No, dobra, może nie jestem neurotyczną Amerykanką pochodzenia żydowskiego, ale z Autorem mogę się identyfikować. Wymyślił dla siebie nową kategorię religijną (dla mnie jak znalazł): dezorientacjonizm.
"Dezorientacjoniści, jak sama nazwa wskazuje, są komplenie zdezorientowani w kwestiach dotyczących Boga i religii. (...) Podnosimy ręce i wołamy ku niebu: "Nie mamy zielonego pojęcia, jakie są nasze poglady religijne. Nie wiemy nawet, czy w ogóle jakieś mamy, ale jesteśmy otwarci na niespodzianki i wierzymy - albo raczej: żywimy nadzieję - że nasze życie ma jakiś głębszy sens."" (s. 10)
Eric Weiner postanawia wziąć sprawy we własne ręce i poszukać wśród licznych religii tego jedynego, właściwego Boga.
"BDPM (Biały Młody Dezorientacjonista Płci Męskiej)młody duchem, otwarty, ciekawy Boga, pozna wszechwiedzące bóstwo w celach rozrywkowych i nie tylko. Ja: zabawny, ujmująco znerwicowany; kocham książki i torby; lubię się przyglądać; liczę na coś więcej. Partner: wszechpotężny, ale troskliwy i kochający, z poczuciem humoru; dba o zdrowie; lubi dzieci; chętnie rozmawia. Zwolennicy palenia i karania niemile widziani. Czy to do ciebie się modlę? Rozważę tylko poważne propozycje." (s. 16)
A jest w czym wybierać, bo liczba religii waha się w okolicach 10 tysięcy i nadal rośnie. Po namyśle Autor decyduje się zgłębić osiem, a żeby było łatwiej nie są to całe systemy religijne, ale ich "wyimki". A więc nie islam, a tylko sufizm, nie katolicyzm, ale franciszkanizm, nie cały judaizm, a kabała. Są wśród nich również tak "odjechane" wierzenia, jak raelianizm (wiara, że życie na ziemi stworzyli kosmici, zwani Elohim) czy wicca (czarwonice i magowie plus cały panteon bóstw do wyboru).
Jaką naukę wyciągnął Autor z tych poszukiwań? Przeczytajcie - zakończenie zaskoczyło samego pisarza.
Ja z kolei wynotowałam kilka rzeczy do zapamiętania, które pojawiły się przy różnych religiach i są właściwie prawdami uniwersalnymi, niezależnymi od wyznania. Oto one:
1."Czy siedząc w pociągu, trzymasz bagaż na głowie? Nie ulżysz w ten sposób brzemieniu, które niesie pociąg, a tylko niepotrzebnie się zmęczysz". Równie bezowocnie trudzimy się, myśląc, że my i tylko my dźwigamy brzemię zwane życiem. (Ramana Maharshi, hinduistyczny mistyk; s. 16)
2. "Najpierw mądrość, potem miłość" (rinpocze Chokyi Nyima, buddyzm; s. 103)
3. "Asceza nie polega na tym, by nic nie posiadać, lecz by nic nie posiadało ciebie" (Ali ibn Abi Talib, czwarty kalif islamu, s. 154)
4. "Kiedy masz wątpliwości, bądź wdzięczny" (brat Angel, franciszkanin, s. 166)
5. Prawdziwie religijni dbają bardziej, ale o bardzo niewiele rzeczy, a wszystkie inne mają w nosie. (...) "Mądrość polega na tym, by wiedzieć, co można pominąć"(s. 226)
6. "Jeśli nie krzywdzisz nikogo, czyń swoją wolę" (porada wiccańska, s. 249)
7. "To nic złego: trzymać się mitu, który został w nas zaszczepiony, kiedy byliśmy dziećmi, ponieważ on i tak w nas będzie, czy tego chcemy, czy nie. Trzeba ten mit przemienić w elokwencję [...]. Trzeba nauczyć się słyszeć jego pieśń." (Joseph Campbell, s. 297)
8. "Przeciwieństwem smutku nie jest szczęście, tylko pewność" (Yedidah Cohen, kabała, s.323)
Niepoprawna wielbicielka "Alicji w Krainie Czarów", zawyża poziom czytelnictwa, folguje nałogowi, uprawia tsudoku i hoduje dwa małe mole (książkowe). Poprzednia nazwa bloga (Jedz, tańcz i czytaj) zdezaktualizowała się - mam dzieci, nie mam czasu na nic, ale nadal czytam. Zamiast spać.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą religia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą religia. Pokaż wszystkie posty
10 czerwca 2014
14 marca 2014
Co przeczytałam, jak mnie nie było - część 1.
Całkiem niezły wynik, moim zdaniem, biorąc pod uwagę moje nieustanne narzekanie na brak czasu (a nie uwzględniłam lektur na Klasykę Młodego Czytelnika oraz dwóch czytadeł Mary Stewart wchłoniętych przez uszy). Mam zresztą wrażenie, że było ich więcej, ale
O lekturach w kolejności okładek (która to kolejność przypadkową jest):
1. "Crimen" Józef Hen, Wydawnictwo Erica, 2011
To zdecydowanie mój hicior roku, majstersztyk powieści historyczno-przygodowej, jedna z tych książek, które celowo czyta się w ślimaczym tempie, aby się za szybko nie skończyły. Skończyło się zresztą, niestety, ale rzuciła się na poszukiwanie innych książek pisarza, bom zauroczoną niezwykle. Dawno się nie zdarzyło, żebym się zakochała w bohaterze... Obowiązkowa lektura dla wszystkich wielbicieli klimatów z serii o Kacprze Ryksie, powieści "Którędy droga" Iana Pearsa lub sienkiewiczowskiej trylogii. Czytając, cały czas miałam wrażenie, że to nowość, chyba przez niezwykłą świeżość narracji, a to książka starsza ode mnie, bo już czterdziestoletnia - za to wielokrotnie wznawiana. Nawet serial na jej podstawie nakręcono, o którym nigdy nie słyszałam, a co z tego wynika - nie widziałam, i nie wiem, czy zobaczę. Uwielbiam wszelkie ekranizacje, a jednak tym razem nie wierzę, że nawet najlepszy film mógłby tej książce dorównać (a na pewno nie taki, w którym Tomasza gra Bogusław Linda).
