Nie będzie wspomnień z dawnych czasów, czyli jak mówią moje dzieci : z 45-go , ani świeższych... Nie będzie o mądrych książkach, o niemądrych też nie. Nic o pracy, ani o imprezowaniu...
Nie wspomnę nawet o nadchodzących wyborach.
Nic! Ani słówka o niczym!
Tylko o pieczonych jabłkach...
Cieszymy się jabłkami pod różnymi postaciami (smoothie, tarta, placki) bo o tej porze roku mamy ich pod dostatkiem, a nawet więcej. W tym roku wyjątkowo obrodziły w naszym sadku, a dodatkowo zostaliśmy obdarowani przez sąsiadów. Nasze są w 100% ekologiczne tzn. nie były od kilku lat opryskiwane, nawożone, przycinane... nic! Prawie dzicz. Są więc mniejsze i trochę nakrapiane.
Te od sąsiadów są jak z Pewexu! Piękne, soczyste i chrupiące. Sami je zrywaliśmy w pięknym zadbanym sadzie.
Jednak do pieczenia kupiłem cztery kronselki.
Nie wiem dlaczego... Tak mi coś podpowiadało, że do pieczenia mam wziąć kronselki.
Najkrócej to wyglądało to tak:
Na wierzchu wylądowała połówka orzecha włoskiego, która była dekoracją a jednocześnie nie pozwalała przykleić się folii do jabłka.
Jabłka ułożyłem w naczyniu/ach żaroodpornym, podlałem odrobiną wody i zakryłem folią. Piekłem 25 minut w 180 st. C i to dla kronselki było trochę za długo bo zaczęła się rozpadać. Twardsze jabłka trzeba piec dłużej, miękkie krócej niż 25 minut.
Po wyjęciu z piekarnika udekorowałem listkami mięty i kilkoma kroplami soku malinowego.
Smacznego!