Pokazywanie postów oznaczonych etykietą powieść. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą powieść. Pokaż wszystkie posty

21 listopada 2012

Osobliwy dom pani Peregrine

No, to sobie pomarudziłam w poprzednim wpisie, ze mnie żadna książka nie wciąga, a teraz pora to odszczekać. Zaczęłam czytać "Osobliwy dom..." jeszcze przedwczoraj. Wczoraj czytałam w nocy dopóki udało mi się utrzymać oczy otwarte. Skończyłam dziś po śniadaniu.

Nie jest to może absolutny ideał i wzór powieści, ale co z tego. Świetnie się czyta, pomysł jest "osobliwy" i frapujący, a akcja spełnia oczekiwania. Mocną stroną książki jest też jej nastrój. Stary odosobniony dom, skalista walijska wyspa, tajemnice z przeszłości, które powoli wychodzą na jaw... To jeden z niewielu przypadków, kiedy książkę wybrałam po okładce. Znalazłam ją na amerykańskim Amazonie i zafascynowało mnie zdjęcie na okładce (takie samo jak w wydaniu polskim), a w dodatku okazało się, że również treść ilustrowana jest podobnymi fotografiami. Po prostu MUSIAŁAM ją mieć, ale "mienie" nie oznacza czytania, więc powieść odleżała swoje w kątku. Dopiero ostatnio odkryłam, że właśnie ukazał się polski przekład, który reklamowany jest świetnym trailerem i doszłam do wniosku, ze książka zdecydowanie dojrzała do czytania.

Czytałam oryginał i jeśli ktoś lubi czytać po angielsku, to polecam, bardzo przystępny język. Fabuły nie będę Wam streszczać, lepiej obejrzyjcie zwiastun, bo świetnie oddaje klimat i zdradza tylko tyle, ile trzeba:


Miarą jakości książki niech będzie to, że dopiero po przewróceniu ostatniej strony uświadomiłam sobie, że w sumie jest to chyba literatura adresowana do młodzieży... W ogóle śmieszna rzecz zdarzyła się gdzieś w połowie czytania. Autor poprowadził akcję w taki sposób, że nie mogłam się domyślić, jak z tego wybrnie. Wydawało się, że będzie musiał po prostu skończyć w połowie i zawrócić swojego bohatera do domu, pokonanego w starciu z tajemnicą. Kiedy już wiedziałam, co się święci, stwierdziłam "o nie, ja nie lubię takich rozwiązań, to mi się nie będzie podobać...". Po czym nie mogłam się oderwać od czytania. Nadal nie lubię "takich rozwiązań" (nie zdradzę jakich, chyba że na uszko), ale Autor widać lubi i poprowadził akcję tak, że i ja musiałam ją polubić.

Oczywiście, są pewne minusy. Jest to pierwszy tom cyklu - prawdopodobnie, bo dalsze na razie nie powstały (w ogóle jest to powieściowy debiut Autora i jako taki naprawdę udany). Minus za to, bo zostałam porzucona na ostatniej stronie z nierozwiązaną zagadką. A do tego - czy naprawdę autorzy nie są w stanie zmieścić fabuły w jednej książce, czy jest to zagranie czysto marketingowe? Zasadniczo nie mam nic przeciwko cyklom, nawet pisanym dla pieniędzy, może tylko to, że jest ich ostatnio dziwnie dużo i że po świetnym pierwszym tomie poziom kolejnych stacza się po równi pochyłej. Mam jednak nadzieję, że to nie będzie ten przypadek.

O drugim minusie nie napiszę za dużo, żeby nie zdradzać fabuły. Tylko to, że na problemach z czasem wykładają się nawet fizycy kwantowi, więc nic dziwnego, że i teorie Riggsa mają sporo luk. Ale po krótkim namyśle postanowiłam nie analizować ich zbyt głęboko, tylko przyjąć do wiadomości i dalej bawić się dobrze.

W Stanach książka spotkała się z wyjątkowo entuzjastycznym przyjęciem, utrzymując się przez ponad 60 tygodni na liście bestsellerów literatury młodzieżowej. Mimo tego i mimo moich zachwytów nie wszystkim się musi podobać. Na pewno poleciłabym fanom "młodzieżówek" Zafona (chociaż moim zdaniem ta książka jest od nich lepsza) i wszystkich cyklów młodzieżowych, które mieszają rzeczywistość z fantazją.

Osobliwy dom pani Peregrine / Miss Peregrine's Home for Peculiar Children, Ransom Riggs, Media Rodzina 2012

20 maja 2012

Opowieść o perskich dywanach

Najpierw nie było, a potem było. Przed Bogiem nie było nikogo.

Anita Amirrezvani
Krew Kwiatów
The Blood Of Flowers, tłum. Jarosław Skowroński
Wyd. Cyklady 2007
ss. 440














Od tych słów zaczynają się perskie opowieści, to odpowiednik naszego "dawno dawno temu".

Lata 20. XVII w., kometa widoczna nad Iranem zwiastuje ponure wydarzenia. Wyraźne piętno odciśnie na życiu 14-letniej bohaterki. To miał być jej szczęśliwy rok, rodzice planowali wydać ją za mąż. Niestety - ojciec ginie tragicznie, ona i matka zostają bez  środków do życia i muszą przenieść się z rodzinnej wsi do wielkiego, hałaśliwego i całkiem obcego miasta, Isfahanu, pod opiekę nieznanego stryja i jego niezbyt przyjaznej żony. Bez ojca, zmuszona do upokarzającego, tymczasowego kontraktu małżeńskiego, nasza bohaterka odkrywa powoli, że własne szczęście zależy od niej samej. Zanim (jeśli w ogóle) je osiągnie zmuszona będzie jednak przeżyć wiele...

