poniedziałek, 19 października 2015

Pieczone jabłka

Dzisiaj nie będę się zbyt rozpisywał. 
Nie będzie wspomnień z dawnych czasów, czyli jak mówią moje dzieci : z 45-go , ani świeższych... Nie będzie o mądrych książkach, o niemądrych też nie. Nic o pracy, ani o imprezowaniu... 
Nie wspomnę nawet o nadchodzących wyborach.
Nic! Ani słówka o niczym!

Tylko o pieczonych jabłkach...

Cieszymy się jabłkami pod różnymi postaciami (smoothie, tarta, placki) bo o tej porze roku mamy ich pod dostatkiem, a nawet więcej. W tym roku wyjątkowo obrodziły w naszym sadku, a dodatkowo zostaliśmy obdarowani przez sąsiadów. Nasze są w 100% ekologiczne tzn. nie były od kilku lat opryskiwane, nawożone, przycinane... nic! Prawie dzicz. Są więc mniejsze i trochę nakrapiane. 

Te od sąsiadów są jak z Pewexu! Piękne, soczyste i chrupiące. Sami je zrywaliśmy w pięknym zadbanym sadzie.

Jednak do pieczenia kupiłem cztery kronselki.
Nie wiem dlaczego... Tak mi coś podpowiadało, że do pieczenia mam wziąć kronselki.
Najkrócej to wyglądało to tak:

Jabłka przepołowiłem, wydrążyłem i napełniłem kruszonymi orzechami włoskimi, żurawiną, szczyptą cukru i odrobią pokruszonego herbatnika.

Na wierzchu wylądowała połówka orzecha włoskiego, która była dekoracją a jednocześnie nie pozwalała przykleić się folii do jabłka. 
Jabłka ułożyłem w naczyniu/ach żaroodpornym, podlałem odrobiną wody i zakryłem folią. Piekłem 25 minut w 180 st. C i to dla kronselki było trochę za długo bo zaczęła się rozpadać. Twardsze jabłka trzeba piec dłużej, miękkie krócej niż 25 minut.
Po wyjęciu z piekarnika udekorowałem listkami mięty i kilkoma kroplami soku malinowego. 
Smacznego!  

środa, 7 października 2015

Smoothie jabłko - szpinak czyli eliksir młodości

No i u mnie zagościło coś baaardzo zdrowego...

Nie jestem, jak widać przez sześć lat blogowania, fanatykiem bardzo zdrowej diety. Gości u mnie i sporo mięsa, i tłuszczu, i cukru, i soli, i innych wynalazków. Faktem jest, że unikam gotowych mieszanek, kostek rosołowych, keczupów, veget i tym podobnych wynalazków wzmacniających smak itp. Jeśli przeglądając jakieś blogi czy inne przepisy, natrafiam na takie "pyszności", od razu stamtąd "wychodzę".
Z drugiej strony, rozbawiają mnie do łez, bardzo ostatnio modne, książki o zdrowym odżywianiu się... najoględniej mówiąc.
W jednej z nich dowiedziałem się o zagrożeniach jakie niesie ze sobą spożywanie mięsa, nabiału(!), jajek ... No masakra! Aż dziw, że ludzkość nie wytruła się wcinając to świństwo przez kilka tysięcy lat...
No, ale tofu z glonami to jest po prostu eliksir młodości! Będziemy żyć wiecznie! No... wiecznie... dopóki nie umrzemy.
Zawsze przy okazji takich rozważań, przypomina mi się mój imiennik Makłowicz. Pan Robert, podróżując po Francji, zachwycając się tamtejszą kuchnią i stylem życia, przypomniał, że wynalazca joggingu dawno temu został już pochowany, a jego rówieśnicy we Francji siedzą właśnie przy stolikach i sączą czerwone wino w leniwe popołudnie...
 
No to czas na moje trzy grosze...

Receptura powstała dzisiaj i była testowana na Franciszku, największym fanu niezdrowej żywności w naszej rodzinie.

Proporcje na jedną szklankę jak na zdjęciu:

1 jabłko
1 cytryna
3 liście szpinaku (duże, wielkości dłoni)
1 łyżeczka cukru lub 1 łyżka miodu
kilka kostek lodu
1/2 szklanki wody gazowanej (lub zwykłej)

Jabłko obrać i pokroić, z cytryny wycisnąć sok, szpinak dobrze umyć. Wszystkie składniki wrzucić do blendera i zmiksować na gładką masę. Od razu spożywać! Robi dobrze... na cerę, na długowieczność, na stres, na ........ (uzupełnić wg uznania).
Na pewno jest pyszne! Franciszek wypił duszkiem.