Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dziewczyny. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dziewczyny. Pokaż wszystkie posty

2 marca 2016

Malina, ach, Malina

Podchodzę sceptycznie do książek pisanych przez celebrytów, a już pisanych dla dzieci w ogóle nie tykam, chociaż może niesłusznie. "Malinę" tknęłam i nie żałuję, a skusił mnie głównie tytuł, bo uwielbiam dziewczęce imiona owocowe i kwiatowe. Autorką jest Katarzyna Pakosińska, artystka kabaretowa, więc liczyłam na lekturę lekką i zabawną i wcale się nie zawiodłam.

Malina (cud-dziewczyna) liczy sobie 10 lat i chodzi do czwartej klasy. Ma przesympatycznych rodziców (mama Tosia jest aktorką, tata Adam podróżnikiem), ukochane babcie oraz irytującego sąsiada, a w jej mieszkaniu stoi stare radio z zielonym oczkiem. Radio, które okazuje się mieć bardzo tajemnicze właściwości, bo z jego pomocą można... podróżować w czasie. Dzięki niemu Malina może przekonać się, jak to było, kiedy jej tata, mały Adaś, wykazał się nadzwyczajną odwagą, a mama Tosia wybrała się na wagary. Odkrywa też, że babcia Marzenka była za młodą niezłą psotnicą, a jej mama, prababcia Irena, wielką romantyczką. Udaje się też Malinie udaremnić niecny plan sąsiada Drążka, sięgający kilkadziesiąt lat wstecz!


Malina to przemiła bohaterka, jest urocza, zwariowana i lubi pakować się w tarapaty, wzbudziła moją ogromną sympatię. Bardzo spodobał mi się też pomysł podróży w czasie do czasów dzieciństwa własnych przodków - myślę, że wielu dziecięcych czytelników uświadomi sobie dzięki temu, że - po pierwsze - mamusia czy babcia też były kiedyś dziećmi, a - po drugie - że ich dzieciństwo wyglądało inaczej, bo przypadło na inne czasy. Plusem są też zabawne ilustracje Kasi Kołodziej.

Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to do dodatkowej "edukacyjnej" warstwy książki. W treść wplecione są różne trudne słowa i wyrażenia, wyjaśniane w didaskaliach (w sposób lekki i zabawny) oraz zadania dla czytelnika (napisz, narysuj itp.). Jak dla mnie, to za dużo grzybków w barszcz. Powieść powinna opowiadać wciągającą historię, jeśli ma jakąś warstwę edukacyjną, niech będzie wpleciona w akcję, a nie podana wprost. A jeszcze lepiej edukację zostawić książkom do tego przeznaczonym. W tym przypadku fabuła broni się sama i reszta tylko przeszkadza, ale może dla dzieciaków, które mają problem ze skupieniem uwagi na dłuższym tekście, te przerywniki będą właśnie zaletą.

Recenzja ukazała się też na blogu Książniczka i braciszek.

25 maja 2014

Czasami człowiek musi

...inaczej się udusi, jak wiadomo. Musi przeczytać coś niezbyt mądrego, lekkiego i niezostawiającego większego śladu w pamięci. No więc odnotowuję, że przeczytałam.

Pamiętam, że czytałam nie najgorsze recenzje tej powieści, dlatego zgarnęłam z bibliotecznej półki. (W dodatku bohaterka nosi imię mojej córki). Ode mnie jednak pochwał nie usłyszycie - to powieść zupełnie o niczym, oparta na schematach zdartych ze zużycia do gołej czcionki, banał na banale. Taki harlequin, który udaje, że jest czymś więcej. Nie mam nic przeciw harlequinom, ale nie lubię, jak się podszywają pod powieść psychologiczną. Trzeba autorce przyznać, że pióro ma lekkie i jak się już zacznie czytać, to tekst sam leci. Zdania składa zgrabnie i główna bohaterka jest dość sympatyczna (choć momentami dziwna do granic prawdopodobieństwa). I mimo że dość szybko się zorientowałam, że niczym mnie ta fabuła nie zaskoczy, to jakoś doczytałam do końca, skwitowałam wzruszeniem ramion i tyle tego doświadczenia.

Powieść podzielona jest na dwa głosy. Pierwszy głos należy do do 40-letniej kobiety, Elizy, drugi do nastolatki, Sandry/Cassandry. Eliza żyje dręczona wspomnieniem sprzed lat, kiedy jej przyjaciółka, Rose, utonęła w stawie. Ma poczucie, że mogła tej tragedii zapobiec, więc oskarża się o niemal o morderstwo, co radośnie popiera jej otoczenie... Niespodziewanie odzywa się do niej ojciec Rose, którego nie widziała od czasów tragedii, a który najwyraźniej pragnie pojednania, stojąc nad grobem.
Historia Sandry to retrospekcja, rozgrywa się niedługo przed utonięciem Rose. Sandra, która chce być nazywana Cassandrą, to pretensjonalna dziewczyna, która trafia do dobrej szkoły z internatem. Czuje się gorsza od wszystkich, chce udowodnić, że jest inaczej, klasyczny przypadek kompleksu niższości splecionego z kompleksem wyższości. Aspiruje do "elity", którą tworzą trzy przyjaciółki: Rose, Eliza i Portia.

