszcze jak miło!), z czego mam niekończącą się radość.:)


    Wczoraj, po pojawieniu się ostatniego wpisu Escapade, który posłużył mojemu mężowi za ciekawy materiał do interpretacji - radość nawet podwójną. Przeczytawszy go mąż stwierdził mianowicie, że podniecać się określeniem - wielka - stanowczo nie powinnam, gdyż coś, co jest wielkie i lekkie jednocześnie, musi być puste w środku. I cóżeś Ty narobiła najlepszego, Droga Escapade? Sprowokowałaś mojego męża do wygłoszenia tekstu, po którym śmiałam się do późnego wieczora, zamiast iść spać, jak to ma w zwyczaju zdecydowana większość śmiertelnie zmęczonych.:)))


    Spiętrzenie zajęć w pracy sprawia, że niestety nie gotuję, a to czym zajmuję się teraz w kuchni, nosi znamiona bardziej kulinarnego szelmostwa, niż sztuki.

    Kategoria dań dokładnie ta sama - placki ze śniegu Lisa Witalisa i moje kulki z sera - osobiście nie widzę specjalnej różnicy.:)

    Że co, że przesadzam?
    Ach, tak?
    To proszę mi uprzejmie podpowiedzieć - w jakim niby charakterze mogą zostać zaserwowane takie kulki?
    Kolacji? Przystawki? Pocisków artyleryjskich?

    U mnie wystąpiły jako ozdoba na sałatę i to wyszło ok., ale  uzyskanym efektem smakowym nie jestem specjalnie zachwycona.
    Może gdyby były mniejsze i jadło by się je na jeden gryz (realne, choć kłopotliwe - np. zrobione w podstawkach do jajek i z samych malutkich liści szpinaku)?
    Może gdyby się je podawało z sałatą z dressingiem, żeby całość była bardziej wilgotna?

    Nie wiem.

    Jedno nie ulega kwestii - przyrządzony w ten sposób szpinak nie ma smaku szpinaku, tylko sera, toteż gwarantuję, że zostałby spokojnie zjedzony nawet przez aktyw Partii Antyszpinakowej, który - to pewne - dostrzegłby w nim cechy każdej po kolei zieleniny, z wyjątkiem akurat tej jednej.:)

    Składniki:
    • ok. 70 g świeżychi liści szpinaku średniej wielkości
    • 250 g chudego sera twarogowego /użyłam miękkiego sera 0% tłuszczu z Piask/
    • 1-2 łyżki drobno posiekanych, świeżych ziół - pietruszki, estragonu, szczypiorku
    • sól
    • pieprz

    Wykonanie:
    1. Umyj listki szpinaku i odkrój ich ogonki w taki sposób,żeby pozbyć się również ich najtwardszej części z samego liścia.
    2. Wrzuć listki do garnka z wrzącą, lekko osoloną wodą i gotuj pod przykryciem nie dłużej, niż 3 minuty, żeby się nie rozpadły. Odsącz z wody i ostygnięte osusz papierowym ręcznikiem
    3. 4 małe foremki (75 ml) wyłóż najpierw papierem do pieczenia, następnie liśćmi szpinaku, ich lewą stroną do góry, w taki sposób, żeby końce liści wystawały ponad brzegi foremek.
    4. W osobnej misce wymieszaj twaróg z ziołami i dopraw do smaku solą i pieprzem.
    5. Uformuj z twarogu 4 kulki, umieść w foremkach i owiń je szpinakowymi liśćmi zostawiając odsłonięty nieco wierzchołek. Wstaw na 1 godzinę do lodówki.
    6. Podawaj po wyjęciu z foremek.
    Z czym podawać:

    No właśnie nie wiem...:)

    Bardzo smacznego!
    Źródło - "Dania niskotłuszczowe"

    niedziela, 8 maja 2011

    Tuńczykowe VERRINKI Escapade

    Kiedy je zobaczyłam na blogu -> Escapadeumieszczone w specjalnie do tego celu przeznaczonych szklaneczkach - tak bezpretensjonalnie urocze, z mety przypadły mi do serca i uznałam, że muszę je zrobić - najlepiej zaraz, już, natychmiast, nie bacząc na brak odpowiednich szklanych akcesoriów.:)

    I zrobiłam.:)


    Oto jedna z najkrótszych, ale i chyba najbardziej romantycznych historii pojawienia się jakiegoś dania w moim menu.:)

    W żelaznym menu - muszę dodać, bo choć Escapade poleca serwowanie verrinek w charakterze przystawki, ja dostrzegłam w nich cechy idealnej wręcz, bo bogatej w białko, potrawy kolacyjnej. A że na redukcji odpowiednio skomponowana kolacja to podstawa, jest absolutnie pewne, że odtąd verrinki - pod tym względem prezentujące się wzorcowo - gościć będą na moim stole już regularnie.:) 
    Mimo, iż w ich skład wchodzi przebój kulinarnych straszaków ostatnich lat - duża ryba drapieżna czyli tuńczyk.


