Bynajmniej nie mam żadnej cioci Reni...
Jest to jednak bardzo szczególny dla mnie piernik. Przepis pochodzi z "Przyjaciółki" z roku 1969 (nawet dla mnie jest to prehistoria) i robiła go moja mama odkąd sięgam pamięciom. Zawsze na Boże Narodzenie czasem na Wielkanoc, rozchodziły się piernikowe zapachy . Najpierw zapach parzonej kawy i tłuczonych w ściereczce młotkiem goździków, a potem zapach pieczonego piernika. Piernik mama piekła w prodiżu. Przez szybkę obserwowałem rosnące ciasto i przez specjalne dziurki, specjalnym drucikiem sprawdzaliśmy czy już jest suchy.
Kuchnia nie była ulubionym miejscem mojej mamy, nie lubiła gotować i na szczęście nie musiała, więc za ten piernik tym bardziej należały się jej brawa.
Kiedy mamy zabrakło, mimo że miałem ciekawsze zajęcia, jak przystało na młody wiek, czasami piekłem na święta "Piernik Cioci Reni". Teraz kiedy mam rodzinę staram się robić go na każde Boże Narodzenie. Też tłukę goździki młotkiem w ściereczce i piekę go w prodiżu, zresztą w tym samym (kiedyś to robili porządne AGD :)).
Nie będę przepisywał przepisu, prezentuję go Wam w oryginale i gorąco polecam, jest bardzo piernikowy :)))
W prodiżu grzanym tylko od góry piekę go ok 45 minut.
Dziękuję za wszystkie życzenia świąteczne i też życzę:
Blog nie tylko kulinarny. O mnie i rodzinie, i trochę o pracy...? i o DOBRYM jedzeniu... w prosty sposób! I trochę wspomnień...
czwartek, 23 grudnia 2010
wtorek, 21 grudnia 2010
Pierniczki
Jednak słodkości to nie jest mój żywioł... ale zaraz święta i słodkie "co-nieco" by się jednak zdało. Kolejny raz zabrałem się z dziećmi za wytwarzanie świątecznych pierniczków. Przepis znalazłem nowy, w "Lawendowym Domu"...
Po ostatnich przygodach z makaronikami, wszystko sprawdzałem dwa razy! No i ... znów porażka!?! Doszliśmy do momentu kiedy trzeba ciasto wyrobić na gładką masę, a w misce znów "ciasto naleśnikowe". Jakaś klątwa!!! Czy już tak będzie zawsze?! Czy tylko z ciastami, czy z mięsem też? Jonasz...
Dzieci patrzyły na mnie trochę dziwnie, ale musiałem zachować spokój (i autorytet:)). W ruch poszła torebka z mąką... jeszcze i jeszcze, i jeszcze trochę... Po wsypaniu prawie kilograma zamiast jednej szklanki, zrobiło się tak jak powinno być.
Uff!
Rozwałkowałem, dałem potomstwu foremki i zagoniłem do roboty!
Dalej poszło gładko, ja się już zbytnio nie wtrącałem, żeby znów coś się nie popsuło...
Po upieczeniu okazało się, że inna ilość mąki nic nie zmieniła. Pierniczki były pyszne i nie różniły się zbytnio (w smaku:)) od tych z oryginalnego przepisu. Miałem okazję to sprawdzić organoleptycznie w sobotę na warsztatach dla dzieci prowadzonyh przez Beatę z Lawendowego Domu. (Bardzo się cieszę, że się poznaliśmy. Beato, pozdrowienia dla Lubo!)
Przed świętami będzie jeszcze o bardzo zacnym pierniku (nie! nie będę pisał o sobie!), chyba że jak w zeszłym roku uda mi się i to zepsuć :-)))
P.S.
Generalnie pierniczki nie zostały udekorowane. Lubimy takie sote :-)
wtorek, 14 grudnia 2010
Makaroniki... :-(
Wszędzie słodkości! Tu pierniczki, tu ciasteczka, tu pierniczki, tu bezy, tu muffinki, tu... znów pierniczki... Zrobimy i pierniczki.
Basia wyszła dziś z inicjatywą zrobienia jakiś ciasteczek. Dałem jej książkę (moją ulubioną) Wyśmienita kuchnia francuska, żeby coś sobie wybrała... Wybrała MAKARONIKI...
Makaroniki robi się np tak jak u Małgosi...
Ale makaroniki w mojej książce to ciasteczka - kuleczki obtoczone w cukrze pudrze, z wciśniętym migdałem i wybierając je nie mieliśmy pojęcia o tym jak wyglądają prawdziwe makaroniki...
Ja, dostarczywszy Młodej składniki i "życiowe rady", poszedłem z Młodym na zajęcia. Kiedy wróciliśmy Basia zgłosiła problem: tato nasz malakser nie chce się ruszyć...