Mam słabość do książkowych szkół z internatem i do tajemnic z przeszłości, ale niestety cała historia zbudowana została na wyeksploatowanych schematach, więc nie polecam. No chyba, że musicie...

Marika Cobbold
Utonięcie Rose
Muza 2012

2 lipca 2012

Literatura na ekrany w upalne wieczory


The Moth Diaries to ekranizacja książki Rachel Klein. Powieść o szkole z internatem dla dziewcząt z domieszką gotyckiej grozy. Bez obaw, książkę opublikowano na 3 lata przed pierwszym tomem Sagi Zmierzch, więc przynajmniej nie ma nic wspólnego z tą ostatnią wampirzą falą. Chociaż wampiry się i owszem, pojawiają (chyba - ponoć zależy to od interpretacji). W każdym razie tematyka szkoły z internatem niezwykle mnie kusi (wszyscy już chyba to wiedzą), a i klimaty gotyckie doceniam. Na razie nie udało mi się zdobyć powieści (tłumaczenia nie ma, wiec w bibliotekach brak), wobec czego sięgnęłam po film. Pozytywnie przyciągnęły mnie nazwiska odtwórczyń głównych ról - Sarah Bolger grała córkę Henryka w Tudorach, a Lily Cole m.in. Valentinę w Parnassusie.

Żeńska szkoła z internatem mieści się w rasowym starym budynku - dawniej był tu hotel. 16-letnia Rebecca wraca do niej po ciężkich wakacjach. Jej ojciec, pisarz, popełnił samobójstwo. Powrót do normalności bardzo ją cieszy, ale niestety - coś się jednak zmienia. Do szkoły przybywa nowa uczennica, niepokojąca Ernessa. Trzyma się nieco z boku, ale powoli zaczyna zagarniać dla siebie ukochaną przyjaciółkę Rebeki, Lucię. Czy to tylko urojenia zazdrosnej Rebeki, czy Ernessa rzeczywiście kryje jakieś mroczne sekrety? Dziewczynie, rzecz jasna, nikt nie wierzy, a tymczasem w szkole zaczynają się dziać rzeczy przerażające...

Całkiem niezły pomysł, ale wykonanie niestety już nie. Nie jestem pewna, czy to wina pierwowzoru, bo widziałam już mierne ekranizacje bardzo dobrych książek. Schematycznie zbudowany, mechanicznie odegrany (choć Lily Cole dobra), jednowymiarowe postaci i pospieszny finał, jakby twórcy tez już mieli dość - naprawdę można to było zrobić lepiej, bo sama fabuła jest pociągająca (na plus zaliczam kompletny brak mieniących się w słońcu i kąsających wampirów). Ekranizacja nie weszła do polskich kin i trudno się dziwić, bo jest po prostu słaba. Obejrzałam ją do końca trochę siłą rozpędu (ciężki sobotni upał, poza tępym patrzeniem w ekran niewiele da się robić), a trochę dzięki chwilami obecnemu nastrojowi gotyckiej grozy (groza goniła resztką sił, ale i tak się potem bałam pójść do ciemnej kuchni...). Nagrodzona zostałam finałową piosenką, która przypadła mi do gustu. Ale na książkę nadal mam chęć.


 The Moth Diaries, reż. Mary Harron, Irlandia, Kanada 2011


*******************************************************



Ze Spadkobiercami sytuacja jest odwrotna. Rzadko się to zdarza, ale się zdarza - film podobał mi się bardziej niż książka. Nie uważam, że to dzieło oskarowe (Amerykanie chyba oglądają za mało kina europejskiego, gdzie powstaje sporo rzeczy bez porównania lepszych), ale jednak dobre.

O powieści pisałam TUTAJ, więc nie będę się już powtarzać, treść pozostała ta sama.

Wygładzono jednak wszystkie te elementy, które drażniły mnie w książce (widać nie tylko mnie).
Po pierwsze, Matt King nie jest już mężczyzną o kobiecej psychice i jego reakcje wydają mi się właściwsze dla płci brzydszej, a Clooney zagrał go naprawdę dobrze, oszczędnymi środkami. Po drugie, córki Matta to zwykłe nastolatki - w trudnym wieku, a więc czasem histeryczne, trudne do zniesienia, ale normalne. W książce zachowywały się tak dziwnie, że powinno się je umówić do psychiatry. Swoją drogą, Shailene Woodley grająca Alexandrę jest prześliczna. Po trzecie - mogłam na własne oczy zobaczyć Hawaje, których odbicie w książce było dość słabe. Osobom które nigdy nie były w tym kraju, nie dostarczała zbyt wiele informacji. Film pozwolił poczuć nieco z tej specyficznej atmosfery krainy, która może nie jest rajem, ale tak wygląda.

