Pokazywanie postów oznaczonych etykietą biografia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą biografia. Pokaż wszystkie posty

23 lipca 2012

Droga do Putte

Wacław Holewiński
Droga do Putte
Wydawnictwo Dolnośląskie 2007
ss. 266

Wszyscy słyszeli o Rubensie, większość o Van Dycku, ale trzeci z flamandzkich malarzy, tworzących wielką "trójcę" w XVII-wiecznej Antwerpii, jest słabiej znany. A przecież Jacob Jordaens przeżył swoich konkurentów. 

Holewiński bierze na warsztat biografię malarza. Pokazuje jego życie od momentu największej sławy Jordaensa, kiedy konkurenci już nie mogli mu zagrozić (Rubens zmarł w 1640, van Dyck w 1641 r.). Malarz, w pełni sił życiowych, był nie tylko słynnym twórcą, o którego obrazach marzyli ówcześni możni, mistrzem dla licznych uczniów, ale też mężem ukochanej Cathariny i ojcem trójki dorastających dzieci. Pisarz wiedzie nas od tego momentu aż po samotną śmierć - w zapomnieniu i odosobnieniu - od zarazy szalejącej w mieście, która tego samego dnia zabrała także mieszkającą z nim niezamężną córkę.


Książka jest bardzo dobrze napisana, przenosi czytelnika w sam środek XVII-wiecznej Flandrii, doskonale odmalowuje atmosferę tamtych czasów, życie codzienne. Można z niej wynieść naprawdę sporą wiedzę na temat ówczesnego świata, flamandzkiego malarstwa - aż dziw, w jak drobnych szczegółach udało się odmalować Holewińskiemu tamte czasy. Powieść ma jednak także spory minus - nie oferuje nic czytelnikowi niezainteresowanemu biografią Jordaensa. Nasuwa się oczywiste skojarzenie z "Dziewczyną perłą" (w końcu Vermeer to zbliżone czasy i niewielka odległość geograficzna), w którym intrygowała zagadka tytułowego obrazu. U Holewińskiego nie ma żadnego motywu przewodniego, nic nie skłania do poznawania życiorysu pisarza. Czyta się, żeby czytać. 


To dobra powieść - na tyle dobra, że nie odłożyłam jej, choć malarstwo flamandzkie nie jest tematyką, która frapuje mnie najbardziej (jeśli już miałabym wybierać, wolałabym biografię van Dycka, genialnie malował). Na tyle jednak nudna, że czytałam ją tylko wtedy, kiedy akurat wpadła mi w rękę - nie czekałam na moment, kiedy znów będę mogła po nią sięgnąć. Polecam tylko zainteresowanym.


Jeden z ulubionych motywów Jordaensa - pijący król.

A poniżej "wielka trójka" - od lewej: "Autoportret z żoną i córką Elżbietą" Jakuba Jordaensa (1621-22), "Autoportret ze słonecznikiem" van Dycka (1633) i "Autoportret  z Isabelą Brant" Rubensa (1609-10).


10 czerwca 2012

Z wizytą u Sienkiewicza. Cztery Marie.

Pierwszą mu odebrano.
Druga umarła.
Trzecia go porzuciła.
Czwarta go przeżyła.

Przedziwne życie uczuciowe miał Sienkiewicz. Cztery razy Amor połączył go z kobietą o imieniu Maria. Ponieważ z trzema z nich był żonaty, śmiano się, że w ten sposób powrócił do swojej ulubionej formy literackiej - trylogii. Śmiać się jednak nie wypada, bo słynny pisarz przeżył na tym polu sporo dramatów.

Pierwsza była delikatna panienka, lat 19 - Maria Keller, zwana Milą. Młodzi byli zaręczeni, szykowano ślub, ale przyszłych teściów doszły słuchy o częstych wizytach pisarza w domu Heleny Modrzejewskiej. Podejrzewano romans z aktorką, trudno powiedzieć, czy słusznie. Ojciec narzeczonej zmusił córkę do zerwania zaręczyn, co oboje młodych wpędziło w depresję. Maria nigdy nie wyszła za mąż.








Dopiero 5 lat później Henry oświadczył się kolejnej kobiecie - Marii Szetkiewiczównej - ale nie od razu został przyjęty. Po kolejnych 2 latach odbył się ich ślub. Przeżyli wspólnie cztery wspaniale lata, kochali się do końca, który nastąpił zbyt szybko. Maria zmarła na gruźlicę. Pozostawiła Henrykowi dwoje dzieci.







Po siedmiu latach 46-letni wdowiec wpakował się w aferę sercową, która długo potem bawiła arystokracje na salonach. Pewna zaradna dama, Helena Wołodkowicz, podsunęła mu swoja młodziutką, 18-letnią przybraną córkę, Marię Romanowską. Marynuszka była zdaje się w tym romansie dość bierna, a pierwsze skrzypce grała jej matka. Sienkiewicz początkowo się bronił, twierdząc, że jest za stary na męża młodej dziewczyny, ale w końcu uległ i po roku nastąpił ślub. Małżeństwo przetrwało około 6 tygodni. Żona opuściła męża w trakcie podróży poślubnej. Dlaczego odeszła i czemu właściwie go poślubiła nie wiadomo - tej informacji nie udało się zdobyć nawet synowi Marynuszki (z drugiego małżeństwa, też zresztą niedługiego). Skandal w każdym razie był ogromny. "Podczas podróży poślubnej Sienkiewicz tak przestraszył albo, co gorsza, nie przestraszył niewinnej panienki, że ta zwiała mu wprost w objęcia zdumionej matki" (to relacja Magdaleny Samozwaniec).