Rzadko się zdarza, żebym dobierała lektury po okładce, ale ta urzekła mnie kolorystyką (chociaż mój biblioteczny egzemplarz miał całkiem wytarte literki). Zresztą lubię opowieści z Bliskiego Wschodu, pachnące kawą i dymem z nargili, przeplatane tymi przedziwnymi wschodnimi baśniami, w których mnożą się nieprawdopodobieństwa, a nie sposób dopatrzeć się morału. "Krew kwiatów" wpasowuje się w ten schemat doskonale - historia głównej bohaterki uzupełniana jest legendami opowiadanymi przez jej matkę (z wyjątkiem dwóch wymyślonych przez pisarkę, reszta legend jest autentyczna), a zamiast nargili mamy - równie egzotyczne - perskie dywany. Bohaterka - celowo bezimienna* - ma dar umiejętnego tkania jedwabnych dywanów, z których wyplatania słynął Isfahan. Ten talent, który ma szansę rozwijać pod okiem stryja, mistrza w tej dziedzinie, stanie się jej błogosławieństwem.

O sztuce wyplatania perskich dywanów dowiedziałam się z tej powieści całkiem sporo. O XVII-wiecznym Iranie tez co nieco - książka powstawała przez 9 lat, a autorka starannie przeszukiwała źródła, więc wierzę, że odmalowała wiernie tamte czasy. Moja wiedza nie pozwala mi tego zweryfikować. Sama historia była zajmująca i wytrwale kibicowałam bohaterce. Mimo wszystko jednak, nie potrafię się tą powieścią zachwycić. Niby wszystko było w porządku, brak wyraźnych wad. Jednak cala historia zlewa mi się w jedno z wieloma podobnymi, mówiącymi o ciężkim losie kobiety w kulturze islamu. Bohaterka co prawda nieco inna, bo walczy o własny los (wydawała mi się zresztą w tym zbyt współczesna), ale nie z tych, które głęboko zapadają w serce czytelnika. Podejrzewam, że za tydzień nie będę już pamiętać tej książki.

Podsumowując, polecam zainteresowanym tematem. Ładna lektura, ale nie obowiązkowa.

* Autorka nie podała imienia bohaterki w hołdzie anonimowym mistrzom sztuki tkania dywanów. Dywany przeżyły swoich twórców. Tylko najwięksi otrzymywali od szacha pozwolenie na wplecenie swojego miana w tkane dzieła.

17 kwietnia 2012

Ekranizacja idealna?

Pierwszy raz zdarzyło mi się coś takiego.

Zawsze twierdziłam, że należy najpierw przeczytać książkę, a potem obejrzeć ekranizację i że niemal zawsze ekranizacja okazuje się słabsza niż pierwowzór. Tym razem też najpierw sięgnęłam po pierwszy tom Pieśni Lodu i Ognia pt. "Gra o tron", którego recenzja była TU. Podobało mi się, ale nie aż tak, jak na to liczyłam. Nawet nie ciągnęło mnie szczególnie do drugiego tomu, a i do serialu umiarkowanie. Chciałam obejrzeć, ale niekoniecznie zaraz-już-natychmiast.

Zabraliśmy się w końcu do pierwszego sezonu razem z T., który książki nie czytał. Serial zajął nam jakieś trzy dni. Zająłby mniej, gdybyśmy mogli poświęcić mu więcej czasu. Zgodnie oszaleliśmy na jego punkcie. Nie uważam przy tym, że jest lepszy niż powieść, jest równie dobry, ale w jakiś dziwny sposób dopiero on pozwolił mi ją docenić. Stanowi idealne uzupełnienie, ilustrację - jest dla mnie integralną częścią tej historii.

Całe szczęście, że zaczął się na HBO drugi sezon, bo pierwszy był stanowczo za krótki - to jego jedyna wada. Poza tym ma same zalety: akcję, plenery, dopracowane szczegóły (zróżnicowany akcent językowy u poszczególnych postaci!) i świetnie dobranych aktorów. No, może Daenerys ze swoją smerfetkową urodą nieszczególnie mi się podoba, ale gra dobrze, a ja po prostu w książce nie przepadałam za tą postacią. Cała reszta jest po prostu idealna - i to zarówno aktorzy pierwszo- jak i drugoplanowi. Cieszę się, że postaci, które upodobałam sobie w książce, tak dobrze wypadły w filmie. W Tyrionie Lannisterze, granym przez Petera Dinklege'a (uwielbiam go za "Dróżnika"), można się zakochać. Khal Drogo o egzotycznej urodzie Jasona Momoa jest w równych proporcjach barbarzyński i pociągający. Musiałabym się rozpływać w zachwytach nad każdym bohaterem - polubiłam nawet Catelyn i Sansę. Podoba mi się to, że nie są dobierani aktorzy zjawiskowo piękni, lecz charakterystyczni - taką urodę cenię znacznie bardziej.

Fabularnie film jest zdumiewająco wierny powieści - rzecz jasna nie znam oryginału na pamięć, czytałam go jakiś czas temu, więc może coś tam obcięto, ale mnie niczego do szczęścia nie brakowało. Historia każdego z bohaterów jest spójna. Poza tym nie oczekuję od twórców, że zilustrują każdy akapit, już z tego wyrosłam. Zdaje mi się tylko, że scen burdelowych pojawiła się nadwyżka - mniej było za to krwawych walk, które w książce od pewnego momentu omijałam, przytłoczona nadmiarem flaków.

Podsumowując - weszłam do gry na całego, zostałam fanką i teraz tylko nie wiem, za co łapać najpierw - drugi sezon czy drugi tom?


Gra o tron / Game of throne, serial TV, 2011

6 kwietnia 2012

Irlandzki melodramat

Nigdy bym dobrowolnie nie sięgnęła po dzieło z tak przeraźliwie harlequinowata okladką, gdybym wcześniej nie czytała kilku bardzo zachęcających recenzji na blogach. W recenzjach zresztą podkreślano, że okładka ma się nijak do treści. I rzeczywiście, wyjątkowo nietrafiona. Może wydawca chciał bardzo podkreślić, że to książka dla kobiet? Najbardziej rozbraja mnie ten czerwony bucik... Aluzja do Kopciuszka czy co?

