Pojechaliśmy na całodniową wycieczkę: Częstochowa - Olsztyn. Chodzi oczywiście o Olsztyn pod Częstochową, bo inaczej, musiałbym zaliczyć kilka mandatów, żeby jednego dnia zaliczyć Warmię i Jurę.
Ruiny w Olsztynie należą do moich ulubionych miejsc w Polsce. Bardzo dawno tam nie byłem... dawniej chyba niż w Paryżu... :)
Miejsce bardzo godne polecenia. Basia stwierdziła, że jest tam bardzo hobbitowo...
Spotkaliśmy nawet Białą Damę... (wszystkiego naj... na nowej drodze życia!)
Po zejściu z ruin zaliczyliśmy, z pewną dozą nieśmiałości, "Stodołę Krzycha". Bardzo miłe zaskoczenie. Nie jest to miejsce, które może mieć jakikolwiek nadzieje na gwiazdkę Michelina, ale za małe pieniądze najedliśmy się po pachy, smakowało i nikt się nie rozchorował... O sorki! Młody się rozchorował, ale nie na brzuszek!
No i jeszcze muszę wspomnieć, że rodzi się nowa gwiazda fotografii... Drżyjcie...
Na zdjęciu ze swoim osobistym asystentem...
A u mnie znów kawał mięcha!
Antrykot!
Trochę podejrzany gdzieś na kuchni tv.
Dwa duże seki z antrykotu ponabijałem gałązkami rozmarynu, natarłem rozmarynem, pieprzem, solą i oliwą. Zawinąłem w folie i do lodówki.
Przygotowałem sałatkę. Pokruszone kawałki pieczywa opiekłem w piekarniku, pomidorki, ser feta i sałata, zalałem sosem z balsamico, cząbru i oliwy (oliwa oczywista extra virgin - mam przepyszną oliwę chorwacką z Bolu od naszych przyjaciół z gór).
Mięso z lodówki przez moment obsmażyłem na bardzo gorącej patelni i ułożyłem w szkle do zapiekania, podlałem czerwonym winem, zakryłem folią al i na pół godziny w 200 st. C.
Na stół trafił antrykot z ziemniakami opiekanymi i masłem czosnkowym.Mało wyględne, ale pyszne!
"W następnym odcinku..."
Curry z Gdańska po Warszawsku...