Rzecz dzieje się na początku XVII wieku, gdzieś około 1620 roku, na terenie Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Młody, ale dość już przez życie i wojnę doświadczony szlachcic, Tomasz Błudnicki, powraca do domu, by dowiedzieć się, że jego ojciec zmarł w tajemniczych okolicznościach, a majątek niemal przestał istnieć. Nikomu nie może ufać, bo nie wiadomo, kto wróg, kto przyjaciel i czy to nie najbliższy sąsiad ojca jest odpowiedzialny za tytułowy crimen*. A może nie on, tylko jeden (lub wielu) z gniazda zbójów Rosińskich. A może infamis poznany po drodze, a może wioskowy przygłup, mąż ojcowskiej kochanki, a może... Tomasz ma dojmujące poczucie braku sensu (współcześnie powiedzieliby - depresja), ale równie silne poszanowanie dla honoru rodu i śmierć ojca chce pomścić, zaczyna więc śledztwo, a śmierć czyha za każdym zakrętem...
Tak o książce pisał sam Autor:
Pisząc Crimen żyję równolegle drugim życiem. W Sańsku i okolicach, w początkach siedemnastego wieku, pośród postaci, które obdarzyłem życiem, kocham się naraz w Urszuli i Jewce, bardziej w Urszuli, choć i Jewka mnie kusi, biorę cięgi, ale zachowuję postawę wyprostowaną wraz z moim bohaterem Tomaszem Błudnickim. (…) A kiedy wprowadzę do tej mojej krainy czytelnika, będziemy mieć tę nową przestrzeń jako obszar wspólny i wspólnych znajomych: wspaniałego Ligęzę, zadziwiającą sektę ariańską z niezłomnym bratem Gabrielem, tragicznego Tatara Rachmeta, gniazdo zbójeckie Rosińskich, starostę jurydycznego, który tropi zbrodnię jak nowoczesny detektyw, teorbanistę, śpiewającego o niej na jarmarku i wielu innych.
* łac. zbrodnia.
2. "Śnieżna pantera" Peter Matthiessen, Wydawnictwo Zysk i ska, 1999
O tej książce naprawdę nie wiedziałam wiele, kiedy po nią sięgałam. Tyle, że polecali ją blogerzy, którym ufam. Góry, śnieg, sens życia, a czytanie jej to coś, co z angielska zwą life-changing experience.
Peter Mathhiesen ruszył na wyprawę w Himalaje wraz z biologiem, Georgem Schallerem. Schaller szukał błękitnych owiec, żeby badać ich obyczaje godowe. Matthiessen sam nie wiedział, czego szuka. Tytułowej śnieżnej pantery, buddyjskiego przewodnika duchowego, ukojenia, a może sensu życia? Jego żona niedawno zmarła po ciężkiej chorobie, to takie wydarzenie, po którym pytania o sens tego wszystkiego stają się wręcz palące. No, więc ruszył Mathhiessen pod górę, po śniegu i stromych zboczach, przez odludne i niebezpieczne urwiska, ale i przez liczne zamieszkane przez tubylców wioski. Szedł i szedł, a sensu nie było, tak jak i nie było śnieżnej pantery. Na ogół bywało chłodno i głodno, do domu i dzieci daleko. Szedł, cierpiał niewygody, obserwował miejscowych oraz tragarzy, którzy jakoś nie cierpieli mimo tychże niewygód, obserwował góry, dziką przyrodę, ale przede wszystkim sam siebie. Nie będę Wam psuć lektury, więc wniosków nie ujawnię. Powiem tylko, że warto się zastanowić, czy spotkanie śnieżnej pantery jest warte gorączki oczekiwania na ten fakt. A może jej niespotkanie jest równie ważnym wydarzeniem życiowym, które należy docenić?
Nie było to dla mnie doświadczenie, które odmieniło moje życie, może dlatego, że sporo już czytałam o buddyźmie i innych filozofiach wschodu, a także filozofii dobrowolnej prostoty, w związku z czym wnioski Autora nie były dla mnie odkryciem. Początkowo zresztą czytając, czułam się lekko zawiedziona, bo to miała być lektura życia przecież. Tak podczytywałam, podczytywałam, zawód jakoś bladł, w pewnym momencie okazało się, że tak mi się jakoś dobrze z z Matthiessenem po tych górach wędruje. Cieszę się, że miałam okazję tę podróż odbyć i na pewno będę książkę polecać innym szukającym sensu. A jeden cytat zamierzam sobie umieścić w miejscu, na które będę stale spoglądać: "Oczywiście, że jestem szczęśliwy! Tu jest cudownie! Zwłaszcza, że nie mam wyboru!"*.
* Peter Matthiessen Śnieżna pantera, Wydawnictwo Zysk i ska, wyd. 2, Poznań 1999, s. 230.
3. "Portret w sepii" Isabel Allende, Wydawnictwo Muza, 2005
Czego NIE należy robić, kiedy się zalega w łóżku z gorączką, ogólnym rozbiciem i obolałym gardłem? Nie należy fundować sobie szaleńczej podróży przez kilka krajów i sto lat historii w postaci rodzinnych sag, czytanych jedna po drugiej, bez chwili oddechu pomiędzy, a każda po około 500 stron tekstu. Potem się kończy z takim mętlikiem w głowie, że człowiek (rzeczony, z gorączką) ma problem z przypomnieniem sobie nazwisk własnych krewnych. (Na swoje usprawiedliwienie mam tylko fakt, że przy małym dziecku jedynie angina pozwala poświęcić się całkowitej czytelniczej orgii.) Błąd ten jednak poczyniłam i zaczęłąm właśnie od Chile z początku XX w. "Portret w sepii" to właściwie druga część trylogii Isabelle Allende, ale doskonale sprawdza się w czytaniu jako zupełnie osobna książka, jeśli się pozostałych tomów nie zna. (*Z ciekawostek - ta trylogia napisana została od tyłu, to jest od tomu trzeciego, "Domu duchów", który przez lata - od 1982 r - wcale nie był żadnym tomem, tylko całkiem niezależną powieścią solo. Przestał występować solo 20 lat później, kiedy około roku 2000 zostały dopisane dwa wcześniejsze tomy. Trylogia pisana była od tyłu i ją też od tyłu czytam, a między tomami robię odstępy około dziesięcioletnie, "Dom duchów" czytałam chyba na studiach, teraz, po jakichś 10 latach przeczytałam drugi, to do pierwszego mi jeszcze hoho i jeszcze trochę zostało.)