    Pisząc w ten sposób nie lekceważę bynajmniej poważnego problemu toksyczności produktów przeznaczonych do konsumpcji, z którym ludzkość zmaga się już od jakiegoś czasu i który będzie stale i lawinowo narastać, wprostproporcjonalnie do intensyfikacji toczących się wszelkich procesów cywilizacyjnych, towarzyszącemu im rozwojowi przemysłu, rolnictwa i motoryzacji, i związanych z nimi emisji do atmosfery szkodliwych gazów i pyłów, zanieczyszczenia środowiska metalami ciężkimi, pestycydami, siarką, azotem i wszystkim tym, czego tu jeszcze nie wymieniłam, bo nawet nie mam o tym pojęcia.

    Jeśli dodać do tego wszelkie nowoczesne technologie produkowania żywności - na wszystkich etapach i we wszystkich ich formach - genetyczne modyfikowanie roślin, w nienaturalny sposób prowadzoną hodowlę zwierząt (sztuczne skarmianie, masowe stosowanie hormonów, sterydów i antybiotyków) i wreszcie coraz powszechniejsze konserwowanie i utrwalanie produktów przeznaczonych do konsumpcji szybko staje się jasne, że idea zdrowego odżywiania to w dzisiejszych czasach jedynie cel, do którego można dążyć, nie zaś możliwość, po którą się sięga. A jedną z najskuteczniejszych metod zmierzania ku temu celowi, jest maksymalne urozmaicenie diety.

    W kontekście ryb, bo w końcu ich miała dotyczyć dzisiejsza notka, sytuacja wygląda następująco:

    Otóż przenikająca do środowiska wodnego rtęć zostaje związana w formę organiczną o nazwie metylortęć o toksyczności - jak dowiedziono - znacznie wyższej, niż innych związków rtęci. Choć rtęć spotkać można bez wyjątku we wszystkich produktach spożywczych, z metylortęcią mamy do czynienia głównie  konsumując ryby.

    "Żadna ryba nie ucieknie od skażenia rtęcią"1,

    jednak nie wszystkich ryb należy obawiać się jednakowo mocno.

    Na zatrucie rtęcią narażone są głównie: rekin, miecznik, marlin, makrela królewska, płytecznik i tuńczyk, gdyż  w mięsie tych właśnie, znajdujących się na końcu łańcucha pokarmowego gatunków ryb, może nastąpić nadmierna kumulacja związków rtęci.
    Stanie się tak jednakże dopiero wtedy, kiedy będzie ku temu okazja, czyli ryby dożyją odpowiednio zaawansowanego wieku i będą pochodzić z wyjątkowo zanieczyszczonych akwenów wodnych.

    Szanse na to wbrew pozorom nie są zbyt duże.

    Od wielu już lat, a konkretnie od niespełna pół wieku (ostatnie masowe zatrucie rtęcią pochodzącą z ryb i owoców morza miało miejsce w rejonie zatoki Minemata w 1956 roku) trwa coraz ściślejsza stała kontrola łowisk wodnych pod katem ich skażenia.

    " Z końcem lat 70. XX w. zabroniono połowu i sprzedaży ryb w Łabie i przy jej ujściu w Hamburgu, z powodu ponad tysiąckrotnego przekroczenia norm, zawartej w nich rtęci. Podobna sytuacja występuje w Japonii, Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, państwach nadbałtyckich i wielu innych rejonach świata gdzie rtęć zawarta w ściekach przemysłowych, przedostaje się do rzek i wód morskich powodując skażenie."2

    Również wszelkie produkty rybne zanim znajdą się w rynkowym obrocie trafiają pod kontrolę odpowiednich służb weterynaryjnych i sanitarnych, które dbają o to, żeby określone w każdym kraju osobno normy na zawartość toksyn nie były przekraczane.

    Czy to znaczy, że nie ma się czym martwić, że jedzenie ryb jest niegroźne?

    Na pewno nie bardziej, niż jedzenie czekolady.:)

    Żarty żartami, jednak mniej swobodnie do zagadnienia powinny podchodzić na pewno kobiety planujące ciążę, będące w ciąży, karmiące piersią i wychowujące małe dzieci w wieku do lat 5, z powodów, o których każdy zainteresowany nich już sobie sam doczyta, np. tu -> Ryby: co jest zdrowe, a co nie?.