W wieku 58 lat wreszcie Henrykowi się poszczęściło. Poślubił swą cioteczną siostrzenicę, 42-letnią Marię Babską, którą nazywał Markiem. Ślub odbył się w tajemnicy, tylko w gronie najbliższych. Chyba Henryk zraził się do hucznych fet po ośmieszającej historii z Romanówną. Od przyjaciół otrzymał życzenia takiej treści:  "Obyś był taki męski jak ona babska".

Tak naprawdę miał szansę stworzyć z nią udany związek 15 lat wcześniej. Panna Maria bowiem oświadczyła się wujowi i nawet została przyjęta, ale zaręczyny zerwano. Być może było dla Henryka zbyt wcześnie po śmierci pierwszej żony. Mówi się jednak, że wina leżała po stronie szwagierki Henryka, siostry jego pierwszej żony, która w domu Sienkiewicza miała ogromne wpływy, dbając o wychowanie jego dzieci. Tak czy inaczej, w 1904 r. związek wreszcie stał się faktem i państwo Sienkiewiczowie przeżyli wspólnie 12 szczęśliwych lat, aż do śmierci pisarza.


Jeśli mamy być skrupulatni, to była także piąta Maria - Radziejewska, trzydzieści lat młodsza od pisarza dziennikarka. Romans roku 1899 trwał jednak krótko, wymienili ze sobą kilkanaście listów, na ostatnie Henryk nie odpowiedział. Ponoć z zachowanego pamiętnika Marii wynika, że była w nim naprawdę zakochana.








Ten wpis to pokłosie mojego weekendowo-urodzinowego wyjazdu w Góry Świętokrzyskie, przy okazji którego odwiedziłam dworek Sienkiewicza w Oblęgorku. To urocze miejsce pisarz otrzymał w prezencie od polskiego społeczeństwa jako wyraz uznania za zasługi na polu literatury. Wielu przypina obecnie Sienkiewiczowi łatkę pisarza klasy B, zapominając jak niezwykle ważną postacią był dla swoich współczesnych rodaków. Wystarczy zerknąć do dworkowych wnętrz, żeby uświadomić sobie, że był prawdziwym "celebrytą" swoich czasów. Ściany, półki i biurka uginają się od prezentów nadsyłanych mu ze wszystkich stron, także spoza granic Polski. Od rycin i obrazów z ilustracjami do jego powieści, przez pamiątkowe rzeźby (na jednej jest nawet sam Sienkiewicz w złotym wieńcu laurowym) po drewnianą malowaną skrzynię wypełnioną pierwotnie głowami cukru i z życzeniami, by jego życie zawsze było słodkie. Ale otrzymywał nie tylko takie "drobiazgi" - od nieznajomego, który podpisał się jako Pan Wołodyjowski, dostał kilkanaście tysięcy rubli. Odmówił przyjęcia, a ostatecznie przeznaczył je na fundusz pomocy. Odmówił także przyjęcia pewnej posiadłości od wielbiciela swoich powieści, który zapisał mu ją kosztem własnych dzieci.

Dworek od frontu

Zwiedzanie Oblęgorka gorąco polecam - nie dość, że miejsce piękne i zadbane, wstęp niedrogi, a pracownicy mili, to jeszcze każdy zwiedzający otrzymuje audioprzewodnik. Ten rzadko spotykany w polskich muzeach gadżet zdecydowanie poprawia jakość zwiedzania. Wyszłam ze świadomością, że rzeczywiście czegoś się dowiedziałam, a nie tylko pogapiłam na ładne przedmioty :)

I od strony ogrodu

5 grudnia 2011

Maud z Zielonego Wzgórza

Romantyczna optymistka, pełna szalonej radości życia, dobra chrześcijanka, spełniona pisarka, szczęśliwa w miłości. Oto jaka autorka "Ani z Zielonego Wzgórza" nie była.

A takiej się spodziewałam po lekturze jej twórczości - słodkich i ciepłych opowieści o dziewczętach.

Na szczęście, Lucy Maud Montgomery okazała się o wiele bardziej złożoną osobowością, głębszą, mroczniejszą niż myślałam, ale i bardziej fascynującą. Bardzo się cieszę, że przeczytałam jej biografię, bo choć sama książka pozostawia nieco do życzenia, bohaterka jest zdecydowanie warta lektury.

Jej życie nie należało do łatwych - wcześnie osierocona przez matkę, wychowywała się u dziadków, w wiecznej rozłące z ukochanym ojcem. O swoją babkę dbała aż do jej śmierci, pozostając w stanie panieńskim. Późno poślubiła pastora i choć związek był dość udany, miał swoją mroczną, ukrywaną przed światem stronę. Zmarła zbyt szybko, w wieku 68 lat, straciwszy wiarę w przyszłość a z nią i wolę walki. Nastąpiło to w roku 1942, w samym środku II wojny światowej. Maud bardzo głęboko przeżywała obie wojny, choć jej najbliżsi nie brali w niej udziału. Straszliwość doniesień z Europy podkopała jej wiarę w sens życia. Wielka szkoda, że zmarła nie dowiedziawszy się, że dobro znów zwycięży.

Jaka więc była Maud?
"Widzę w sobie dwie sprzeczne natury. Kiedy chodzę po lesie, budzi się we mnie marzycielka lubiąca samotność. Wtedy kocham drzewa. Kiedy jednak stykam sie z człowiekiem, czuję w sobie coś zupełnie innego. Cenię towarzystwo, błyskotliwe rozmowy,typowo ludzkie rozrywki (...). Ale na tym nie koniec (...). Tak naprawdę jest we mnie sto różnych twarzy. Niektóre są dobre, inne złe. Może to lepiej, niż gdybym miała tylko dwie - tak jest bardziej tajemniczo, interesująco." (z listów L.M.M.)