Bohaterką jest Aurora de Valle, wnuczka Elizy Sommers i Pauliny de Valle (bohaterek "Córki fortuny"), której życiorys zaczął się komplikować właściwie od poczęcia, a to za sprawą bardzo pięknej lecz niezbyt bystrej matki, która uległa miejscowemu don Juanowi, zamiast wybrać dobrego i zakochanego w niej Severa de Valle. Śledzimy losy małej Aurory od owego poczęcia, przez dramatyczne narodziny i kilka lat szczęśliwego dzieciństwa w rodzinie Sommersów, o których wspomnienia zostają następnie starannie wymazane przez drugą babkę Paulinę de Valle, przez wyprowadzkę ze Stanów Zjednoczonych do Chile, dorastanie, naiwne uczucie, małżeńską pomyłkę, pasję fotograficzną, aż osiągniemy ten moment, kiedy - zdaniem autorki - możemy już spokojnie bohaterkę porzucić... Ciekawe, drobiazgowo opisane losy, bardzo multikulturowe, a wręcz multirasowe - mamy tu północnych i połudnowych Amerykanów, ale także Chińczyków. Tylko jakoś nic z nich nie wynika, przeczytałam, odfajkowałam i przeszłam do kolejnej lektury.
To dobra książka. Czytało mi się lekko, łatwo i przyjemnie - styl bardzo allendowski, mnóstwo pobocznych wątków i postaci, wplecionych rzeczywistych wydarzeń historycznych, trochę realizmu magicznego, ale jednak bardziej realizmu. Zgrabne powiązanie z fabułą "Domu duchów". Obyło się jednak bez fajerwerków i tego wrażenia, jakie zrobił na mnie wspomniany "Dom..." (chociaż dawno czytałam, może teraz bym się nie zachwycała?) Przeczytałam, nie żałuję, ale do historii już nie wrócę, książka powędrowała do ludzi. Nic jej właściwie nie mam do zarzucenia, wiec może ja po prostu nie jestem wielbicielką sag? Możecie polecić jakąś absolutną sagową rewelację, którą po prostu trzeba przeczytać i która mnie zwali z nóg?
20 lutego 2013
Do tego labiryntu nie wchodźcie! (Literatura na ekrany)
Tak, wiem, zaniedbuję bloga niemożliwie, ale sytuacja wygląda jak wygląda, czyli jak skrzyżowanie placu budowy z torem przeszkód. Remont trwa i końca przestałam już nawet wyglądać, bo i wierzyć w niego przestałam.Czy naprawdę istnieją mieszkania po których nie walają się worki z gipsem, klejem, zaprawą, pudła z kafelkami i płytkami podłogowymi, puszki z farbami, tony kartonowych pudeł (niemiłosiernie zapylonych) i kilometry zasypanej gruzem folii malarskiej? Niby widuję takie u znajomych, ale jakoś wierzyć mi się nie chce. Może oni to wszystko po prostu jakoś sprytnie chowają do szafek przed naszym przyjściem...
Dwuodcinkowy miniserial na podstawie powieści Kate Mosse "Labirynt" to prawdopodobnie najgorsza ekranizacja, jaką obejrzałam w ostatnich latach i niniejszym oficjalnie jej NIE polecam. Żadnych zabaw w "sam zobacz i się przekonaj" nie zamierzam podejmować, film jest naprawdę fatalny i po prostu szkoda na niego czasu. Cały czas nie mogę się nadziwić, że zdzierżyłam tę produkcję do samego końca, mogę się wytłumaczyć tylko wyczerpaniem remontowym... Książka nie była arcydziełem - ot, takie czytadło, ale przyjemne i całkiem wciągające, zwłaszcza w swoim historycznym wątku.
Akcja i książki, i filmu rozgrywa się dwutorowo - współcześnie i w XIII wieku. Średniowieczna historia opowiada o krucjacie przeciwko katarom, których spora grupa mieszkała we francuskim mieście Carcassonne. Na pierwszy plan opowieści wysuwają się losy pięknej Alais i jej okrutnej siostry Oriane. W tle mamy trzy tajemnicze księgi i Świętego Graala.
Bohaterką współczesnego wątku jest Alice, która podczas wykopalisk natyka się na szkielety i zagadkowy pierścień - ściśle powiązane z wspomnianymi wydarzeniami sprzed kilkuset lat. Szybko okazuje się, że tajemnice sprzed lat są wiecznie żywe - a komuś bardzo zależy, by nie zostały ujawnione.
W książce wątek historyczny wydawał mi się zdecydowanie ciekawszy i w filmie też wypadł lepiej. Niestety część współczesna zupełnie produkcję pogrążyła. Vanessa Kirby, która grała Alice, była ładną niebieskooką blondynką, w strojach nieco boho, w wysmakowanych błękitno-beżowych tonacjach kolorystycznych, pasujących do otoczenia i to by było na tyle, jeśli chodzi o jej wkład w kreowanie postaci. Minę miała tylko jedną, w wariacji na zamknięte i otwarte usta - Kristen Stewart mogłaby się od niej nauczyć, jak nie wyrazić mimiką absolutnie nic... Samej może nie udałoby się jej położyć całego filmu, ale miała mocne wsparcie ze strony scenarzysty. Udało mu się wydobyć z książki całą jej płytkość - sensu w wydarzeniach nie było za grosz, o ciągu przyczynowo-skutkowym nie wspominając, a złote myśli, które padały z ust bohaterów miałam chęć zapisywać, bo tyle komunałów naraz to się jednak rzadko słyszy.
Nie będę się już dalej pastwić, wymieniając słabe strony filmu, bo trzeba mieć litość dla maluczkich. Dodam tylko, że finał godny był Monty Pythona i Świętego Graala i nie jest to komplement.
Nie oglądajcie.
Labirynt / Labirynth, miniserial TV, reż. Christopher Smith, Niemcy, RPA, Wielka Brytania, 2012
Udaje mi się czytać i to nawet ciekawe rzeczy, ale na pisanie już czasu brak, zresztą nieprzyzwoicie dużo go spędzam w internecie szukając fascynujących informacji z dziedzin budowlanych - jeśli kiedykolwiek sądziłam, że projektowanie wnętrz polega na doborze poduszek do koloru ścian, to już mnie życie z tego poglądu wyleczyło. Od dwóch miesięcy próbuję odpowiadać na pytania, gdzie chcę mieć rurkę, a gdzie kabelek i gniazdko, czując się zarazem boleśnie niekompetentna, a jednocześnie pod presją świadomości, że podjęte decyzje będą skutkować komfortem lub też jego brakiem przez kolejne lata.