    W stosunku do tej grupy osób, za całkowicie bezpieczne uznaje się spożywanie ryb wymienionych, szczególnie zagrożonych gatunków nie częściej niż 1 raz w tygodniu o wadze porcji nie przekraczającej 170 g (1 posiłek rybny) i pozostałych gatunków w ilości 340 g na tydzień (2 posiłki rybne).

    Nie więcej.

    Ale i nie mniej.:)

    "Znacznie bardziej szkodliwe i niebezpieczne dla zdrowia jest niejedzenie ryb - przekonuje Dariush Mozaffarian, dr kardiologii w Harwardzkiej Szkole Zdrowia Publicznego, współautor najnowszych badań, analizujących plusy i minusy konsumpcji ryb.

    Ryby i owoce morza są kluczowym źródłem zdrowego dla serca, chudego białka i każdy powinien spożywać około dwóch porcji ryb tygodniowo.

    A jeśli zdecydujesz się na ryby bogate w kwasy tłuszczowe Omega-3 ryby (...), możesz dodatkowo obniżyć ryzyko śmierci z powodu zawału serca aż o 36 procent.
    Te kwasy tłuszczowe odgrywają również kluczową rolę w prawidłowym rozwoju niemowląt (badania przeprowadzone przez Dr. Emily Oken z Harvard Medical School 1) na grupie kobiet w ciąży wskazują, że każda dodatkowa porcja ryb w tygodniu, zjedzona przez kobietę w ciąży może podnieść poziom inteligencji dziecka o prawie 7%.3i w walce z depresją u dorosłych."4
    Ale dość wymądrzania się na dzisiaj.:)
    Teraz będzie sama przyjemna część notki, czyli zamieszczenie nieco zmodyfikowanego pod redukcyjnym kątem przepisu Escapade na zmniejszające ryzyko zawału, dodające mnóstwa energii a przy tym pyszne tuńczykowe verrinki.:)

    Składniki:
    • 1 puszka dokładnie odsączonego tuńczyka w sosie własnym (w przeciwieństwie do świeżego tuńczyka, tuńczyk puszkowany znajduje się na liście ryb zagrożonych jedynie umiarkowanym skażeniem rtęcią)
    • 250 g jogurtu naturalnego /użyłam jogurtu 0% tłuszczu Jovi/
    • 1 niepełna łyżka pokruszonych orzeszków ziemnych
    • 1/2 małej cebuli drobno posiekanej
    • sól
    • pieprz kajeński
    • 1 łyżka drobno posiekanych świeżych ziół - natki pietruszki, bazylii, i/lub szczypiorku
    • pęczek rzodkiewki pokrojonej w talarki
    • opcjonalnie zioła do przybrania
    Wykonanie:
    1. Rozdrobnionego tuńczyka połącz z jogurtem, cebulą, orzeszkami, ziołami i przyprawami, po czym dokładnie wymieszaj.
    2. Nałóż masę do szklaneczek, przykryj warstwą rzodkiewek, ozdób listkami ziół i podawaj.
    Gotowe!

    Bardzo smacznego!

    Potrawa jest ostatnią dodaną przeze mnie do kończącej się dzisiaj - nad czym ubolewam - akcji Kingi -> Ryby!!! Wiesz, Kingo, chciałabym, żeby Twoja akcja trwała nieustannie.:)

    czwartek, 17 marca 2011

    ZIELONE CURRY Z HALIBUTA

    Zainspirowana aż trzema akcjami naraz (-> Zielono mi, -> Ryby!!! oraz -> Z Widelcem po Azji) postanowiłam wykorzystać dzisiaj jeden z trzech moich ulubionych przepisów na rybę (z których aż dwa są na curry) - tj. przepis na curry tajskie zielone.

    Wybierając się na zakupy byłam święcie przekonana, że tym razem przechytrzę kapryśny rynek, bo nie nastawiłam się na żaden konkretny gatunek ryby, a jedynie na jej najpopularniejszą formę - filety. Jakoś sobie nie wyobrażałam, żeby w 70-tysięcznym mieście nie było Świeżych Rybnych Filetów Wszystko Jedno Z Czego.

    Jak się okazało moja wyobraźnia jednak okrutnie ograniczoną jest.
    Otóż właśnie NIE BYŁO.
    (...)

    Wiem, że trudno uwierzyć w to, co teraz powiem, ale:
    i całe szczęście, 
    bo w ten sposób miałam przyjemność zakupić halibuta.:)

    Pal sześć, że mrożony.
    Pal sześć, że z 20% glazury.
    Pal sześć, że drogi, jakby się go nie łowiło w Oceanie Atlantyckim a wydobywało metodą odwiertu na Marsie.