Inteligentna, dowcipna, bystra obserwatorka, zakochana w Wyspie Księcia Edwarda, wielbicielka przyrody, kotów i książek:

"Była zapaloną czytelniczką, obdarzoną niezwykłą wnikliwością i pamięcią. Zaczytywała się w angielskiej klasyce; potrafiła cytować większość dzieł Szekspira, Wordswortha, Byrona i innych wielkich poetów. Czytała też książki współczesne, czasopisma i gazety, a do tego połykała dwa kryminały dziennie" (ze wspomnień syna Maud).

Realistka, potrafiła doskonale ukrywać swoje kontrowersyjne poglądy - zwłaszcza na tematy religijne (a była przecież żoną pastora):

o samobójstwie - "Życie zostało nam narzucone, nie prosiliśmy o nie. Dlatego kiedy staje się dla nas zbyt wielkim ciężarem, mamy prawo go z siebie zdjąć". (z listów L.M.M.)

o reinkarnacji - "To niesamowite wyobrazić sobie, że z jednego bytu przenosimy się w drugi, a stany te oddziela niespokojny sen zwany śmiercią! Wydaje mi się, że taka wizja jest tysiąc razy atrakcyjniejsza od wizji Nieba z jego nieustannymi doznaniami duchowymi, w które wierzą chrześcijanie". (z listów L.M.M.)

Choć twierdziła, że nie jest feministką (sufrażystką), jej opinia o roli kobiet była niezwykle rozsądna:

"... uważam, że kobieta, jako istota niezależna, powinna mieć udział w tworzeniu prawa. Czy jestem gorsza i głupsza od francuskiego drwala rąbiącego drewno na opał, który z trudem potrafi odróżnić prawą rękę od lewej i jest analfabetą, a pomimo tego ma prawo głosu i może wpływać na losy mego kraju?" (z listów L.M.M.)

"A więc uważa Pan, że kobiety winny być prawdziwymi towarzyszkami życia swych mężów. Ja też - tak samo pragnę, by mężczyźni byli prawdziwymi towarzyszami swych żon. Jak mówi Emerson - nie można rozpatrywać racji jedynie jednej ze stron (...) ...uważam, że każdy realizuje się w tej dziedzinie, w której jest szczęśliwy i w której potrafi coś zrobić. Większość kobiet czuje się najlepiej w domu, tak jak większość mężczyzn czuje się najlepiej w szerokim świecie. Ale w obu przypadkach są wyjątki. Zdarzają się kobiety stworzone do tego by robić karierę, i mężczyźni, których powołaniem jest gotować w restauracji. (...) <<pozwólmy każdemu znaleźć swoją własną drogę>>, zarówno w interesach, jak i w małżeństwie." (z listów L.M.M.)

Nie najlepiej czuła się w dużym towarzystwie i choć wreszcie się tego nauczyła, wolała wyrażać swoje opinie na piśmie:

"W licznym, nie znanym mi towarzystwie jestem nudna i nie mam nic ciekawego do powiedzenia, czego jednak nie ukrywam. Jedynie w gronie znajomych jestem w stanie zabłysnąć." (z listów L.M.M.)

"Nie zabrałabym publicznie głosu, nawet jeśli miałabym umrzeć (...), nie potrafię wstać i po prostu powiedzieć - to straszne. Zapadłabym się pod ziemię." (z listów L.M.M.)

Szczerze nie znosiła swojej najważniejszej bohaterki, nazywając ją "ta wstrętną Anią". Nic dziwnego - nie przepadała za pisaniem książek o "dalszych losach", a przypadku rudowłosej Ani była do tego zmuszana presją czytelników i wydawnictwa po wielokroć.

"Z chwilą, gdy Ania przestała byc natchnieniem, zaczęła prześladować mnie jak zmora". (z listów L.M.M.)

Aż nie do wiary, jak  cudowne książki napisała mimo tej szczerej niechęci.

Marzyła o stworzeniu prawdziwej książki dla dorosłych - dwie które wydała ("Błękitny zamek" i "Dzban ciotki Becky") nie zaspokoiły jej ambicji - zresztą i one obecnie uważane są z literaturę młodzieżową. Wreszcie sama przed sobą przyznała, że nie potrafi tego zrobić i być może nigdy jej się nie uda. Pisała i publikowała także poezję - nie była to jednak twórczość wybitna i Maud zdawała sobie z tego sprawę. Tworzyła też mnóstwo opowiadań do gazet, często na zamówienie i miernej jakości. Część z nich opublikowano potem w książkach, chociaż Autorka była temu zdecydowanie przeciwna (choćby "Pożegnanie z Avonlea" - do swego przyjaciela pisała: "niech Pan tego nie czyta".)

Sama biografia pióra Mollie Gillen nie zaspokoiła mojego apetytu. Jest za krotka, za mało szczegółowa, do tego treść podana jest w dość chaotyczny sposób - nie jest to dzieło na miarę biografii sióstr Bronte, a szkoda. Maud przez dwadzieścia lat prowadziła bogatą korespondencję z dwoma przyjaciółmi, pozostało po niej wiele źródeł, w tym pamiętniki i autobiografia, więc myślę, że jej biografia mogłaby być pełniejsza. Mimo to, cieszę się, że mogłam bliżej poznać Lucy Maud Montgomery i z pewnością będę szukać innych książek o niej. Bardzo chciałabym sięgnąć po jej opublikowane pamiętniki. Polubiłam ją tak samo mocno, jak Anię i Emilkę. A może nawet mocniej - miała w końcu swoją ciemną stronę, której jej bohaterki były pozbawione.