A w temacie poniekąd książkowym:
Dwuodcinkowy miniserial na podstawie powieści Kate Mosse "Labirynt" to prawdopodobnie najgorsza ekranizacja, jaką obejrzałam w ostatnich latach i niniejszym oficjalnie jej NIE polecam. Żadnych zabaw w "sam zobacz i się przekonaj" nie zamierzam podejmować, film jest naprawdę fatalny i po prostu szkoda na niego czasu. Cały czas nie mogę się nadziwić, że zdzierżyłam tę produkcję do samego końca, mogę się wytłumaczyć tylko wyczerpaniem remontowym... Książka nie była arcydziełem - ot, takie czytadło, ale przyjemne i całkiem wciągające, zwłaszcza w swoim historycznym wątku.
Akcja i książki, i filmu rozgrywa się dwutorowo - współcześnie i w XIII wieku. Średniowieczna historia opowiada o krucjacie przeciwko katarom, których spora grupa mieszkała we francuskim mieście Carcassonne. Na pierwszy plan opowieści wysuwają się losy pięknej Alais i jej okrutnej siostry Oriane. W tle mamy trzy tajemnicze księgi i Świętego Graala.
Bohaterką współczesnego wątku jest Alice, która podczas wykopalisk natyka się na szkielety i zagadkowy pierścień - ściśle powiązane z wspomnianymi wydarzeniami sprzed kilkuset lat. Szybko okazuje się, że tajemnice sprzed lat są wiecznie żywe - a komuś bardzo zależy, by nie zostały ujawnione.
Klasyczny motyw dobrej i złej siostry - Alais i Oriane |
Rozczochrani obrońcy Carcassone |
Alice (Vanessa Kirby) zna tylko jedną minę |
Nie oglądajcie.
I tylko Carcassone warto zobaczyć... Najlepiej na żywo |
23 lipca 2012
Droga do Putte
Wacław Holewiński
Droga do Putte
Wydawnictwo Dolnośląskie 2007
ss. 266
Wszyscy słyszeli o Rubensie, większość o Van Dycku, ale trzeci z flamandzkich malarzy, tworzących wielką "trójcę" w XVII-wiecznej Antwerpii, jest słabiej znany. A przecież Jacob Jordaens przeżył swoich konkurentów.
Holewiński bierze na warsztat biografię malarza. Pokazuje jego życie od momentu największej sławy Jordaensa, kiedy konkurenci już nie mogli mu zagrozić (Rubens zmarł w 1640, van Dyck w 1641 r.). Malarz, w pełni sił życiowych, był nie tylko słynnym twórcą, o którego obrazach marzyli ówcześni możni, mistrzem dla licznych uczniów, ale też mężem ukochanej Cathariny i ojcem trójki dorastających dzieci. Pisarz wiedzie nas od tego momentu aż po samotną śmierć - w zapomnieniu i odosobnieniu - od zarazy szalejącej w mieście, która tego samego dnia zabrała także mieszkającą z nim niezamężną córkę.
Książka jest bardzo dobrze napisana, przenosi czytelnika w sam środek XVII-wiecznej Flandrii, doskonale odmalowuje atmosferę tamtych czasów, życie codzienne. Można z niej wynieść naprawdę sporą wiedzę na temat ówczesnego świata, flamandzkiego malarstwa - aż dziw, w jak drobnych szczegółach udało się odmalować Holewińskiemu tamte czasy. Powieść ma jednak także spory minus - nie oferuje nic czytelnikowi niezainteresowanemu biografią Jordaensa. Nasuwa się oczywiste skojarzenie z "Dziewczyną perłą" (w końcu Vermeer to zbliżone czasy i niewielka odległość geograficzna), w którym intrygowała zagadka tytułowego obrazu. U Holewińskiego nie ma żadnego motywu przewodniego, nic nie skłania do poznawania życiorysu pisarza. Czyta się, żeby czytać.
To dobra powieść - na tyle dobra, że nie odłożyłam jej, choć malarstwo flamandzkie nie jest tematyką, która frapuje mnie najbardziej (jeśli już miałabym wybierać, wolałabym biografię van Dycka, genialnie malował). Na tyle jednak nudna, że czytałam ją tylko wtedy, kiedy akurat wpadła mi w rękę - nie czekałam na moment, kiedy znów będę mogła po nią sięgnąć. Polecam tylko zainteresowanym.
A poniżej "wielka trójka" - od lewej: "Autoportret z żoną i córką Elżbietą" Jakuba Jordaensa (1621-22), "Autoportret ze słonecznikiem" van Dycka (1633) i "Autoportret z Isabelą Brant" Rubensa (1609-10).
Droga do Putte
Wydawnictwo Dolnośląskie 2007
ss. 266
Wszyscy słyszeli o Rubensie, większość o Van Dycku, ale trzeci z flamandzkich malarzy, tworzących wielką "trójcę" w XVII-wiecznej Antwerpii, jest słabiej znany. A przecież Jacob Jordaens przeżył swoich konkurentów.
Holewiński bierze na warsztat biografię malarza. Pokazuje jego życie od momentu największej sławy Jordaensa, kiedy konkurenci już nie mogli mu zagrozić (Rubens zmarł w 1640, van Dyck w 1641 r.). Malarz, w pełni sił życiowych, był nie tylko słynnym twórcą, o którego obrazach marzyli ówcześni możni, mistrzem dla licznych uczniów, ale też mężem ukochanej Cathariny i ojcem trójki dorastających dzieci. Pisarz wiedzie nas od tego momentu aż po samotną śmierć - w zapomnieniu i odosobnieniu - od zarazy szalejącej w mieście, która tego samego dnia zabrała także mieszkającą z nim niezamężną córkę.
Książka jest bardzo dobrze napisana, przenosi czytelnika w sam środek XVII-wiecznej Flandrii, doskonale odmalowuje atmosferę tamtych czasów, życie codzienne. Można z niej wynieść naprawdę sporą wiedzę na temat ówczesnego świata, flamandzkiego malarstwa - aż dziw, w jak drobnych szczegółach udało się odmalować Holewińskiemu tamte czasy. Powieść ma jednak także spory minus - nie oferuje nic czytelnikowi niezainteresowanemu biografią Jordaensa. Nasuwa się oczywiste skojarzenie z "Dziewczyną perłą" (w końcu Vermeer to zbliżone czasy i niewielka odległość geograficzna), w którym intrygowała zagadka tytułowego obrazu. U Holewińskiego nie ma żadnego motywu przewodniego, nic nie skłania do poznawania życiorysu pisarza. Czyta się, żeby czytać.