Sebastian Barry
Tajny dziennik
The Secret Scripture
Albatros 2011

Książka należy do gatunku "tajemnica z przeszłości, do której ktoś się po latach dogrzebuje" - bardzo przeze mnie lubianego, przynajmniej teoretycznie. W praktyce od dawna nie trafiłam na żadną pozycję tego typu, która by mi się podobała. Powieści Kate Morton były zaledwie znośne, "Dom sióstr" Charlotte Link to zupełna porażka, resztę litościwie przemilczę. Na ich tle jednak "Tajny dziennik" wypada może nie rewelacyjnie, ale całkiem nieźle. Przeczytałam z zaciekawieniem, lekko zgrzytając zębami dopiero w drugiej połowie.


Akcja rozgrywa się w Irlandii, rozpoczyna na początku XXI w., a potem cofa. W związku z rozbiórką starego szpitala psychiatrycznego personel musi zadecydować, czy umieszczeni w nim pacjenci na pewno muszą być poddani leczeniu - w nowym budynku szpitalnym nie ma aż tylu miejsc. Dr Grene najbardziej zainteresowany jest około stuletnią staruszką, Roseanne McNulty. Kobieta spędziła w ośrodku chyba połowę swojego życia - a może więcej - i nikt już nie pamięta jak i dlaczego się tam znalazła. Psychiatra próbuje dokopać się prawdy, zapisując swoje odkrycia w dzienniku. Nie wie, że Roseanne także potajemnie spisuje dziennik swojego życia. Czytelnik może śledzić oba, naprzemiennie. W pewnym momencie relacje zaczynają być rozbieżne - czyżby Roseanne kłamała w swych zapiskach? A może doktorowi ktoś podał fałszywe informacje?


Zaliczam na plus - miękki, melodyjny język, widać, że pisarz potrafi się nim posługiwać, o grafomanię go z pewnością nie oskarżę. Losy bohaterów zostały umiejętnie splecione z krwawą historią Irlandii pierwszej połowy XX w. i poddane niszczycielskiej sile ówczesnej katolickiej obyczajowości - akcja jest mocno osadzona w Irlandii, nie jest to tylko przypadkowa scenografia. Do pełni szczęścia niestety sporo mi zabrakło. Akcja toczy się wooooooolnoooooo... Żółwia narracja stuletniej staruszce nawet pasuje, ale dla równowagi mógł Autor dodać nieco werwy doktorkowi. Niestety, dr Grene jest bardziej ślamazarny od Roseanne i od połowy książka zaczyna się ciągnąć jak guma do żucia. W dodatku Barry lubi skręcać na melodramatyczne tory, a ja od łzawych tonów dostaję wysypki. Największym minusem jest jednak zakończenie - do bólu hollywoodzkie. Było tak oczywiste, że domyśliłam się go w połowie książki i tylko miałam nadzieję, że mnie Autor zaskoczy. Niestety. Przyjemne czytadło, ale żeby je nominować do Bookera? Really? 

Podsumowując, przeczytałam z zainteresowaniem, skończyłam bez żalu, pojutrze zapomnę.W ogóle zauważyłam, że jakoś mi irlandzkie książki nie podchodzą, nie wiem czemu. Polecam sympatykom powieści tego typu, a także tym, którzy lubią książki Kate Morton oraz "Dom sióstr" - wiem, że wielu się podobały, niestety ze mną są niekompatybilne ;)

Ciekawostka - Barry napisał także powieść "The whereabouts of Eneas McNulty" - a ów Eneas jest jednym z bohaterów "Tajnego dziennika", pojawiającym się epizodycznie, ale ważnym.

2 kwietnia 2012

Some are born to Endless Night

To chyba najbardziej kontrowersyjna książka Tokarczuk. Czytałam sporo recenzji tej powieści i gama odczuć była w nich niespotykana - od zarzutów "mierności i płycizny" po zachwyt. Nie będę Was trzymać w niepewności i wyjaśnię od razu - ja czuję wyłącznie zachwyt. Fantastyczna książka.

Olga Tokarczuk
Prowadź swój pług przez kości umarłych
Wydawnictwo Literackie 2009

Ubrana w kryminalny kubraczek historia okrucieństwa ludzi wobec zwierząt. Na płaskowyżu, w odludnej osadzie w pobliżu Kotliny Kłodzkiej, mieszka starsza pani Janina Duszejko. Życie w bliskim kontakcie z naturą bywa piękne, ale i bardzo ciężkie. Najgorsza jednak dla bohaterki jest świadomość, że piękne dzikie zwierzęta są nieustannie zagrożone przez bandę wąsatych facetów, którzy uganiają się z nimi ze strzelbami, pod sztandarem tradycji i dbania o przyrodę. Kiedy myśliwi zaczynają ginąć w tajemniczych okolicznościach, pani Duszejko podejrzewa, że być może zwierzęta wreszcie zaczynają brać odwet...

Nie dziwię się wcale, ze książka wzbudza tak różne opinie. To, co jest potrzebne do jej pozytywnego odbioru, to współodczuwanie - z główną bohaterką i ze zwierzętami. Ludzie, którzy uważają, że ziemia została nam dana dla naszej przyjemności - razem z całym inwentarzem, który możemy wykorzystywać wedle uznania - pewnie odczytają tę powieść jako zlepek dziwacznych idei nawiedzonej staruszki. Dla mnie to swoisty protest song przeciw temu jak urządzony jest świat - jak sami go urządzamy. Mogę się pod nim podpisać obiema rękami. Nie jem mięsa, a zwierzęta stawiam często wyżej niż ludzi. Dla mnie sprawa jest prosta - przykazanie mówi "nie zabijaj". Nie: "nie zabijaj ludzi", tylko "nie zabijaj". Nikogo. Nie będę pisała nawet, co sądzę o myśliwych, bo musiałabym użyć całej masy niecenzuralnych słów. Ciężko mi się czytało fragmenty o polowaniach... O morderstwach popełnianych na ludziach jednak łatwiej, a na myśliwych - bez większego problemu (bo w końcu, kto mieczem wojuje...).