Mollie Gillen
Maud z Wyspy Księcia Edwarda
Nasza Ksiegarnia 1975
ss. 204














Twórczość L.M. Montgomery

Powieści
Seria o Ani:
1908: Ania z Zielonego Wzgórza (cz. 1)
1909: Ania z Avonlea (cz. 2)
1915: Ania na Uniwersytecie (cz. 3)
1917: Wymarzony dom Ani (cz. 5)
1919: Dolina Tęczy (cz. 7)
1921: Rilla ze Złotego Brzegu (cz. 8)
1936: Ania z Szumiących Topoli (cz. 4)
1939: Ania ze Złotego Brzegu (cz. 6)

Seria o Sarze Stanley - Historynce:
1911: Historynka (cz. 1) (inny tytuł: Wakacje na starej farmie)
1913: Złocista droga (cz. 2) (inny tytuł: Złoty gościniec)

Seria o Emilce:
1923: Emilka ze Srebrnego Nowiu (cz. 1) (inny tytuł: Emilka z Księżycowego Nowiu)
1925: Emilka dojrzewa (cz. 2) (inny tytuł: Emilka szuka swojej gwiazdy)
1927: Emilka na falach życia (cz.3) (inne tytuły: Emilka szuka szczęścia, Dorosłe życie Emilki)

Seria o Pat:
1933: Pat ze Srebrnego Gaju (cz. 1)
1935: Pani na Srebrnym Gaju (cz. 2) (inny tytuł: Miłość Pat)

Inne:
1910: Dziewczę z sadu (inne tytuły: Kilmeny ze starego sadu, Kilmeny z kwitnącego sadu)
1926: Błękitny zamek
1929: Czarodziejski świat Marigold (inny tytuł: Czary Marigold)
1931: W pajęczynie życia (inny tytuł: Dzban ciotki Becky)
1937: Jana ze Wzgórza Latarni (inne tytuły: Jane z Lantern Hill, Janka z Latarniowego Wzgórza, Jane ze Wzgórza Latarni)

Zbiory opowiadań (Za życia pisarki ukazały się dwa pierwsze zbiory. Kolejny, wydany w 1974 r., obok już znanych zawierał w większości utwory niepublikowane i odnalezione przez jej syna, Stuarta MacDonalda. Wszystkie następne zbiory zawierały opowiadania wyłącznie znane, publikowane oddzielnie, m.in. w czasopismach [za wikipedią]):
1912: Opowieści z Avonlea
1920: Pożegnanie z Avonlea
1974: Spełnione marzenia
1979: Panna młoda czeka
1988: Takie jak Ania
1989: Zapach wiatru (Ślady na piasku)
1990: Biała magia
1991: After Many Days: Tales of Time Passed
1993: Against the Odds: Tales of Achievement
1994: At the Altar: Matrimonial Tales
1995: Święta z Anią i inne opowiadania na Boże Narodzenie
1995: Across the Miles: Tales of Correspondence
2009: Ania z Wyspy Księcia Edwarda (uzupełniona o brakujące strony wersja książki Spełnione marzenia)

Poezje:
1916: The Watchman & Other Poems
1987: The Poetry of Lucy Maud Montgomery, selected by John Ferns and Kevin McCabe


Literatura faktu:
1934: Courageous Women (z Marian Keith i Mabel Burns McKinley)


Autobiografia i pamiętniki:
1917: The Alpine Path: The Story of My Career
1985: The Selected Journals of L.M. Montgomery, Vol. I (w Polsce wydany jako: Krajobraz dzieciństwa i Uwięziona dusza – 1996 r.)
1987: The Selected Journals of L.M. Montgomery, Vol. II
1993: The Selected Journals of L.M. Montgomery, Vol. III
1998: The Selected Journals of L.M. Montgomery, Vol. IV
2004: The Selected Journals of L.M. Montgomery, Vol. V

12 kwietnia 2011

Zagubione w rzeczywistości

Skoro nie narzekacie na to, że na blogu książkowym pojawiają się wpisy filmowe, to ja to teraz niecnie wykorzystam. Trzy produkcje (2 filmy i 1 miniserial), które ostatnio zrobiły na mnie spore wrażenie - z motywem przewodnim, jak w tytule posta.


Temple Grandin, reż. Mick Jackson, USA 2010 (6/6)

Temple Grandin to prawdziwa postać, która doskonale pasuje do mojego cyklu "Niezwykłe kobiety". Mimo autyzmu została profesorem na Uniwersytecie stanu Kolorado - specjalizuje się w zachowaniach zwierząt, ale także upowszechnia wiedzę na temat autyzmu.
Temple miała typowe cechy autystyka. Jej funkcjonowanie wśród ludzi było wyraźnie upośledzone -  nie znosiła kontaktu fizycznego, nie potrafiła odczytywać cudzych emocji, miała problemy z odnalezieniem się w świecie niedopowiedzeń i metafor. Rzeczy powiedziane nie wprost były dla niej niezrozumiałe. Jednocześnie potrafiła doskonale wczuć się w sposób myślenia zwierząt - szczególnie upodobała sobie krowy. Do tego miała umysł, który działał jak najlepszy komputer - przeliczał, projektował i zapamiętywał w sposób fotograficzny.