Migdały pięknie zblanszowane, obrane i podpieczone były już zmielone z cukrem. Malakser odmówił współpracy po wlaniu części białek (Basia robiła wszystko zgodnie z książką!). To co się w nim znajdowało było nie do ruszenia! ...? To powinno być puszystą masą z której trzeba zrobić kulki! Bez szans! Żeby malakser ruszył wlałem trzecie białko. I ruszył... Tylko że nie widziałem najmniejszych szans na zrobienie kulek z czegoś co miało konsystencję ciasta naleśnikowego!
No i wtedy zajrzałem do Małgosi...
To co zrobiliśmy zgadzało się z Jej przepisem, z tą różnicą, że ciasto małymi porcjami należało wylać na papier do pieczenia... a nie robić kulki!!!
Dalej poszło gładko.
Okazało się jednak, że makaroniki po pieczeniu trzeba czymś skleić.
Z braku innych składników wybraliśmy nutellę.
Jednak dla nas, lubiących najbardziej smak winegretu, połączenie super słodkich makaroników z nutellą było już przegięciem!
Te trzy do zdjęcia są z nutellą, reszta pozostała sote.
Są super migdałowe... choć nie super okrągłe :-(
Z Basi będzie dobra... cukierniczka? No właśnie! Facet to cukiernik, a dziewczyna? Cukiernica?
Kolejny przejaw dyskryminacji...
Może jakieś parytety?
Basia wyszła dziś z inicjatywą zrobienia jakiś ciasteczek. Dałem jej książkę (moją ulubioną) Wyśmienita kuchnia francuska, żeby coś sobie wybrała... Wybrała MAKARONIKI...
Makaroniki robi się np tak jak u Małgosi...
Ale makaroniki w mojej książce to ciasteczka - kuleczki obtoczone w cukrze pudrze, z wciśniętym migdałem i wybierając je nie mieliśmy pojęcia o tym jak wyglądają prawdziwe makaroniki...
Ja, dostarczywszy Młodej składniki i "życiowe rady", poszedłem z Młodym na zajęcia. Kiedy wróciliśmy Basia zgłosiła problem: tato nasz malakser nie chce się ruszyć...
Migdały pięknie zblanszowane, obrane i podpieczone były już zmielone z cukrem. Malakser odmówił współpracy po wlaniu części białek (Basia robiła wszystko zgodnie z książką!). To co się w nim znajdowało było nie do ruszenia! ...? To powinno być puszystą masą z której trzeba zrobić kulki! Bez szans! Żeby malakser ruszył wlałem trzecie białko. I ruszył... Tylko że nie widziałem najmniejszych szans na zrobienie kulek z czegoś co miało konsystencję ciasta naleśnikowego!
No i wtedy zajrzałem do Małgosi...
To co zrobiliśmy zgadzało się z Jej przepisem, z tą różnicą, że ciasto małymi porcjami należało wylać na papier do pieczenia... a nie robić kulki!!!
Dalej poszło gładko.
Okazało się jednak, że makaroniki po pieczeniu trzeba czymś skleić.
Z braku innych składników wybraliśmy nutellę.
Jednak dla nas, lubiących najbardziej smak winegretu, połączenie super słodkich makaroników z nutellą było już przegięciem!
Te trzy do zdjęcia są z nutellą, reszta pozostała sote.
Są super migdałowe... choć nie super okrągłe :-(
Z Basi będzie dobra... cukierniczka? No właśnie! Facet to cukiernik, a dziewczyna? Cukiernica?
Kolejny przejaw dyskryminacji...
Może jakieś parytety?
wtorek, 7 grudnia 2010
Grzane wino. Ale uwaga na kwas!
Wieczór: ciemno, zimno... Po spacerze z psem... (nasza Kredka nie jest kulawa, ale w taką pogodę trudno ją wieczorem wyciągnąć na spacer). Zachciało nam się z Tęczą grzanego wina. Jaki problem?! Po drugiej stronie ulicy jest sklep. Poszedłem i kupiłem czerwone wino i torebkę "grzańca imbirowego z cytryną" firmy KAMIS...
Na szczęście wsypałem tylko pół opakowania na butelkę 0,7 chociaż producent zaleca w przepisie torebkę na pół litra wina lub piwa. Różne rzeczy człowiek w młodości pijał i nie wybrzydzał, ale żeby wypić taki kwasior to trzeba być baaardzo spragnionym! Żeby nie wylewać wina do zlewu, bo Bachus mógłby się rozgniewać, musiałem dolać drugą butelkę i dodać miodu, cynamonu i goździka. No i co? I kto to teraz wypije? A moja wątroba? Nic z tego! Było na dwa dni i dla gościa stykło.
Tak to jest jak się idzie na łatwiznę!
Nie dość, że paskudne to było w smaku (w pierwszej wersji), to jeszcze zastanawia mnie co naprawdę jest w tych wszystkich grzańcach skoro rozpuszczają się i nie ma prawie żadnego osadu...(w końcu jestem technik-chemik). Przecież cynamon, goździki, gałka muszkatołowa, imbir, itp nie rozpuszczają się. Powinny pływać na dnie! A tu nic... wszystko się rozpuszcza (no prawie).