    Wszystko nieważne - najważniejszy jest sam halibut - ryba o śnieżnobiałym, zwartym ale niezwykle delikatnym i soczystym mięsie - rozwarstwiającym się (co uwielbiam) na takie duże, grube łupki a przy tym zwyczajnie i po prostu pyszna.

    Zielone curry przyrządzałam już wcześniej i to nie raz (co jest oczywiste, bo skąd bym niby wiedziała, że jest moim ulubionym), ale nie z halibutem.
    Po dzisiejszym doświadczeniu kulinarnym chciałabym już nigdy więcej nie robić go z inną rybą. 
    Nawet pod groźbą bankructwa.

    Z tym ostatnim to żartowałam.;)

    Curry wyszło bajeczne... 
    Ta jednoczesna łagodność sosu, ostrość przypraw, aksamitna gładkość mięsa...
    Co Wam będę mówić - trzeba spróbować i tyle.

    Potrawę charakteryzuje bardzo niewysoka wartość energetyczna - ok. 1100 kcal, gdyż:

    - halibut należy do ryb chudych, tj. mających mniej, niż 8 g tłuszczu na 100 g produktu, 
    - bazę sosu stanowi mleczko kokosowe light o zawartości tłuszczu niespełna 6%, czyli 1/3 zwykłego.

    Aczkolwiek tłustych ryb nie trzeba się bać - w diecie, każdej, nie wyłączając redukcyjnej, są wręcz pożądane - rybi tłuszcz zawiera bowiem wielonienasycone kwasy tłuszczowe omega-3, nieocenione w profilaktyce miażdżycy oraz choroby niedokrwiennej serca. 

    Wziąwszy pod uwagę to właśnie kryterium, do najzdrowszych gatunków ryb zaliczyć można:
    • łososia (zawartość omega-3 - 1,8)
    • sardelę (1,7)
    • sardynki (1,4)
    • śledzia (1,2)
    • makrelę (1,0)
    • tuńczyka (0,7)
    • halibuta 0,4)
    • dorsza (0,1)
    a polecić - absolutnie wszystkie.:) 
    I wszystkim.:) 
    Osobom odchudzającym się szczególnie, z racji tego, iż zawarte w nich kwasy tłuszczowe sprzyjają uregulowaniu się w organizmie poziomu leptyny - hormonu mającego wpływ na stabilizację łaknienia -> Dobroczynne kwasy tłuszczowe omega 3,6 i 9.

    Jeśli natomiast chodzi o tłuszcz z mleczka kokosowego - to już jest zupełnie inna bajka, o czym może przy następnej okazji.:)

    Składniki:
    • 1 łyżka oleju
    • 2 pokrojone w talarki dymki
    • 1 łyżeczka mielonego kminu rzymskiego
    • 2 świeże drobno posiekane zielone papryczki chili /ponieważ w sprzedaży były tylko czerwone, użyłam zwykłej zielonej papryki i kilku plastrów ostrej papryczki jalapeno ze słoika - patent szczerze polecam/
    • 1 łyżeczka mielonej kolendry
    • 2 łyżki świeżo siekanej kolendry /użyłam mrożonej natki pietruszki/
    • 2 łyżki świeżo siekanej mięty /użyłam 1 łyżki suszonej/
    • 1 łyżka świeżo siekanego szczypiorku
    • 165 ml - mała puszka mleczka kokosowego light
    • sól
    • pieprz
    • 800 g filetów z białej ryby /użyłam halibuta/
    • opcjonalnie gałązki z mięty do przybrania /ha, ha i jeszcze raz ha/
    Wykonanie:
    1. Rozgrzej olej na patelni, dodaj dymkę i smaż ją na średnim ogniu często mieszając 2-3 minuty aż uzyska złoty kolor.
    2. Dodaj kmin, papryki i kolendrę mieloną, smaż aż zaczną wydzielać aromat 3-4 minuty.
    3. Dodaj zioła, szczypiorek, mleczko kokosowe, sól i pieprz - wszystko starannie wymieszaj.
    4. Na sos połóż rybę i duś przez 10-15 minut pod przykryciem. Możesz ją w międzyczasie ostrożnie przewrócić.
    5. Podawaj udekorowaną gałązką mięty.
    Z czym podawać:

    Doskonale smakuje z ryżem basmati.

    Gotowe!

    Bardzo smacznego!
    Źródło - "Dania niskotłuszczowe"

    Blog jest obecny w serwisie

    TOP 10 ostatniego miesiąca