To dobra powieść - na tyle dobra, że nie odłożyłam jej, choć malarstwo flamandzkie nie jest tematyką, która frapuje mnie najbardziej (jeśli już miałabym wybierać, wolałabym biografię van Dycka, genialnie malował). Na tyle jednak nudna, że czytałam ją tylko wtedy, kiedy akurat wpadła mi w rękę - nie czekałam na moment, kiedy znów będę mogła po nią sięgnąć. Polecam tylko zainteresowanym.
Jeden z ulubionych motywów Jordaensa - pijący król. |
A poniżej "wielka trójka" - od lewej: "Autoportret z żoną i córką Elżbietą" Jakuba Jordaensa (1621-22), "Autoportret ze słonecznikiem" van Dycka (1633) i "Autoportret z Isabelą Brant" Rubensa (1609-10).
14 maja 2012
Karząca ręka Ojca
Długo się zbierałam do tej książki, bo po recenzjach, które czytałam, i zapowiedzi na okładce oczekiwałam dołującego doświadczenia. W końcu jednak ją otworzyłam, przeczytałam pierwsze zdanie i zanim się obejrzałam, byłam już w połowie. To prawdziwy page-turner (stronoobracacz? ;) ), dlaczego nikt mnie nie uprzedził?
Historia opowiadana przez nigeryjską pisarkę jest smutna, ale nie wpada się w nią jak w bezdenną, czarną dziurę. To raczej tunel, przez który trzeba przejść, ale na końcu którego widać światełko - choć być może zwodnicze. Nastoletnia Kambili i jej brat Jaja żyją w rodzinie bardzo zamożnej, kochającej, religijnej. Obrazek jest perfekcyjny, dopóki się nie zerknie głębiej. Katolicyzm ojca jest niezłomny. Prędzej złamie wszystkich swoich bliskich niż któreś z boskich przykazań. Bardziej surowy niż sam Bóg, zmienia życie swojej rodziny w małe piekło. Dopiero wizyta Kambili i Jaja u ciotki i jej dzieci pokazuje im, że rodzina może oznaczać coś innego niż strach i bezwzględne posłuszeństwo.Wyzwolenie nie będzie jednak proste.
Brawa dla pisarki za prosty język, odpowiedni dla nastolatki opowiadającej historię - ale przy tym nie infantylny. Za niejednoznaczność postaci - ojciec jest okrutny, ale wielu ludzi go błogosławi, bo jest ich dobroczyńcą, matka jest bezradną ofiarą - ale nie do końca, Kambili jest mądrą, dobrą dziewczyną - ale przez wielu postrzegana jest zupełnie inaczej, a do tego nie potrafi utracić wiary w ojca, rodzina ciotki jest kochająca - ale nie przeidealizowana, ma własne problemy. Do tego w tle umiejętnie odmalowano skomplikowaną rzeczywistość współczesnej Nigerii.
Mroczna tematyka narysowana subtelną kreską. Ja byłam zachwycona. "Połówka żółtego słońca" tej pisarki już czeka na półce. Polecam.
Chimamanda Ngozi Adichie
Fioletowy Hibiskus
Purple Hibiscus, tłum. Jan Kraśko
Zysk i ska 2010
14 kwietnia 2011
Nieświęci święci
Ostatnio "Trzy żywoty świętych" obrodziły na blogach. Mam i ja ;)
Nie przepadam za opowiadaniami, ale uwielbiam Mendozę, więc byłam ciekawa, co wyjdzie z takiego połączenia. Miło mi poinformować, że Mendoza się obronił i przeczytałam książkę z dużym zainteresowaniem. Wolę jednak jego bardziej kpiarskie dzieła, a tu trudno się doszukać przymrużenia oka - to raczej analiza niejednoznacznych postaw moralnych.
Eduardo Mendoza
Trzy żywoty świętych
Tres vidas de santos
Znak literanova 2011
ss. 184
Eduardo Mendoza
Trzy żywoty świętych
Tres vidas de santos
Znak literanova 2011
ss. 184
Mam zastrzeżenie do tytułu - niby Autor w przedmowie wyjaśnia, czemu trzy opowiadania o zupełnie różnej tematyce, pisane na przestrzeni wielu lat, wydano pod takim właśnie wspólnym tytułem, ale nie poczułam się przekonana. Najbardziej trafiło do mnie jego zdanie, że nawet jeśli żadnego z bohaterów nie można uznać za świętego, to w każdym razie ma nadzieję, że nie można ich też nazwać złymi ludźmi. Fakt. Kontrowersyjnymi - można, ale złymi - nie. No, a jako że trudno wydać zbiorek pod tytułem "Żywoty trzech nie złych ludzi", to niech już będą "święci", ale moim zdaniem nie bardzo to pasuje.
Z trzech opowiadań najbardziej przypadło mi do gustu trzecie - o więźniu, który odkrywa literaturę na więziennych kursach. Nie tylko ze względu na tematykę, ale i najdojrzalszy styl.
Na drugim miejscu uplasował się "Wieloryb" - historia pewnej hiszpańskiej rodziny, która gości u siebie biskupa z Ameryki Południowej, widziana oczami młodego chłopca. Styl tego opowiadania jest zajmujący, ale mało przypomina Mendozę i niemal zaczęłam go mylić z Zafonem. Taki uniwersalny styl hiszpański ;)
Najmniej polubiłam się z Dubslavem, bohaterem środkowego opowiadania "Finał Dubslava" - bohater, który nie wie, czego chce, wydawał mi się wyłącznie męczący i nie skłonił do żadnych przemyśleń. Nijaki mężczyzna, który podczas nijakiego pobytu w nijakiej wiosce afrykańskiej dowiaduje się, że jego matka (z którą łączyła go nijaka relacja) zmarła, a jednocześnie otrzymała europejską nagrodę za osiągnięcia w dziedzinie okulistyki.
Polecam tę książkę wielbicielom opowiadań oraz fanom Mendozy. Natomiast jeśli ktoś chce dopiero zacząć przygodę z tym pisarzem, to zdecydowanie lepiej sięgnąć najpierw po trylogię o fryzjerze damskim.
Książkę dostałam do recenzji od wydawnictwa Znak, któremu bardzo dziękuję :)
26 marca 2011
Najdziwniejszy oddział w Świecie Dysku
To najsmutniejsza książka Pratchetta, jaką dotąd czytałam. Tak, tak, wiem - Pratchett to wesołek, jakże by on mógł napisać smutną książkę. Cóż, żeby się dowiedzieć, wystarczy zajrzeć pod podszewkę, zebrać gęsta pianę kpin i odsunąć fantastyczną zasłonkę. Pod spodem, jak zawsze u tego Autora, znajdzie się gorzka prawda o bezsensie ludzkiego postępowania.