Irytuje mnie zarzucanie autorce, że napisała książkę o ekologii i wegetarianizmie, bo to chodliwy temat. Myślę, że napisała o tym, co głęboko odczuwa. Czytałam na papierze własne myśli - nie da się tego stworzyć, jeśli nie potrafi się tego czuć. Drażni mnie także zarzucanie powieści, że nie jest to thriller idealny - myślę, ze nie takim miał być, bo nie o znalezienie mordercy w nim chodziło. To tylko forma. Zresztą jako kryminał też mi się czytało świetnie i nie mam mu pod względem fabuły nic do zarzucenia.

Zachwyciła mnie też konstrukcja głównej bohaterki - jednej z tych starszych pań, która przez osoby z zewnątrz odbierana jest jako typowa dziwaczka (bredzi o astrologii, bombarduje listami policję, rzuca się z pięściami na myśliwych), ale która wzbudza sympatię, jeśli pozna się ją "od środka" (książka napisana jest w pierwszej osobie, możemy więc śledzić tok myślenia bohaterki). Śmieszyły mnie zarzuty recenzentów, że Tokarczuk promuje astrologię, a także że widzi Czechy jako raj. Zachwyty nad Czechami były - w moim odczuciu - myśleniem życzeniowym (z pełną tego świadomością) na zasadzie: "gdzieś tam przecież musi być lepiej, a ludzie muszą być mądrzejsi". Też czasem próbuję w to uwierzyć, ale przeważa u mnie poczucie, że cały świat to jedno bagno...

Pozostaję bezkrytyczna wobec Tokarczuk,a "Prowadź swój pług..." z pewnością nabędę na własność - ciężko mi się rozstać z egzemplarzem bibliotecznym.

P.S. Po raz pierwszy dzięki tej powieści zetknęłam się z twórczością Williama Blake'a. Z pewnością będzie to znajomość kontynuowana z mojej strony.

“Every Night and every Morn
Some to Misery are born.
Every Morn and every Night
Some are born to Sweet Delight,
Some are born to Endless Night”
― William Blake, Songs of Experience

30 marca 2012

Czytam klasykę - Ulubione książki mojej babci

Przyznaję, że Maria Rodziewiczówna znalazła się na mojej liście klasyków do przeczytania głównie z jednego powodu - koszmarnie mi się myliła z Mniszkówną i chciałam je wreszcie zacząć rozróżniać. Żadnej do tej pory nie czytałam, ale jak się kojarzy Mniszkówna wiadomo - melodramaty, sentymenta i parodia autorstwa Magdaleny Samozwaniec. Siłą skojarzeń i po Rodziewiczównie spodziewałam się romansów okrutnych.

Niniejszym uroczyście to odszczekuję. Cudnie pisała Rodziewiczówna i współczesne pisarki mogłyby się od niej uczyć. Dramat miesza się z dowcipem, miłość z tragedią. Bohaterowie są ludzcy, żadne tam papierowe marionetki. Akcja potrafi zaskoczyć nagłym skrętem w bok. Zakończenie krzepi - jak to w lekkich powieściach, czytanych dla przyjemności, wskazane.

Zaczęłam od "Między ustami a brzegiem pucharu". Dobrze, ze miałam starsze wydanie, bo ta całująca się para na okładce odrzuciłaby mnie z pewnością. A tymczasem w treści pocałunki można policzyć na palcach jednej ręki. Chociaż ciężko mi było przebrnąć przez początek, bo zaczyna się od czułego kląskania hrabiego Wentzla i pięknej Aurory. Szybko jednak się okazuje, że to nie nowi Romeo i Julia. Aurora mężatką jest, a Wentzel to fircyk, co mężatki lubi.  Nie lubi natomiast Polaków -  pech chciał, że jego ojciec, niemiecki hrabia, ożenił się z polską dziewczyną. Ta jednak zmarła szybko, dając życie Wentzlowi i od tej pory chłopak nie miał do czynienia z polską gałęzią rodziny, a publicznie się do takiej w ogóle nie przyznawał. Za "wyzwanie" od Polaków sam wyzywał - na pojedynek.

Wszystko zmienia się jednak, kiedy poznaje piękną pannę Jadwigę, wychowankę swojej polskiej babki. Przyzwyczajony do umizgów kawaler spotyka się z lodowatym przyjęciem, a babka, która uważa go za Prusaka, nie puszcza nawet za próg. Panna zresztą jest zaręczona, więc szanse Wentzla bliskie są zeru. Jak wiadomo jednak między ustami a brzegiem pucharu wiele zdarzyć się może...


To, co mnie urzekło najbardziej to poczucie humoru pisarki. Wcale się go nie spodziewałam, a tymczasem dialogi od niego aż kipią. No i ta atmosfera dworkowa, cudowna. Ciężkie to były czasy dla Polaków, a jednak urzekająco piękne. Jeśli ktoś lubi "Nad Niemnem" (a wiem, ze są tacy i nie jestem wyjątkiem) to powinien po Rodziewiczównę sięgnąć obowiązkowo. Dobra wiadomość, że ją ostatnio wznawia, w ładnych okładkach, wydawnictwo MG (które wsławiło się przekładami - nareszcie - "Shirley" i "Lokatorki Wildfell Hall").



Zaraz po przewróceniu ostatniej strony "Między ustami..." złapałam za "Strasznego dziadunia". Opis nie zachęcał - jakiś niesympatyczny acz bogaty dziadek, dwóch dorosłych wnuków, o czym tu czytać? Wsiąkłam od pierwszej strony  nie oderwałam się dopóki nie skończyłam. Tym razem obyło się bez stosunków polsko-niemieckich. Akcja w dużym stopniu toczyła się w Petersburgu, gdzie studiował jeden z wnuków wrednego dziadka Polikarpa - Hieronim. Sierota, ale mądry i prawy, nie miał na świcie nikogo poza przyjacielem Żabbą i małą dziewczynką, wychowanką uratowaną z powodzi. Swego dziadka do bliskich nie zaliczał - ten bogaty starzec żądał od swych wnuków bezwzględnego posłuszeństwa i tylko za nie nagradzał - słuchał go drugi z wnuków, Wojciech, ale Hieronim miał własny plan na życie. Jednak plany planami a życie życiem, los miał dla Hieronima w zanadrzu okrutne niespodzianki, planując odebranie mu wszystkiego, co mu jeszcze na świecie pozostało.