Temple wiele zawdzięczała determinacji swojej matki, która nie posłuchała lekarzy, radzących oddać córkę do zakładu dla psychicznie chorych. Dzięki niej skończyła szkołę, a potem college. Spotkała na swojej drodze wielu ludzi, którzy pomagali jej "przejść przez kolejne drzwi" - czyli przekroczyć bariery, które stawały na drodze (jako osoby chorej, ale także jako kobiety, która wie, czego chce), ale równie wiele takich, które podcinały jej skrzydła. Nie poddała się.

 Ponieważ potrafiła intuicyjnie pojąć funkcjonowanie krów w stadzie, zajęła się poprawą losu tych zwierząt, modernizując hodowle i rzeźnie, tak żeby były środowiskiem zbudowanym zgodnie z naturalnymi odruchami zwierząt (np. chodzenie po kole jest naturalne, a prostym korytarzem już nie) i przysparzały im jak najmniej stresu.



Film jest naprawdę doskonale zrealizowany - oglądałam go z ogromnym zachwytem, choć tematyka zarzynania zwierząt do moich ulubionych nie należy. Reżyser doskonale oddał sposób funkcjonowania umysłu Temple i rozumienia przez nią niektórych informacji (np. na wiadomość, że ciocia i wujek chodzą spać z kurami, widziała ich zasypiających na grzędzie). Główna rola została fenomenalnie zagrana przez Claire Danes (pamiętna Julia z "Romea i Julii" i Yvaine z "Gwiezdnego pyłu"), która miała tu szanse pokazać cały swój kunszt i powinna dostać za tę rolę wszystkie nagrody świata (dostała Złoty Glob i parę nominacji).

Gorąco polecam.

Prawdziwa Temple Grandin

*******************************



W Krainie Czarów (Phoebe in Wonderland), reż. Daniel Barnz, USA 2008 (5/6)

Do tej historii przyciągnęła mnie odtwórczyni głównej roli - jedna z sióstr Fanning, genialnych dziecięcych aktorek, Elle (starsza, Dakota, wyrosła już z wieku dziecięcego). Drugim wabikiem był tytuł nawiązujący do Alicji z Krainy Czarów, a wszystko, co się wiąże z Alicją, to ja po prostu muszę...

Dziewięcioletnia Phoebe zaczyna mieć coraz większe problemy z funkcjonowaniem wśród rówieśników. Czasem bywa po prostu nieznośna, choć jednocześnie jest słodką, bystrą dziewczynką. Matka obwinia siebie - za niedostateczną cierpliwość w opiece nad córkami. Siostra jej unika, bo uważa Phoebe za dziwaczkę. Dzieci w szkole nie chcą się z nią bawić. Wizyty u psychologa nie przynoszą rozwiązania. Ratunkiem okazuje się teatr - do szkoły przybywa nowa nauczycielka, która chce z dziećmi wystawić przedstawienie na podstawie "Alicji w Krainie Czarów". Phoebe marzy, żeby zagrać główną rolę, nauczycielka dostrzega jej talent, a jest przy tym osobą nietuzinkową. Wydaje się, że gra może być dla Phoebe wybawieniem... Ale może też doprowadzić do tragedii.






W połowie filmu przeraziłam się, że skręci on w kierunku ulubionym przez Amerykanów, czyli - bo matka nie kochała wystarczająco, wszystkiemu winna trauma wyniesiona z domu. Na szczęście wyjaśnienie okazało się znacznie ciekawsze. Elle Fanning potwierdziła swoją klasę jako aktorka, ale warto zobaczyć film nie tylko z jej powodu.


Polecam!

*******************************


Zagubiony pokój (The Lost Room), miniserial, USA 2006 (6/6)

A teraz coś z zupełnie innej bajki - trzyodcinkowy miniserial dla wielbicieli klimatów "Lost" i "Flashforward". Znalazłam ten film całkowitym przypadkiem, sprawdzając filmografię Elle Fanning po obejrzeniu "Phoebe in Wonderland", potem poczytałam zachwyty nad nim na forach, a potem zaczęłam oglądać... Nie będzie niespodzianką, jeśli powiem, że trzy odcinki nie wystarczyły mi nawet na dwa dni, bo musiałam, ale to MUSIAŁAM się dowiedzieć, co będzie dalej.


Joe Miller to detektyw i ojciec walczący z byłą żoną o prawo do opieki nad córką. W wyniku prowadzonego śledztwa w jego ręce trafia klucz... Klucz okazuje się mieć zadziwiające właściwości. Otwiera każde drzwi, ale za nimi zawsze znajduje się ten sam pusty pokój motelowy. Okazuje się, że takich dziwnych przedmiotów jest więcej, a niektórzy ludzie nie cofną się przed niczym, żeby je zdobyć.  
Kiedy córka Joe, Anna, wchodzi do pokoju i znika, ojciec musi wyjaśnić zagadkę tajemniczego pokoju. A to wiąże się z pewnym opustoszałym motelem, bogatym kolekcjonerem, groźną organizacją i tragedią sprzed kilkudziesięciu lat...


Doskonały film -  świeży pomysł, świetnie zrealizowany, trzyma w napięciu od początku do końca. Jedyne, co mogę mieć twórcom za złe, to  że nie nakręcili tego więcej i więcej. Tak z dziesięć sezonów może by mnie usatysfakcjonowało. Ale może wtedy by to spaprali, tak jak ostatni sezon Lost? W każdym razie jesienią ma się ponoć ukazać komiks twórców serialu z dalszym ciągiem opowieści. Czekam niecierpliwie.

I zazdroszczę tym, którzy oglądanie serialu mają jeszcze przed sobą.