Potworny regiment mówi o wojnie. Wojnie bezsensownej, toczonej nie wiadomo z jakiej przyczyny i w jakim celu. Szans na pokój nie widać, bo sytuacja jest patowa, a po obu stronach cierpią najbardziej zwykli ludzie. Mamy tu wioski, w których nie został już ani jeden młody mężczyzna, cywilów uciekających z domów z całym dobytkiem, wlokące się po drogach kolumny kalek i rannych.
Drugim ważnym tematem jest skostniała religia, w której liczne zakazy i nakazy same się nakręcają, nie mając już praktycznie żadnych podstaw w oryginalnej wierze. Obostrzenia są często tak absurdalne, że nie da się ich przestrzegać, więc wszyscy tylko udają, ale zachowują pozory - bo przecież tak należy, co z tego, że to bez sensu. A największą Obrzydliwością według tej religii (i wielu rzeczywistych w naszym swiecie) jest kobieta, która chciałaby byc samodzielna, uciec od garów i dzieci, a nie daj (tu wpisz imię dowolnego boga), chciałaby mieć te same przywileje, co mężczyzna.
No, a poza tym, uciekając od tonu minorowego, mamy też dzielną Polly, która zaciąga się do wojska, żeby odnaleźć brata i odkrywa, że w przedziwnym regimencie, którego jest częścią, nikt nie jest tym, za kogo się podaje. Nawet Maladict - wampir, który należy do Towarzystwa Wstrzemięźliwości (nie pije ludzkiej krwi), ale za to jest uzależniony od kawy. Nawet Karborund - gigantyczny troll o wyglądzie omszałego głazu i z trawą pod paznokciami. Nawet Igor - chociaż on akurat pozszywany jest z tylu osób, ze w sumie trudno powiedzieć. Każdy, ale to każdy mundur skrywa niespodziankę.
Świetna książka, polecam - zabawna, mądra, z lekką nutą goryczy.
Monstrous regiment
tłum. Piotr W. Cholewa
Prószynski i S-ka 2003
ss. 336
A jeśli mogę Wam coś poradzić - czytujcie Pratchetta w oryginale. Większość jego dowcipów jest trudna lub niemożliwa do przełożenia. Podziwiam tłumacza za podjęcie się tak katorżniczego zadania, ale wielu miejscach dało się wyczuć, że chyba czegoś się jednak przełożyć nie dało.
20 lutego 2011
Tajemna kraina w kształcie lotosu
Ian Baker
Serce świata
The heart of the world.
A journey to the last secret place.
tłum. Dorota Kozińska
Świat Książki 2009
ss. 527
The heart of the world.
A journey to the last secret place.
tłum. Dorota Kozińska
Świat Książki 2009
ss. 527
Kiedy podróżnik wybiera się na poszukiwanie miejsca, które nie istnieje, nie należy oczekiwać typowej książki podróżniczej. Ian Baker spędził kilka lat, szukając bejul - mitycznej buddyjskiej krainy, która przynależy raczej do świata duchowego niż fizycznego.
Na pograniczu Tybetu i Indii, w dolinie rzeki Cangpo, leży niedostępna i niezbadana kotlina Pemako. Według starych buddyjskich zwojów to brama do niebiańskiego królestwa, a jej ukształtowanie jest ziemską reprezentacją bogini Dordże Pagmo. Dotarcie do tego miejsca zależy nie od umiejętności i sprzętu, ale przede wszystkim od karmy i wiedzy, jak w trakcie wędrówki nie urazić bóstw. Zwykły podróżnik może znaleźć się we właściwym geograficznie położeniu, ale nie odnajdzie prawdziwego Pemako, "tajemnej krainy w kształcie lotosu".
Buddyjskie flagi modlitewne. |
Jakby tego było mało, nawet rozpatrując rzecz czysto geograficznie, ciężko jest dotrzeć do Pemako. Od początku XIX wieku zapuszczali się tam Brytyjczycy. Podróżników przyciągały nie tyle legendy o bejul, co o wielkich wodospadach, na które wskazywały różnice w poziomie tej samej rzeki na jej początku i końcu (czyli w Tybecie i w Indiach, bo rzeka jest długa). Żadna z wypraw nie zakończyła się powodzeniem i wodospady Cangpo przeistoczyły się w "świętego Graala topografów".
Problemy odkrywców niekoniecznie były jednak związane z ich karmą, a raczej z koszmarnymi warunkami, jakie panowały w tym "raju na ziemi".
"Nie dość, że las okazał się prawie nieprzebyty, to jeszcze na ziemi - ledwie prześwitującej spod roślinności - aż roiło się od pijawek. Te krwiożercze pierścienice są ślepe, reagują jednak na temperaturę ciała ofiary. Przycupnięte na mokrych liściach, spadały na nas z gałęzi drzew i przebijały się przez wszystkie warstwy odzieży, żeby dotrzeć do skóry. Trudno było je nawet zliczyć.
Występują tu rozmaite gatunki pijawek, od prawie niedostrzegalnych gołym okiem do dziesięciocentymetrowych olbrzymów. Zatrzymywaliśmy się co kilka minut, żeby strzepnąć ich możliwie jak najwięcej - czasem kilkadziesiąt (...)." s. 256
Na uciążliwości te można jednak, przy odrobinie dobrej woli, a tej Bakerowi nie brakowało, spojrzeć od innej strony:
"...lama przełożony przestrzegł nas przed pijawkami w dżungli powyżej Medoku. Kiedy oblezą nam nogi i wkręcą się we włosy, mamy sobie wyobrazić, że zjawiły się po to, by wyssać z nas nieczystości karmiczne. Jeśli zdołamy wytrwać w przyrodzonej wielkoduszności, podróż przez ukrytą krainę przysporzy nam wielkich zasług. W przeciwnym razie tylko się nacierpimy." s. 324
Rzeczywistość wymagała od podróżników wielkiej wiary i wytrwałości. Drogi nie ułatwiały zmienne, ale na ogół koszmarne, warunki pogodowe oraz skomplikowana sytuacja polityczna Tybetu. Chińczycy nader niechętnie patrzyli na wędrówki do Pemako, wjazd na te tereny wymaga wielu zezwoleń, które zresztą i tak często nie są respektowane przez miejscowych chińskich zarządców.
