Małgorzata Szejnert
Wyspa klucz
Wyd. Znak, 2009
ss. 352
Byłam bardzo ciekawa tej książki pani Szejnert, więc możecie zrozumieć moją radość, kiedy zobaczyłam ją na bibliotecznej półce. Porwałam ją ze sobą, przyniosłam do domu, położyłam przy łóżku... i tak sobie przeleżała dwa miesiące. Niby chciałam czytać, ale ciągle miałam ochotę na coś innego, bardziej "wciągającego", z akcją, emocjami, zagadką, a nie tylko suche historyczne fakty. Wreszcie, kiedy zawisła nade mną wizja przedłużenia jej po raz kolejny, wzięłam ją z westchnieniem do ręki i przepadłam. Pochłonęłam w trzy wieczory i to tylko ze względu na brak czasu, bo gdybym mogła nie odłożyłabym jej aż do ostatniej strony.
Wyspa klucz
Wyd. Znak, 2009
ss. 352
Byłam bardzo ciekawa tej książki pani Szejnert, więc możecie zrozumieć moją radość, kiedy zobaczyłam ją na bibliotecznej półce. Porwałam ją ze sobą, przyniosłam do domu, położyłam przy łóżku... i tak sobie przeleżała dwa miesiące. Niby chciałam czytać, ale ciągle miałam ochotę na coś innego, bardziej "wciągającego", z akcją, emocjami, zagadką, a nie tylko suche historyczne fakty. Wreszcie, kiedy zawisła nade mną wizja przedłużenia jej po raz kolejny, wzięłam ją z westchnieniem do ręki i przepadłam. Pochłonęłam w trzy wieczory i to tylko ze względu na brak czasu, bo gdybym mogła nie odłożyłabym jej aż do ostatniej strony.
Autorce udało się zrobić coś niesamowitego - ożywić świat miniony. Chociaż większość bohaterów książki, imigrantów, znanych jedynie z zapisanych w rejestrach nazwisk lub ze spłowiałych fotografii, tylko przez sekundę miało okazję zaistnieć w historii, to na kartach "Wyspy klucz" znów ożyli. Kolorowi, przez moment znów trójwymiarowi, ruszyli z promu na wyspę, przez punkty kontroli, szeleszcząc spódnicami, potrącając się tobołami, ciągnąc za sobą dzieci, w gwarze wielu języków, z nadzieją na lepszą przyszłość.
Wyspa Ellis, o której mówi książka, przez pół wieku była bramą wjazdową do Stanów Zjednoczonych, dla tych, którzy chcieli się tam osiedlić. Przez pół wieku funkcjonowania przewinęło się przez nią około 12 milionów ludzi z niemal każdego kraju na świecie. Daje to ciekawy obraz samego USA - dopiero przy lekturze uświadomiłam sobie fakt, dotąd teoretycznie znany, o zdumiewającej multikulturowości tego kraju, prawdziwej współczesnej wieży Babel. Nie wszyscy przyjezdni byli jednak chętnie witani, więc Ellis miała za zadanie zawrócić z drogi tych, którzy mogli stanowić potencjalne zagrożenie dla Nowego Świata, a więc chorych umysłowo lub na choroby zakaźne, niepełnosprawnych, którzy mogli stanowić obciążenie dla amerykańskiego systemu, kryminalistów, prostytutki i o niechętnie widzianych poglądach politycznych (np. komuniści i anarchiści). Wielu na wyspie leczono i po uzdrowieniu wpuszczano do kraju lub - w przypadku niepowodzenia - zawracano do kraju pochodzenia, wielu też tutaj umarło. Sposoby rozróżniania jednostek pożądanych i niepożądanych nieustannie się zmieniały, dużo zależało od aktualnego zarządcy wyspy (którą to funkcję pełnili wielokrotnie ludzie, którzy sami w dzieciństwie przeszli tę samą lub podobną drogę) i wielokrotnie prowadziły do tragedii i rozdzielania rodzin.
Obecnie na wyspie mieści się muzeum, w którym można obejrzeć nie tylko stojące na wyspie budynki, ale także pozostawione przez imigrantów przedmioty, w tym niezwykłą ilość kufrów i tobołków podróżnych, a także kolekcję niezwykle kiedyś popularnego, każdej kobiecie niezbędnego akcesorium, jakim był buttonhook :)
Wydawnictwo Znak zasłużyło na brawa za piękne wydanie książki - przyjemnie trzymać ją w dłoniach, a forma pięknie koresponduje z treścią. Warto też wspomnieć o fantastycznych zdjęciach, którymi ilustrowana jest książka, autorstwa Augustusa Shermana, jednego z urzędników pracujących na wyspie. Gorąco polecam.