25 marca 2011

Niezwykłe kobiety II - Idealna księżniczka

Historia zaczyna się tak, jak powinna się zaczynać każda porządna baśń. Daleko stąd, na magicznej wyspie, żyła księżniczka cudnej urody. Była nie tylko piękna, ale także mądra, silna i wszechstronnie utalentowana. A wszystko to działo się dawno dawno temu, zanim jeszcze USA postanowiły, że Hawaje powinny należeć do nich. Szkoda tylko, że ta baśń należy do tych tragicznych, pozbawionych happy endu.
Pełne nazwisko księżniczki Ka'iulani brzmiało Victoria Ka‘iulani Kawekio I Lunalilo Kalaninuiahilapalapa Cleghorn - pierwsze imię otrzymała na cześć brytyjskiej królowej Wiktorii. Urodziła się jako siostrzenica rządzącego króla, z matki Hawajki (utalentowanej kompozytorki) i ojca Szkota. Jej dzieciństwo było w istocie bajkowe, kształcona przez brytyjskie guwernantki była jednak wolna jak ptak na rajskiej wyspie - tańczyła, śpiewała, malowała i ku przerażeniu opiekunek wypływała wpław daleko w morze. Jej dom był otwarty dla międzynarodowych gości, więc nie była bynajmniej odcięta ani od zachodniej, ani dalekowschodniej cywilizacji (planowano jej zaręczyny z japońskim księciem).



Pierwszym cieniem na tym słodkim obrazku była śmierć ukochanej matki. Później wydarzenia potoczyły się już lawinowo - w wieku 13 lat Ka'iulani została wysłana (wraz z przyrodnią siostrą) na rok do Anglii. Jednocześnie na Hawajach doszło do przewrotu - król został zmuszony do podpisania  konstytucji znacznie ograniczającej jego władzę.

Ka'iulani w Anglii chodziła do szkół, podróżowała, poznawała świat - po roku jej siostra została odesłana na Hawaje, ale Ka'iulani (w Anglii używała imienia Wiktoria) musiała pozostać. Rok zamienił się w cztery niełatwe, ale owocne lata. Tymczasem jej wuj, król Hawajów, zmarł, władza przeszła w ręce jego żony, która na swoją następczynię wyznaczyła właśnie Ka'iulani. Jednak wtedy właśnie doszło do kolejnego przewrotu - królowa została obalona i zamknięta w domowym areszcie, a Hawaje stały się częścią Stanów Zjednoczonych. Według nowej konstytucji prawo głosowania, a więc władza, należało do właścicieli ziemskich. Czy należy tłumaczyć, że rodowici Hawajczycy na ogół nie posiadali ziemi, a większość znajdowała się w rękach białych osadników?

Zaledwie 17-letnia Ka'iulani nie pozostała obojętną na krzywdę swoich ludzi. Jej odezwę zamieściła brytyjska prasa, a sama księżniczka popłynęła do Ameryki, by spotkać się z prezydentem Clevelandem. Następnie powróciła na Hawaje, gdzie nie była już uznawana (przez rządzących) za osobę mającą jakiekolwiek prawa do decydowania o losie Hawajczyków. Mimo to, dzięki ogromnej determinacji, udało jej się płynąć na poprawę losu swoich poddanych - prawo głosu zostało przyznane wszystkim mieszkańcom Hawajów.

Księżniczka nie cieszyła się długo tym sukcesem. Zmarła w wieku 23 lat z niewyjaśnionych przyczyn. Mówiono, że sytuacja jej narodu złamała jej serce.

To aż nie do wiary, że tak romantyczne losy zostały na 100 lat zapomniane. Na szczęście ostatnio przywołano je na światło dzienne w filmie "Princess Ka'iulani". Cieszę się, że mogłam je poznać, zwłaszcza że bardzo interesuję się kulturą Hawajów (ale tą prawdziwą, niezamerykanizowaną kulturą, która jest mało znana, ale głęboka i fascynująca.)

Sam film jest dość przyzwoitą biografią, o walorach głównie poznawczych, chociaż wydaje mi się, że pominięto zbyt wiele - choćby fakt istnienia trzech przyrodnich sióstr Ka'iulani - a skupiono się na jej romansie podczas pobytu w Wielkiej Brytanii (nie wiem nawet, czy jest prawdziwy).



Jeszcze w ramach ciekawostek - aktorka grająca główną rolę, Q'Orinka Kilcher, jest przykładem współczesnego pomieszania kulturowego. Urodzona w Niemczech z ojca Peruwiańczyka i matki Szwajcarki, wychowywała się na Hawajach, ale nie jest rodaczką Ka'iulani. Jako aktorka dała się poznać w filmie o innej egzotycznej postaci kobiecej - Pocahontas (The New World, 2005).


Princess Ka'iulani, reż. Marc Forby, USA, UK 2009.

2 marca 2011

Cud, miód i orzeszki

Ach i och! Tyle tylko jestem w stanie z siebie wykrzesać tuż po przewróceniu ostatniej strony "Na plebanii w Haworth". Dawno już żadna książka nie wzbudziła we mnie tak jednoznacznego zachwytu - delektowałam się każdą stroną. Nie potrafię wymienić żadnej jej słabości - ta książka nie ma wad.

Anna Przedpełska-Trzeciakowska stworzyła arcydzieło i jedyne, co mogę jej zarzucić, to że napisała tylko jedną książkę. Jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś więcej o Autorce, to polecam ten artykuł. A jeżeli chcecie wiedzieć WSZYSTKO o rodzeństwie Bront
ë, to przeczytajcie "Na plebanii w Haworth" - koniecznie.