"Straszny dziadunio" był powieściowym debiutem Rodziewiczówny - wygrała nim konkurs ogłoszony przez czasopismo "Świt". Wydał mi się nieco bardziej naiwny niż dojrzalsza "Między ustami...", ale nadal wart uwagi. Polecam i planuję przeczytać kolejne powieści Rodziewiczówny.

Maria Rodziewiczówna
Między ustami a brzegiem pucharu (1890)
Straszny dziadunio
(1887)

2 marca 2012

Pióro rani ostrzej...

Ten pisarz to mój pewniak. Podobają mi się nawet te jego książki, które mi się nie podobają... ;)

Ma wspaniały styl pisania, jego proza jest chłodna, subtelna, niebanalna. Uwielbiam czytać napisane przez niego zdania, bo są po prostu piękne.  I chociaż fabularnie "Kaligraf Woltera" nie wydał mi się bardzo udany, i tak sprawił mi mnóstwo przyjemności.

Młody kaligraf trafia w służbę do (łatwo się domyślić) Woltera, ale zamiast - jak się spodziewał - spisywać dla niego listy, zostaje wysłany na detektywistyczną misję. Pewną luterańską rodzinę oskarżono o zabicie syna, który przeszedł na katolicyzm. Relikwie po zmarłym czynią cuda, a Wolter podejrzewa kościół o przemyślną intrygę. To jednak dopiero początek przygód kaligrafa...

Czego tu nie ma - przedsiębiorstwo transportu zwłok; kat, który porzucił swój zawód (ukochany zawód, dodajmy); człowiekopodobne automaty; listy spisywane na kobiecym ciele oraz burzliwe idee w przeddzień rewolucji francuskiej. Elementów jest dużo i chciałabym móc napisać, że układają się idealnie jak puzzle, ale tak nie jest. Czytając, miałam wrażenie, że autor nie potrafił nad nimi zapanować. Powieść zrobiła na mnie wrażenie chaotycznego szkicu. Są fragmenty genialne, ale nie najlepiej ze sobą połączone, większość wątków po prostu się urywa. Szkoda, bo z tego pomysłu mogła powstać rewelacyjna książka, gdyby pisarz pokusił się o rozwinięcie i uporządkowanie akcji.

Po lekturze trzech książek de Santisa nadal uważam "Przekład" za najlepszą, ale przede mną jeszcze "Tajemnice Paryża". Opinie o niej są różne, przeważa zdanie, że wcale nie jest to kryminał - a tak go reklamuje wydawca - ale ci, którzy czytają de Santisa wiedzą, że mimo tajemnic i intryg jego książki po prostu kryminałami nigdy nie miały być. Pozostają poza jakimkolwiek gatunkiem.

Pablo de Santis
Kaligraf Woltera
El calígrafo de Voltaire
Wyd. Muza 2007

7 lutego 2012

Zielonym trabantem donikąd

Kolejna próba znalezienia "nowej Chmielewskiej" albo przynajmniej lekkiej i zabawnej powieści dla pań z wątkiem kryminalnym. Kolejny niewypał.


Głowna bohaterka to trzydziestokilkuletnia Lilka, świeża rozwódka, nieszczęśliwa, z lekką nadwagą, lekceważona przez matkę, która woli młodszą i ładniejszą córkę, Ewelinę. Obie siostry dziedziczą niespodziewanie podupadły peerelowski hotelik po niemal nieznanej ciotce. Ewelina nie jest nim zainteresowana, ale Lilka dostrzega okazję do odmiany swojego życia, wyrzucenia z głowy byłego wiarołomnego męża oraz odejścia z nielubianej pracy. Podejmuje się prowadzenia penjonatu, mimo że nie ma o tym biznesie zielonego (nomen omen) pojęcia, a w zadaniu tym pomaga jej przyjaciółka, Jagoda.
Bohaterem drugiego wątku jest Kamil, kucharz hotelowy i pasjonat modeli samochodowych, który wikła się w bardzo nieprzyjemną aferę, a uciekając, trafia do hoteliku Lilki.

Zaczęło się nawet dość obiecująco: bohaterowie wyraziści, język autorek nie zgrzytał zanadto, historia z gatunku tych, co to nie wiadomo, jak się potoczą. Niestety, gdzieś po połowie audiobooka zdałam sobie sprawę, że akcja nadal się rozkręca i rozkręcić nie może - bohaterki niemrawo snują się po zaniedbanym pensjonacie i ani nie mają większych kłopotów, ani szczególnych sukcesów, a wątek kryminalny toczy się gdzieś na szesnastym planie. Może bym nawet dosłuchała do końca, mimo obaw że akcja skończy się zanim się na dobre rozpocznie, ale nie dałam rady, czego powodem była Lilka. Główna bohaterka położyła powieść. Nieznośnie jęcząca, bezradna, pozwalająca każdemu wchodzić sobie na głowę, niezdolna do żadnych zdecydowanych działań. Gdyby nie Jagoda, fabuły prawdopodobnie nie byłoby wcale, bo Lilka siedziałaby na schodach hotelu, wzdychając za eksem i pozwalając szarogęsić się kierowniczce. Rozumiem, że autorki miały jakiś cel w uczynieniu tej - excusez le mot - niedojdy główną bohaterką, ale tego się nie dało czytać. Znacznie lepiej wypadłaby na pierwszym planie Jagoda, a Lilka mogłaby snuć się w tle i nawet stanowiłaby wtedy pewną atrakcję.

Przypomniawszy sobie, że przymusu czytania w naszym kraju nie ma, słuchania audiobooków też, a na półce tłoczą się bardziej obiecujące pozycje, porzuciłam powieść po ok. 3/4 objętości i powrotu nie planuję.

