No! Zapisaliśmy się na "żeglarstwo" do Pałacu Młodzieży"... Znaczy się, fajnie by było, ale mnie tam nie zapiszą, więc zapisałem Basię. Żeby nie było że ją zmusiłem, bo ja jestem za stary... Basia sama chciała. Spodobało jej się w czasie wakacji na łódce. Ponieważ, jako jedyna w rodzinie ma szansę na patent żeglarski, a na łódce kapitan rządzi... zapisała się bardzo ochoczo.
Zajęcia są o 16.00, więc kolidują z odbieraniem młodego z przedszkola. Zapadła decyzja rodzinna, że Basia będzie jeździć sama autobusem (i wracać). Pierwszy raz pojechaliśmy razem "przećwiczyć" trasę... Ja piórkuję...! Sto lat nie jechałem autobusem! To jest extremalne przeżycie! Bandżi (czy jak mu tam) wysiada! Smród, duchota, i co chwila można zaliczyć glebę! Tylko wsiedliśmy do autobusu, wlazłem na jakiego gościa na czarno... skasowałem bilety, przez jego ramię, a on "bilety do kontroli!". Myślałem, że koleś robi sobie jaja i chciałem odpowiedzieć: balonik (jak w kawale: jaki balonik? jakie bilety!?!), ale on wyciągnął coś jakby czytnik kart kredytowych... i wpakował tam moje bilety... uff! jednak je skasowałem. Odprowadziłem Basię na zajęcia i poszedłem do "Relaxu" do laboratorium oddać odbitki do zrobienia. Ale, stres był tak wielki, że czekając na wywołanie wstąpiłem "Pod Kaktusy" na małego Żywca.
Młodego odebrała babcia (chwała jej i dzięki). Na szczęście nie miał dzisiaj bardzo złego humoru.
Po powrocie z żeglarstwa było trochę późno, więc musiałem upichcić coś na szybko (dla odmiany:-().
Młody przed kąpielą zjadł kanapki z NUTELLĄ... (na prawdę prosty przepis...). Basia ze mną (bo Tęcza ma dzisiaj firmowe urodziny) po kąpieli młodego jadła pikantne skrzydełka. Pikantne skrzydełka jak to pikantne skrzydełka... jak w KFC tylko bez dziwnej panierki po, której odbija się przez resztę dnia. Więc, (zdania nie zaczyna się od "więc", więc od czego?) przypadkiem kupione wcześniej skrzydełka, w jednym miejscu przebijam nożem (tyci, tyci) i wbijam "słupek" czosnku, polewam oliwą, posypuję sowicie słodką papryką, pieprzem, solą, suszonym oregano i albo chili (ilość zależna od tego jak bardzo mają być pikantne) albo tak jak ja zrobiłem: wrzuciłem do malaksera suszoną papryczkę chili, pieprz, sól i 1/2 łyżeczki cukru... i zzzz...).Wszystko trzeba wybełtać, dobrze jak trochę odleży w lodówce. Potem na blachę i do piekarnika, 180 st.C , i około 45 min. (tak żeby się upiekło do kości, przypiekła skórka, ale nie spaliła... proste!) "Podawać z kawałkami lemonki..." i bagietką albo pieczonymi ziemniakami, sałatą etc.
Smacznego albo dobrej nocy!