Normalnie nie lubię biografii i ich nie czytuję - autobiografie to co innego. W autobiografii człowiek mówi, o tym, kogo zna najlepiej, czyli o sobie samym. Jeśli nawet kłamie, to i tak czegoś się o nim możemy w ten sposób dowiedzieć. Natomiast interpretacja szczątkowych źródeł, zwłaszcza na temat osoby żyjącej wieki temu, zawsze wydawała mi się mało wiarygodna, a jej rezultat nudny. Tych uwag zupełnie nie można jednak odnieść do biografii rodziny Brontë.

Rodzeństwo Brontë było niepospolite, bez wątpienia. Wystarczy przeczytać rozdział o ich dziecięcym świecie z wyobraźni, który stworzyli w najdrobniejszych szczegółach, zaludnili bohaterami i - dosłownie - żyli w nim przez wiele lat, tak, że był dla nich bardziej prawdziwy niż rzeczywistość. Poza tym uwielbiam powieści sióstr, więc byłam bardzo zainteresowana ich biografią. Jednak zasługą pisarki jest stworzenie świata, który jest niesamowicie żywy, kolorowy i prawdziwy. Po przeczytaniu książki czuję się tak zżyta z jej bohaterami, jak nigdy wcześniej. Do tego - chociaż jest to rzetelna biografia z licznymi odwołaniami do źródeł - czyta się ją jak najlepszą powieść, po prostu nie można się oderwać.

Jeśli jeszcze nie czujecie się zachęceni, to pozwólcie, że Wam przedstawię rodzeństwo Brontë:

Charlotte Brontë
(rys. G. Richmond)
Autorka "Jane Eyre" - biedna chudziutka, malutka, krótkowzroczna i chorobliwie nieśmiała Charlotte, której los nie oszczędził, odbierając jej niemal wszystkich bliskich, a dopiero potem wynagrodził na krótko literackim uznaniem i miłością. Całe życie borykała się z przeświadczeniem o własnej brzydocie - zresztą także i jej współcześni uznawali ją za nieładną. Nie mogę tego pojąć. Na rysunku obok widać, że nie pasuje do ówczesnych kanonów urody, ale ma zdecydowanie interesującą twarz, a na zdjęciu (zrobionym już u schyłku jej życia - tzn. w okolicach czterdziestki) wygląda uroczo. Tymczasem Charlotte uważała swoją powierzchowność za "odrażającą" i twierdziła, że ludzie odwracają od niej spojrzenie ze wstrętem.


Charlotte Brontë
(fot. 1854)


Charlotte siłą rzeczy wysuwa się na pierwsze miejsce w biografii (zwłaszcza w drugiej połowie), jako że pozostawiła po sobie najwięcej źródeł pisanych - pamiętniki z młodości i późniejszą dość obfitą korespondencję.


Emilie Brontë
Emilie, uznawana za najbardziej utalentowaną, miała też najsilniejszy charakter. Wszystkie trzy siostry były nieśmiałe - stroniły od ludzi, a wychowywane na odludziu nie nabyły towarzyskiej ogłady. Emilię jednak cechowało zdecydowanie i upór. Nikt nie mógł jej przekonać do czegoś, na co nie miała ochoty (co być może przyczyniło się do jej śmierci). Pozostawiła po sobie tylko jedną powieść (istnieje podejrzenie, że druga - nieukończona - została zniszczona przez Charlotte) i bardzo dobre poezje. Jej dzieła cechowały ogromna namiętność i pasja - wielu nie wierzyło, że słabo wykształcona córka pastora może napisać taką powieść jak "Wichrowe wzgórza".

Anne Brontë
(rys. Charlotte Brontë)

Anne była przez wszystkich określana jako łagodna i spokojna. Wiadomo o niej najmniej - urodziła się ostatnia i umarła pierwsza. Cechowała ją najmniejsza wyobraźnia (ale nie najmniejszy talent), swoje książki opierała najmocniej na doświadczeniach własnych. Ponoć "Agnes Grey" jest dość wiernym zapisem jej własnych przeżyć jako guwernantki, zaś jej druga i ostatnia jej książka "The Tenant of Wildfell Hall" oparta jest na smutnym końcu Branwella.

Wreszcie jedyny brat - Branwell. Niezbyt urodziwy, niski i rudy, ale bardzo towarzyski, brylował w pobliskiej gospodzie. Najmniej uzdolniony, nie spełnił się ani na polu literatury, ani malarstwa - nawet pozycji zawiadowcy stacji (sic!) nie utrzymał zbyt długo. Jego ambicje wykraczały znacznie ponad talent, a bezpodstawne zarozumialstwo było nawet większe niż ambicje. Skończył w przykry dla wszystkich członków rodziny sposób, nigdy nie spełniając pokładanych w nim oczekiwań. 

Rodzenstwo Brontë (rys. Branwell Brontë)
Teraz tylko mam problem, co czytać. Tak mocno związałam się ze światem Haworth, że nie mam ochoty przenosić się do innego...

Bibliografia sióstr Brontë:

Charlotte Brontë
Jane Eyre (Dziwne losy Jane Eyre)
Shirley
Vilette (Vilette)
Professor

Emilie Brontë
Wuthering Heights (Wichrowe wzgórza)

Anne Brontë
Agnes Grey
The Tennant of Wildfell Hall

Anna Przedpełska-Trzeciakowska, Na plebanii w Haworth, Świat Książki 2010, ss. 512

2 stycznia 2011

Filmowy Nowy Rok - część 1.