"Droga przez Tybet (...) okazała się wielkim wyzwaniem dla duszy: od zetknięcia z przyziemną chciwością tybetańskich pielgrzymów począwszy, na meandrach chińskiej biurokracji skończywszy. Szef milicji w Baji rozwiał wszelkie marzenia o ziemskim raju. Kiedy był w Medoku, pijawki zjadły mu żywcem jednego z koni. Żołnierz, który złamał nogę w dżungli, cudem uniknął podobnego losu." s. 393.
Nic dziwnego, że te terytoria przez tyle lat były dosłownie białą plamą na mapie.
Baker nie grzeszy pychą i nie występuje jako "biały odkrywca". Podkreśla, że "obszar uznawany przez tyle lat za terra incognita jest doskonale znany buddyjskim myśliwym". W odciętych od świata, jak by się wydawało, terenach Pemako leżą tybetańskie wioski, a ich mieszkańcy doskonale odnajdują się w tym tak nieprzyjaznym człowiekowi terenie (chociaż i oni nie wszędzie są w stanie się zapuścić, nie posiadając specjalistycznego sprzętu). Baker przytacza nawet dowcip rysunkowy z lat 60., na którym biały podróżnik stoi przy wodospadzie, a jego tubylczy przewodnik mówi "To prawda, to bardzo piękny wodospad. Zawsze miałem nadzieję, że ktoś go odkryje".
Co najsmutniejsze, chińska polityka niszczenia kultury Tybetu nie omija także Pemako. Podczas ostatniej wyprawy Bakera do tego samego celu - ukrytych wodospadów Cangpo - wyruszyła też wielka wyprawa Chińczyków. Jej cel nie miał jednak nic wspólnego z buddyzmem. Rząd chiński uznał, że w sercu Pemako doskonale byłoby umieścić największą hydroelektrownię na świecie, a żeby ją postawić, planuje przebić przez świętą krainę tunel, używając do tego celu ładunków jądrowych.
Książka, choć interesująca, jest koszmarnie trudna. Męczyłam ją bardzo długo, ale jednocześnie żal mi było odłożyć ją nieprzeczytaną. Autor jest naukowcem a nie literatem i to niestety widać. Treść jest bardzo ciekawa, ale forma ciężko przyswajalna. Książka jest spora objętościowo, mnóstwo miejsca zajmują w niej drobiazgowe opisy poczynań Bakera pomiędzy podróżami, jego spotkań z niezliczoną ilością duchowych przywódców, zawiłości tybetańskiego buddyzmu i innych informacji, które nie są interesujące dla przeciętnego czytelnika.
Mimo pasji, widocznej w tym co robi, autor nie potrafi porwać ze sobą odbiorcy. Książka jest dziwnie niespójna, chaotyczna, naszpikowana tybetańskim słownictwem - na szczęście jest słowniczek, ale i tak utrudnia to czytanie. Opisy samych wypraw też są dziwnie mało emocjonujące - czasem zdarza się jakaś naprawdę ciekawa informacja, ale autor podaje ją jakby ukradkiem, nigdy nie rozwija.
Nie żałuję jednak, że ją przeczytałam, bo daje wiele do myślenia. Fascynujące jest zderzenie filozofii buddyjskiej z rzeczywistością i szczera wiara Tybetanczyków w mityczną krainę. Jeśli kogoś nie przeraża skomplikowany tekst, a chce się dowiedzieć, czy Baker odnalazł bejul i czy w Pemako rzeczywiście kryją się wielkie wodospady, a przy okazji spotkać się blisko z tybetańską kulturą, to polecam.
Dodam jeszcze, że książka jest bardzo porządnie wydana - twarda oprawa, czytelny font, spore marginesy, słownik, przypisy i wiele fotografii (szkoda tylko, że nie kolorowych). Moim zdaniem, bardzo by się jednak przydały szczegółowe mapki przy poszczególnych wyprawach - ale to już uwaga do autora, a nie wydawnictwa.
26 grudnia 2010
Będąc rzymskim patrycjuszem
Eduardo Mendoza
Niezwykła podróż
Pomponiusza Flatusa
El asombroso viaje
de Pomponio Flato
tłum. Marzena Chrobak
Wyd. Znak 2009
ss. 144
To ziemia obiecana, przyjacielu poganinie. Ziemia Obiecana!
Problem w tym, że nikt nie wie, na czym polega obietnica i kiedy się spełni.
Problem w tym, że nikt nie wie, na czym polega obietnica i kiedy się spełni.
W I w. n.e. w mieście Nazaret popełniono odrażającą zbrodnię - zamordowany został bogaty obywatel miasta, niejaki Epulon. Podejrzany został już ujęty i skazany na śmierć poprzez ukrzyżowanie. Dowody zbrodni mówią same za siebie, a nawet sam oskarżony nie zaprzecza zarzutom. Jednak jego małoletni syn nie wierzy w winę ojca i stara się za wszelką cenę wyjaśnić zagadkę śmierci Epulona zanim wyrok zostanie wykonany. W tym celu wynajmuje "prywatnego detektywa" - czyli tytułowego Pomponiusza Flatusa, rzymianina stanu ekwickiego, z zamiłowania filozofa, bawiącego przejazdem w mieście.
Warto wspomnieć, że oskarżony to Józef, cieśla, prawy i rozsądny człowiek, któremu jedyne co można było dotąd zarzucić to pysznienie się nieudowodnionym pochodzeniem z rodu dawidowego. Jego małoletni syn nosi imię Jezus, a mieszkańcy miasta maja pewne wątpliwości co do jego rzeczywistego pokrewieństwa z Józefem. Autor zaś - to Eduardo Mendoza, a to oznacza, że książka nie jest zwykłym kryminałem, tylko lekko szaloną mieszanką historycznych realiów, kryminalnej intrygi, biblijnych przypowieści, greckich i rzymskich mitów oraz - nade wszystko - rubasznego poczucia humoru (patrz: żart o przelatywaniu od tyłu, który przewija się przez powieść jak refren).