17 stycznia 2012

Sanditon

To już ostatnia z nieukończonych powieści Jane Austen. Tym razem pisarka nie porzuciła prac z własnej woli - przerwała je śmierć. Pisanie rozpoczęła w styczniu 1817 r., zmarła w lipcu. Początkowo książka nosiła tytuł The Brothers (Bracia), dopiero później rodzina Jane Austen zmieniła go na Sanditon.

Sanditon to nadmorskie angielskie miasteczko, które za sprawą starań kilkorga z mieszkańców ma się przekształcić w kurort. Na razie nie przynoszą one wielkiego efektu i turystów jest raczej niewielu. Jedną z przyjezdnych osób jest młoda panna Charlotta - główna bohaterka książki - która trafiła do Sanditon właściwie przypadkiem, a gości u rodziny Parkerów.

Rzecz jasna, szykuje się jakiś romans - jako głównego amanta obstawiam Sidneya Parkera - ale poza tym Sanditon jest książką bardzo oryginalną. Zamiast skupienia się na rodzinie, mamy obraz całego miasteczka i jego mieszkańców. Pojawia się wśród gości panna, która jest Mulatką z zachodnich Indii. Na główny plan wysuwa się satyryczny obraz społeczeństwa. Mamy doskonale oddanego pana Parkera, zafiksowanego na swojej dość utopijnej misji przekształcenia Sanditon w uzdrowisko. Jego dwie siostry to rozkoszny przykład hipochondryczek, a najmłodszy brat - lenistwa i samopobłażania. Większość bohaterów narysowana jest bardzo odważną kreską. Sama Charlotta zaś, jak zwykle subtelna i urocza, jest jednak z gatunku panien raczej rozsądnych niż romantycznych.

Powstało wiele kontynuacji rozpoczętego Sanditon, z których najbardziej znana jest chyba wersja Marie Dobbs - ukazała się jako Sanditon, by Jane Austen and "another lady. W Polsce wydało ją wyd. Prószyński i ska w 1999 r. Tym razem chyba się złamię i sięgnę po nią, jeśli uda mi się znaleźć w bibliotece.

13 stycznia 2012

Inna Emma Watson

Watsonowie to druga z niepublikowanych za życia autorki powieści Jane Austen - szeroko zakrojona, ale nigdy nie ukończona.

Bohaterka, 19-letnia Emma Watson, powraca do rodzinnego domu po 14 latach (!) nieobecności. Jako pięciolatka została oddana na wychowanie swojej bezdzietnej ciotce (można się domyślać, że było to po śmierci jej matki, która w powieści się nie pojawia). Ta jednak właśnie powtórnie wyszła za mąż i wyjechała do Irlandii, Emma powraca więc do niemal nieznanego ojca i rodzeństwa. Ma trzy siostry: Elżbietę, Margaret i Penelopę, oraz dwóch braci - Roberta, już żonatego, i Samuela. Emma zaczyna nawiązywać z nimi powoli kontakt, odkrywając, że nie wszyscy budzą w niej sympatię należną rodzinie.

Powieść rozpoczyna się od wyprawy Emmy na bal, na którym poznaje bogatą rodzinę Osbournów oraz uwielbianego przez kobiety Toma Musgrave'a, a także wychowawcę lorda Osbourne'a - pastora Mr. Howarda, który - jak możemy się domyślać - miał stać się ukochanym bohaterki. Jak zwykle jest tu kilka świetnych charakterystyk bohaterów, choćby fircyka Toma i przewrotnej Margaret. Główna bohaterka jednak jest, w zachowanym fragmencie, dość nijaka - ładna, grzeczna i wychowana znacznie lepiej niż jej rodzeństwo.

Powieść urywa się zdecydowanie zbyt szybko, może po zaledwie 1/4 całości. Rękopis zachował się w zbiorach siostry Jane - Cassandry - i dzięki niej wiadomo też, jakie miały być dalsze losy bohaterów. Po latach książka została dokończona przez pisarkę Joan Aiken, jednak nie miałam okazji jej czytać i nie wiem, czy się tego podejmę. Rozpoczęta powieść jest ciekawa, ale nie wyróżnia się szczególnie oryginalną fabułą i chyba wystarcza mi do szczęścia informacja o niezrealizowanych planach pisarki.

Jeśli ktoś z Was lubi czytać tzw. "dalsze ciągi" czy powieści inspirowane twórczością Jane Austen, to polecam stronę  Jane Austen Centre, na której opisane są wszystkie (?), które powstały.

Książka została wydana po polsku w zbiorku zawierającym także "Lady Susan" i "Sanditon".

9 stycznia 2012

Historia pewnego dzbana

L.M.Montgomery całe życie pragnęła napisać prawdziwą powieść dla dorosłych. Jednak obie, które stworzyła dla tego odbiorcy - Błękitny zamek i W pajęczynie życia - koniec końców trafiły na półki z literaturą młodzieżową.


 


O starym dzbanie Darków opowiadano tuzin historii. Ta będzie prawdziwa. (s. 7)

Jedyna powieść L.M. Montgomery, której aż do tej pory nie czytałam ma budowę dla tej autorki nietypową. Nie ma tu jednej bohaterki, której losy śledzimy. Jest cały klan spowinowaconych ze sobą rodzin Penhallowów i Darków. Na czele klanu stoi ciotka Becky, złośliwa staruszka. Nie stoi jednak za długo, bo już na wstępie powieści umiera, zostawiając po sobie w spadku zabytkowy holenderski dzban, rodzinną pamiątkę, o posiadaniu której marzą pozostali członkowie klanu. Kto go dostanie? Może słodka, radosna i szczęśliwie zakochana Gay, a może przez nikogo nie kochana Margaret? Może jeden z Samów, emerytowanych marynarzy, Duży lub Mały? Może Joscelyn, która z nieznanych powodów porzuciła swego męża kilka godzin po ślubie i od 10 lat z nim nie rozmawia? Może mały osierocony Brian, zawsze głodny  zmarznięty, albo owdowiała Donna? Nie wiadomo, bo ciotka Becky kazała wszystkim czekać aż rok na ujawnienie swej woli. Przez ten czas każdy będzie się starał zasłużyć na zdobycie "relikwii", wprowadzając zmiany w swoim życiu. Zmiany, które mogą okazać się ważniejsze niż jakiś tam dzban...