Kiedy po kilku dniach, znów nas naszło na grzańca, zrobiłem wszystko tradycyjnie.
Kupiłem butelkę czerwonego wina półwytrawnego (może być półsłodkie) marki Sophia. Wlałem do garnka około 100 - 150 ml, wrzuciłem kilka rozkruszonych goździków, kawałek (lub szczyptę) cynamonu, plaster pomarańczy, kilka cienkich plasterków imbiru. Chwilkę gotowałem pod przykryciem. Powstała "esencja" grzańca. Później wlałem resztę wina, dwie łyżki miodu i zagrzałem pod przykryciem, pilnując żeby się nie zagrzało zbyt mocno lub co gorsza zagotowało - ucieka całe oprocentowanie!
Grzejcie się grzańcem! Tylko nie zagotujcie się, bo i Wam oprocentowanie ucieknie!
P.S.
Co to jest czarna marchew?
Ekstrakt soku z czarnej marchwi znalazłem w innym grzańcu firmy KAMIS... robi tam kolor malinowy.
Pierwszy raz słyszę o takim warzywie (owocu), czy ktoś coś wie?
Może to jakaś odmiana pastewna...
Na szczęście wsypałem tylko pół opakowania na butelkę 0,7 chociaż producent zaleca w przepisie torebkę na pół litra wina lub piwa. Różne rzeczy człowiek w młodości pijał i nie wybrzydzał, ale żeby wypić taki kwasior to trzeba być baaardzo spragnionym! Żeby nie wylewać wina do zlewu, bo Bachus mógłby się rozgniewać, musiałem dolać drugą butelkę i dodać miodu, cynamonu i goździka. No i co? I kto to teraz wypije? A moja wątroba? Nic z tego! Było na dwa dni i dla gościa stykło.
Tak to jest jak się idzie na łatwiznę!
Nie dość, że paskudne to było w smaku (w pierwszej wersji), to jeszcze zastanawia mnie co naprawdę jest w tych wszystkich grzańcach skoro rozpuszczają się i nie ma prawie żadnego osadu...(w końcu jestem technik-chemik). Przecież cynamon, goździki, gałka muszkatołowa, imbir, itp nie rozpuszczają się. Powinny pływać na dnie! A tu nic... wszystko się rozpuszcza (no prawie).
Kiedy po kilku dniach, znów nas naszło na grzańca, zrobiłem wszystko tradycyjnie.
Kupiłem butelkę czerwonego wina półwytrawnego (może być półsłodkie) marki Sophia. Wlałem do garnka około 100 - 150 ml, wrzuciłem kilka rozkruszonych goździków, kawałek (lub szczyptę) cynamonu, plaster pomarańczy, kilka cienkich plasterków imbiru. Chwilkę gotowałem pod przykryciem. Powstała "esencja" grzańca. Później wlałem resztę wina, dwie łyżki miodu i zagrzałem pod przykryciem, pilnując żeby się nie zagrzało zbyt mocno lub co gorsza zagotowało - ucieka całe oprocentowanie!
Grzejcie się grzańcem! Tylko nie zagotujcie się, bo i Wam oprocentowanie ucieknie!
P.S.
Co to jest czarna marchew?
Ekstrakt soku z czarnej marchwi znalazłem w innym grzańcu firmy KAMIS... robi tam kolor malinowy.
Pierwszy raz słyszę o takim warzywie (owocu), czy ktoś coś wie?
Może to jakaś odmiana pastewna...
czwartek, 2 grudnia 2010
Samo zdrowie! Sok Franciszka!
Franciszek zachęcony ostatnimi pochwałami za galaretkę, postanowił zrobić sok z marchwi i nie tylko...
Zachęcałem go, żeby intensywniej uczył się literek to będzie mógł założyć swój blog. Niestety, na razie będzie korzystał z mojego... literki są dość nudne, a tata już umie pisać i ma blog! Interesujące jest konstruowanie robotów i różnych maszyn, a literki... nuuuda!
Kiedy wymienialiśmy lodówkę, koniecznie domagał się, żeby stara trafiła do jego pokoju... zrobiłby z niej działko z mrożącym laserem... (chyba nic nie przekręciłem?) "takie w końcu naprawdę!". A z piekarnika miało powstać jakieś zapalające działko ... (już pamiętam: wyrzutnia ognistych kul!)
A tym czasem, musiałem wydobyć zabytkową sokowirówkę...
Dwa kilogramy marchwi...
Dwa jabłka...
Jedna cytryna bez skórki... chociaż może lepiej byłoby ją zjeść samą?
Ale radocha była wielka...
i sok był pyszny!
DO DNA!!!
Subskrybuj:
Posty (Atom)