Nie wszystkim odpowiada styl Mendozy - ja go uwielbiam. Wielbicielom trylogii o fryzjerze damskim gorąco polecam "Niezwykłą podróż...", ale resztę ostrzegam, że nie każdemu ten typ humoru przypadnie do gustu - niemniej spróbować warto. To nie jest głęboka lektura, cała powieść jest po prostu świetnym żartem, z mnóstwem odniesień do starożytnych i chrześcijańskich wierzeń, ze zdecydowanie nieczołobitnym podejściem do początków chrześcijaństwa i niepoprawnym politycznie podejściem do Żydów (i jeśli już o tym mowa, także do Greków, Rzymian i wszystkich innych nacji, łącznie z własną), ale i ze sprawnie poprowadzoną intrygą oraz uczciwie oddanymi realiami opisywanych czasów. Podsumowując, dobra zabawa.
14 grudnia 2010
Morderstwo w środku zimy
Burza z krańców ziemi
tyt. oryg. Solstorm
tłum. Beata Walczak-Larsson
Wyd. Otwarte 2008 Z tej lektury na pewno zapamiętam fińskie sanki, którymi poruszała się jedna z bohaterek. To rodzaj hulajnogi na dwóch płozach i podobno powszechny środek komunikacji na północy Szwecji i Finlandii. Jak sobie wyobraziłam siebie mknącą na nich rano do pracy... Biorąc pod uwagę panującą aurę, ktoś naprawdę powinien rozpowszechnić ten środek transportu w Polsce.
Z fińskimi sankami czy bez Burza z krańców ziemi to naprawdę dobry kryminał - w dodatku wyjątkowo aktualny, bo bohaterowie też zmagają się ze śniegiem i mrozem, a uwierzcie, że w porównaniu z ich zimą nasza niegodna jest jednego bałwanka.
Na początku marudziłam: a bo kryminały mi się przejadły, a bo ciągle ta Skandynawia, a bo znów trup na początku, a bo następna policjantka w ciąży... Po kilkunastu stronach zapomniałam, ze miałam narzekać, bo wsiąkłam bez reszty. Może składniki są już znane, ale po zmieszaniu znowu wyszła całość znakomita.
W małym miasteczku w północnej Szwecji zamordowany zostaje pastor zboru Źródło Mocy. Jego okaleczone ciało porzucono przed ołtarzem. Śledztwo toczy się dwutorowo - prowadzone jednocześnie przez policję oraz przez prawniczkę Rebekę, dawną znajomą ofiary. Wyznawcy Źródła Mocy tworzą społeczność zamkniętą na ingerencję z zewnątrz (nie jest to sekta, ale lokalnie powstały odłam chrześcijaństwa), więc tylko ktoś, kto dawniej do nich przynależał ma szanse uzyskać jakiekolwiek odpowiedzi. Tak naprawdę jednak najbardziej frapujące nie jest pytanie "kto zamordował"?, ale - "co ukrywają ci ludzie"? To mnie właśnie trzymało w napięciu i nie pozwalało oderwać się od lektury - każdy ma tu jakąś tajemnicę - wyznawcy i pastorowie kościoła, pozornie nieskazitelne żony pastorów. Przeszłość Rebeki jest wielką zagadką, odsłanianą powoli w retrospekcjach. Jej dawna przyjaciółka i siostra ofiary, Sanna, to chodząca niewiadoma. A jej dzieci? Czy dzieci też mają swoje sekrety?
Plus za nieidealistyczne zakończenie. Doskonała lektura do czytania przy oknie z widokiem na śnieżycę...
PS. Powstała szwedzka ekranizacja książki z Izabelą Scorupco, ale nie oglądałam, więc nie wypowiem się na temat jakości filmu.
24 października 2010
Najpiękniejsza księga
Sekret Księgi z Kells
The Secret of Kells
reż. Tomm MooreThe Secret of Kells
2009
Co za przepiękny film. Na początku, po obejrzeniu zwiastuna, nie byłam do niego przekonana. Treść ciekawa, ale płaska i dziwnie prosta animacja w epoce 3D kojarzyła mi się z Reksiem (przy całym szacunku dla Reksia, na którym się wychowywałam). Wydawało mi się, że lata świetlne dzielą The Secret of Kells także od przepięknych dwuwymiarowych animacji Chometa czy wytwórni Ghibli.
Byłam w błędzie - w trakcie oglądania zapierało mi dech z wrażenia. Graficzna strona filmu jest bez skazy. Pozornie prosta, oparta na motywie koła, subtelnie zdobiona celtyckimi motywami, urzeka i hipnotyzuje.
Co więcej, także treść filmu nie pozostawia nic do życzenia - już dawno nie wciągnęła mnie tak żadna bajka. Oto w średniowiecznej Europie, w irlandzkim klasztorze w Kells, pod opieką swego wuja-opata, mieszka młody chłopiec, Brendan. Czasy są niespokojne, kraj zagrożony przez bestialskich Wikingów. Opat opętany jest myślą o budowie wielkiego muru dookoła klasztoru, który ma chronić przed najeźdźcami. W międzyczasie ze zniszczonej przez Wikingów Iony przybywa do Kells brat Aidan, słynny iluminator. Jedyne co udało mu się ocalić z pożogi, to Księga z Iony, nad zdobieniem której pracował. Starość nie pozwala mu dokończyć dzieła, jednak Brendan, zachwycony jej pięknem, decyduje się pomóc Aidanowi. Wuj jest przeciwny temu pomysłowi i Brendan może liczyć jedynie na pomoc spotkanej w lesie tajemniczej Aisling, istoty na wpół tylko rzeczywistej. Dzięki niej chłopiec, dotąd odizolowany za murami, pozna bogactwo świata na zewnątrz. Tymczasem Wikingowie zbliżają się nieubłaganie. Już nie tylko zdobienia księgi, ale i życie wszystkich mieszkańców Kells znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
Fabuła oparta jest na historii i mitologii celtyckiej, dzięki czemu doskonale oddaje przenikanie się sfery doczesnej z duchową w świecie średniowiecznym. Postać Aisling porusza swoim poetyckim pięknem, podczas gdy sceny okrucieństwa Wikingów porażają realizmem (przez co mogą być trudne do zniesienia dla wrażliwszego widza - nie ze względu na dosłowność, ale na mroczną, bolesną atmosferę grozy, jaką twórcom udało się wykreować).
Zachęcam do obejrzenia, zdecydowanie warto.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Winter is coming... Tym razem w komiksie.
Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...
-
Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...
-
Cztery lata wierni czytelnicy Jeżycjady odczekali się na przyjazd Magdusi do Poznania. Ja też czekałam. Oczekiwanie dłużyło mi się niemi...
-
Moje pierwsze zetknięcie z Jane Eyre było całkiem nieświadome. W wieku kilku lat oglądałam z rodzicami jakiś film i jedyne co z niego zapami...