Widać, że powieść została napisana dla innej grupy wiekowej niż Anie i Emilki. Mnogość wątków, doroślejsze emocje, a nawet wzmianka o "niczym nie osłoniętych wdziękach kobiecych" - odróżniają "Pajęczynę" od pozostałych dzieł. Nie zmienia to jednak faktu, że jakoś mnie ta powieść nie zachwyciła. Bardzo przypominała mi jej opowiadania - za którymi nie przepadam - tylko splecione wspólnym wątkiem dzbana. Każdy z bohaterów opisany jest dość powierzchownie, więc do nikogo nie udało mi się przywiązać, a tym samym głębiej zainteresować jego/jej losem. W dodatku wszystkie fabularne rozwiązania (poza podstawową kwestią dzbana) były zupełnie jasne dla każdego fana twórczości tej pisarki - już po pierwszym rozdziale byłam pewna, kto się z kim zejdzie, a kto rozstanie i nie pomyliłam się ani razu.

Cieszę się, że "nadrobiłam" tę powieść, żałuję, że żadnej nie ma już przede mną, ale pozostanę wielbicielką jej powieści "dziewczęcych".

 
P.S. To kolejna książka, która na polskim rynku funkcjonuje pod dwoma zupełnie różnymi tytułami. Oryginalnie nazwana "A Tangled Web", w Polsce została wydana najpierw jako "W pajęczynie życia", a później - "Dzban ciotki Becky".

Recenzja ukazał się także na blogu "Klasyka Młodego Czytelnika".

L.M.Montgomery, W pajęczynie życia, Novus Orbis, 1995

27 listopada 2011

Jęcząca Martha

Martha Quest to prawdopodobnie najbardziej irytująca bohaterka, jaką miałam wątpliwą przyjemność poznać.

Doris Lessing
Martha Quest
Albatros 2008

Coś mi nie po drodze z panią Lessing. To już drugie moje podejście do jej powieści i trudno mi je zaliczyć do udanych.

Siedemnastoletnią Marthę poznajemy, kiedy mieszka ze swoimi rodzicami w brytyjskiej kolonii w Afryce Południowej. Ma nieokreślone, ale wielkie aspiracje, a przede wszystkim chce się wyrwać z domu. Od ojca, hipochondryka, weterana pierwszej wojny światowej, wiecznie wspominającego walkę, i - zwłaszcza - od matki, której serdecznie nie znosi, buntując się przeciw wszystkim głoszonym przez nią wartościom. Martha czuje, że odstaje od swoich zaściankowych rodziców i sąsiadów. Uważa się za przeciwną rasizmowi i wyzyskowi Czarnych w kolonii, czyta lewicowe lektury. Szczęśliwie udaje jej się dostać pracę w mieście, gdzie się przenosi, a tam szybko wpada w towarzystwo rówieśników, które spędza czas na zabawach i pijaństwie.

Martha została przez pisarkę odmalowana bardzo plastycznie, niemniej jest postacią, którą ciężko mi znieść. Z jednej strony czuje się lepsza od innych, aspiruje do bycia ponad zwykłym codziennym życiem (czy to na farmie, czy w mieście). Praca sekretarki to dla niej za mało, choć nie ma do niej żadnych kwalifikacji; zabawy w klubie wywołują u niej niechęć, a jednak nieustannie bierze w nich udział. Z drugiej strony - mimo tych wewnętrznych, skrywanych odczuć, nie próbuje brać losu w swoje ręce. Płynie z prądem, popychana przez innych ludzi to z jednej, to z drugiej strony.

Nie kontynuuje edukacji, właściwie sama nie wie dlaczego, bo jakoś tak wyszło. Podejmuje pracę, bo znalazł ją dla niej znajomy. Chodzi do klubów, bo tak wypada zbuntowanym młodym ludziom. Spotyka się z Donovanem, bo tak sobie życzy matka. Z ramion Donovana płynnie przechodzi w ramiona Perry'ego - właściwie nie wiadomo czemu, chyba dlatego, że on miał taką chęć. 

"Martha została przez Donovana wysadzona przy krawężniku, ale to Perry odprowadził ją pod drzwi i pocałował; z czego zrozumiała, że jest teraz dziewczyną Perry'ego, a nie Donovana."

I tak dalej, aż wreszcie ląduje na ślubnym kobiercu, też nie wie dlaczego. Czuje, że tego nie chce, ale nie potrafi podjąć żadnej akcji. Jedyne, co wie, to że jej życie wyglądałoby zupełnie inaczej, gdyby się gdzie indziej urodziła. Truizm, ale jakże typowy dla wieku nastoletniego.

"Bo nie było wątpliwości, że całe jej niezadowolenie wynikało z tego, że zasługiwała na coś, czego od życia nie dostała".

"Martha Quest" to pierwszy tom cyklu, więc domyślam się, że w kolejnych następuje przemiana bohaterki. Szkoda, że na okładce brak informacji, że jest to tylko pierwszy tom, bo jako zamknięta całość powieść jest właściwie o niczym. Męczyłam się strasznie, czytając, prawie zmuszałam się, żeby znów wziąć książkę do ręki. Ponad połowa treści jest tym, jak Martha bywała na potańcówkach, to z jednym, to z innym mężczyzną, była niezadowolona, ale udawała zadowoloną, a naprawdę to wszystko ją nudziło, bo ona była ponad to. Uh... Dlatego, mimo że chciałabym wiedzieć, czy Martha "wyjdzie na ludzi", nie podejmę się czytania kontynuacji.

"Martha Quest (...) była albo znudzoną, pochmurną i krytycznie nastawioną młodą kobietą z wymuszonym uśmiechem, albo rozgadaną gąską, śmiejącą się głośno i sztucznie."