The social network
reż. David Fincher
USA 2010

Ten film to wielkie zaskoczenie (powiedziałabym, że największe w tym roku, ale o tym trudno wyrokować 2. stycznia ;) ). Nie jestem fanką Facebooka, mam konto, ale prawie nieużywane, nie wydaje mi się, żeby istnienie tego portalu cokolwiek zmieniało w moim życiu i w jakikolwiek sposób wzbogacało moje życie towarzyskie. Z tych względów film o twórcy Facebooka wydawał mi się dziwnie mało kuszący, mimo znakomitych recenzji. Jak się jednak okazało, zdolni filmowcy nawet najnudniejszą historię potrafią opowiedzieć w zajmujący sposób, a ta historia w dodatku wcale do nudnych nie należy.

Mark Zuckerberg, mając niecałe 20 lat, wpadł na znakomity pomysł przeniesienia życia studenckiego do sieci. Przy pewnej pomocy kolegów, pracując w swoim akademickim pokoju, założył serwis TheFacebook, który w krótkim czasie uczynił ze swojego stwórcy najmłodszego miliardera w historii.

Twórca portalu społecznościowego wykazywał zadziwiająco mało talentów społecznych, można by się pokusić o nazwanie go socjopatą, a już zdecydowanie 'computer nerd' ("maniak komputerowy" nie brzmi tak soczyście). W trakcie swojej błyskawicznej kariery został uznany za dupka, zdrajcę i oszusta, ale czy słusznie?

Film ma znakomity scenariusz - dialogi to mistrzostwo świata. Fantastycznie dobrano aktorów. Zupełnym zaskoczeniem był doskonały Justin Timberlake w roli Seana Parkera. Jesse Eisenberg, grający Marka, był niesamowicie przekonujący. Show skradli mu jednak, moim zdaniem, bracia bliźniacy Tyler i Cameron Winklevoss, wyglądający jak książę William do kwadratu, tylko jeszcze lepiej (swoją drogą bardziej spodobała mi się ich wersja filmowa niż prawdziwa). Specjalna nagroda należy się twórcom filmu za najlepszą w historii scenę wyścigu wioślarskiego.
Polecam.

30 sierpnia 2010

Dziewczyna z Bullerbyn

Vladimir Oravsky, Kurt Peter Larsen i Autor anonimowy
Od Astrid do Lindgren
Powieść biograficzna
Wyd. Czarne, Wołowiec 2009
ss. 160

"- (...) Jak tam się wspaniale żyło! Nie tylko nam z rodzeństwem, ale również córce pastora i... - ciągnęła Astrid, nie słuchając niczego innego prócz własnych myśli.
- Zjadłaś wczoraj ostatniego sucharka?
- A propos: bułeczki i sok na plebanii! Jak cudnie! Świetnie się bawiliśmy, my, czyli dzieciarnia! I Sowie Drzewo - przypomniała sobie i się uśmiechnęła. (...)
- Bułeczki pasowałyby też tutaj, i to teraz, zaraz - stwierdziła Zarah (...).
- I wszystkie te nasze pomysły, figle, psikusy! Jedna wielka hałastra bawiących się i dokazujących dzieci! I jeszcze Sowie Drzewo...
- Nie odmówiłabym plastra szynki - westchnęła Zarah i usiadła na łóżku, chowając podbródek w dłoniach.
- A potem przyłączała się Ingegerda, mała ślamazara! Kochany dzieciak! Pamiętam dokładnie dzień, w którym się urodziła. Taka śliczna, krucha, tak jak Lasse! Mówię ci, Zarah..
- Przestań już - przerwała współlokatorka. - Jeszcze słowo i zwymiotuję!
- A propos wymiotów: kiedy Gunar, Stina i ja...
- Jeśli usłyszę coś jeszcze na temat tego hałaśliwego Bullerbyn, to zacznę krzyczeć!
- To właściwie Vimmerby... - poprawiła Astrid.
- Na jedno wychodzi i nie żartuję!"

Ta zbeletryzowana biografia obejmuje niewielki wycinek z życia sławnej pisarki, dokładniej trzy lata jej młodości, na długo zanim zaczęła być TĄ Astrid Lindgren. Młoda Astrid Ericsson, córka pastora, musi opuścić ukochane Vimmerby i swoich najbliższych, oficjalnie po to, by uczyć się w Sztokholmie, nieoficjalnie - by ukryć przed ojcem nieślubną ciążę. Osamotniona w wielkim mieście, Astrid musi poradzić sobie ze znalezieniem jako tako płatnej pracy i znośnego lokum, co dla samotnej panny w latach 20. XX w. nie było prostym zadaniem. Pracuje jako stenotypistka i nawet w jej wyobraźni nie pojawia się wizja kariery pisarskiej. Jedyne o czym marzy, to by wziąć w ramiona syna. Niestety, skazana jest na rozstanie z nim, bo nie stać ją na samodzielne wychowywanie swojego dziecka. Nawet w najcięższych chwilach nie traci jednak poczucia humoru, skłonności do figli i wiary w lepszą przyszłość.

To niewielka książeczka i czyta się ją błyskawicznie. Jest miła, sympatyczna, ciekawa (ten epizod z życia Astrid był mi zupełnie nieznany), napisana z poczuciem humoru (ach, te jędzowate gospodynie domów z pokojami do wynajęcia) i niewiele więcej ponad to. Nie odznacza się jakimiś nadzwyczajnymi walorami literackimi. Jej podstawową zaletą jest krzepiący wydźwięk historii, a efektem ubocznym - rozbudzenie u mnie dzikiej chęci zapoznania się z pełnowymiarową biografią Astrid Lindgren.

Winter is coming... Tym razem w komiksie.

Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...