Drugi minus, który widzę w książce, to powtarzalność. Poprzednio czytałam opowieść Lessing o jej rodzicach pt. "Alfred i Emily". Okazało się, że rodzice Marthy są identyczni jak rodzice Lessing, nawet imiona mają te same (zresztą Martha też nosi wyraźne cechy Doris). Jeśli w trzeciej książce, po którą sięgnę, opisani będą znów tacy sami ludzie, zacznę podejrzewać, że albo pisarka nie potrafi stworzyć nic nowego, albo ma jakiś gigantyczny kompleks na tle swojej rodziny.

Trzeci z subiektywnych minusów to styl Lessing. Mnie osobiście on po prostu nie pasuje, jest zbyt chaotyczny, czasem miałam wrażenie, że jedno zdanie nie łączy się nijak z drugim. Przez pierwsze 50 stron muszę przystosować swój umysł do jej sposobu opowiadania, a podobno Lessing jest chwalona za prostotę...

To nie jest zła książka. Jeśli ktoś lubi powieści psychologiczno-obyczajowe bardziej niż ja, pewnie będzie zadowolony. Jej niewątpliwym plusem jest opis życia w afrykańskiej kolonii w latach 30. XX w. i doskonale oddana atmosfera narastającego podniecenia związanego z poczynaniami Hitlera i przewidywaną wojną. Wzbudza uczucia u czytelnika, nawet jeśli u mnie była to głównie irytacja. Stawia pytania. Nie zmienia to jednak faktu, że skończyłam ją czytać z okrzykiem "Nareszcie!".

17 listopada 2011

Zmierzch kryminału skandynawskiego

Nie wiem, czy sprawiły to moje wygórowane oczekiwania po "Nocnej zamieci" tego autora oraz po recenzjach wychwalających "Zmierzch" jako jeszcze lepszą książkę Theorina, a może ogólny przesyt skandynawskimi zbrodniami, ale przeczytałam tę powieść bez większego entuzjazmu.

Johan Theorin
Zmierzch
Wyd. Czarne 2008

Niby była dobra. Zagadka ciekawa (zniknięcie małego chłopca, które po latach ma szansę znaleźć wreszcie wyjaśnienie). Świetnie odmalowana atmosfera opustoszałej wioski na Olandii. Nie ma się do czego przyczepić i sama nie wiem czemu nie spełniła moich oczekiwań. Jakoś niespecjalnie mnie wciągnęło to, co się działo z bohaterami. Akcja mnie interesowała, ale nie budziła emocji. Przeczytałam ją kilka tygodni temu i w sumie już za bardzo jej nie pamiętam.

Warto przeczytać dla uroku Olandii. Wielbicielom skandynawskich klimatów powinna się spodobać. Sama pewnie sięgnę po kolejne powieści Theorina. Ale w odniesieniu do "Zmierzchu" pozostanę taka beznamiętna...

PS. Sam gatunek mi się nie przejadł. Czytam teraz Indridasona. Islandzkie bagno wciągnęło mnie z głową. Żałuję, że nie mam "Grobowej ciszy".

12 listopada 2011

Zimno, ciemno, niepokojąco

Zdarza Wam się czasem zakochać w książce od pierwszego zdania? Mnie się właśnie zdarzyło.

"Jest wyjątkowo zimno, minus osiemnaście stopni, pada śnieg; w języku, który nie jest już moim językiem, ten śnieg to qanik."

I już wiedziałam, że trafiłam...

Peter Hoeg
Smilla w labiryntach śniegu
Świat Książki, Warszawa 1996







Spotkanie ze Smillą nie było jednak randką w ciemno. Ekranizację tej powieści (Biały labirynt, 1997) z Julią Ormond oglądałam kilka razy, a w Gabrielu Byrnie, grającym Mechanika, prawie się zakochałam ;) Bardzo chciałam przeczytać pierwowzór, ale jakoś się nie złożyło, bo książka była trudnodostępna. W bibliotekach nie znalazłam, wznowień nie było. Ostatnio, po przeczytaniu na którymś blogu kolejnej świetnej recenzji, doszłam do wniosku, że po prostu muszę... Przekopałam allegro, znalazłam, zakupiłam i zatonęłam w fabule (3Z ;) ).

Co mnie w tej książce urzekło? Najbardziej chyba atmosfera. Mroźna i niepokojąca. Z biegiem akcji jest coraz zimniej, śnieżniej, mroczniej. Coraz więcej zagadek i niebezpieczeństw, coraz niższa temperatura - i jedno, i drugie przyprawia o dreszcze. Akcja toczy się początkowo w zimowej Kopenhadze, a jakby tam było za ciepło, przenosi się na ponury statek, z dziwną załogą i tajemniczą misją, który płynie na Grenlandię, żeby tam, w tym białym lodowym labiryncie, doszło do ostatecznego rozstrzygnięcia.

Bohaterka książki to Smilla, z pochodzenia Grenlandka, zmuszona (w pewnym sensie) do życia poza ojczyzną, czterdziestolatka o gorącej krwi i nieugaszonej tęsknocie za światem, który już nie jest jej. Tryb jej życia trudno nazwać stabilnym, ale po śmierci pewnego małego grenlandzkiego chłopca rozsypie się do reszty. Śmierć Esajasa to prawdopodobnie wynik wypadku, ale Smilla nie potrafi w to uwierzyć. Kiedy zaczyna doszukiwać się prawdy, staje w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa.

Bardzo polubiłam wyrazistą Smillę, a za Grenlandią, której nie znam, tęskniłam tak, jak ona, która się tam urodziła. Oprócz świetnie poprowadzonej fabuły, nastroju i bohaterów, doceniłam tę powieść również jako źródło wiedzy o Grenlandii i ludziach stamtąd, a także o grenlandzkiej mniejszości w Danii - tych, którzy zostali wyrwani z bezkresnych białych równin i rzuceni w szary labirynt miast.

Książkę bardzo gorąco polecam, film zresztą też (o ile pamiętam, były fabularne różnice między nimi).


Biały labirynt (Smilla's Sense of Snow), reż. Bille August, 1997
Trailer można znaleźć tu.

Winter is coming... Tym razem w komiksie.

Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...