Jedyny brak, który widzę, to słaba charakterystyka Elizabeth, czyli pogrążonej w śpiączce żony Matta. W powieści była przedstawiona jako kobieta niezwykła, charyzmatyczna, ale jednocześnie marna żona (szczęście małżeńskie tej pary była moim zdaniem mocno dyskusyjne) i zdecydowanie nie najlepsza matka (vide autodestrukcyjne działania Scottie, podejmowane po to, żeby mama doceniła jej "ciekawą" historię). Bez świadomości tych faktów można się dziwić dość niejednoznacznym reakcjom męża i córek na wiadomość o jej bliskiej śmierci. Logiczniej byłoby oczekiwać, że po prostu będą leżeć i płakać.


Spadkobiercy / The Descendants, reż. Alexander Payne, USA 2011

25 czerwca 2012

Czego nie wiedziałam o Ani...

Myślałam, że o cyklu o Ani Shirley wiem już wszystko.  Znam go od dziecka, posiadam na własność, czytywałam setki razy, w całości albo na wyrywki. Jakież było moje zdumienie, kiedy całkowitym przypadkiem odkryłam, ze istnieją dwie wersje Ani z Szumiących Topoli.

Potrzebowałam coś do szybkiego czytania i złapałam książkę, która akurat leżała z brzegu. Traf chciał, że była to właśnie Ania z Szumiących Topoli w wydaniu Naszej Księgarni z 1981 r. Kupiłam ją niedawno, bo mi się wydawało, że mi tego tomu brakuje. Potem spojrzałam na półkę i okazało się, że jeden, w innym wydaniu, już tam stoi. Odłożyłam więc tę nowozakupioną, żeby ją odsprzedać (dlatego właśnie leżała pod ręka, zamiast przykładnie stać w otoczeniu reszty tomów). W każdym razie zaczęłam czytać i wtedy dostrzegłam uwagę na stronie redakcyjnej "Wydanie skrócone". Zaraz, zaraz, jak to skrócone? Kto śmiał skracać Anię? Przeczytałam w całości (jak zwykle wpadłam w cudny świat wykreowany przez L.M. Montgomery i przypomniałam sobie, że bardzo się za nim stęskniłam, więc pewnie nowości pójdą chwilowo w kąt, a ja odbędę podróż reminiscencyjną na Wyspę Księcia Edwarda), ale trochę mnie to skrócenie dręczyło, więc zaczęłam szukać informacji. Co się okazało?


Cały wpis na blogu 'Klasyka Młodego Czytelnika".

13 lutego 2012

Szkoła w starym zamku


Jaka to urocza książeczka! Przyznaję, ze mam słabość do powieści o dziewczątkach na pensji, a także do polskiej literatury dla młodzieży z okresu międzywojennego - może dlatego tak mnie "Kierdej" zachwycił. Fabuła jest dość prosta, ale ze stron promieniuje młodość i radość. Można poczuć się tak, jakby samemu wybiegało się ze starych komnat zamkowych do rozsłonecznionego ogrodu.


Cała recenzja na blogu Klasyka Młodego Czytelnika.

15 kwietnia 2011

Niňos de guerra

Tak mnie ta książka zaskoczyła, że aż mam problem z ubraniem myśli w słowa.

Historia, którą przedstawia, dotyczy zjawiska "niňos de guerra", czyli dzieci, które w czasie wojny domowej w Hiszpanii, zostały wysłane poza granice kraju z dala od działań wojennych, ale i od rodzin. Dwie siostry, 12-letnia Harmonia i 6-letnia Rosa, to córki komunistycznych bojowników. Rodzice przed udaniem się na pole walki oddają dzieci do sierocińca (tymczasowo). Kiedy konflikt przybiera na sile, dziewczynki wraz z resztą dzieci z sierocińca zostają wysłane do Związku Sowieckiego. Tam żyją w domu dziecka, tęskniąc, ale powoli się aklimatyzując. Po rewolucji przychodzi druga wojna światowa, a po niej zimna wojna i hiszpańscy rodzice z "bloku zachodniego" wydają się być już na zawsze rozdzieleni ze swoimi dziećmi, jednak nie tracą nadziei na połączenie.

Temat bardzo mnie zainteresował, wcześniej nie zetknęłam się w ogóle z informacją o takiej dziecięcej emigracji. Uwielbiam książki pisane z punktu widzenia dziecka. Czytało się ją doskonale. Wydawałoby się więc, ze ocena powinna być entuzjastyczna. Odczuwam jednak potrzebę przyczepienia się.

Z jednej strony mamy wojnę, dramatyczne rozbicie rodziny, traumę dzieci, wywózkę do dalekiego kraju o zupełnie innej kulturze i obyczajach, o języku nie wspominając, represje, śmierć itp., itd. Z drugiej - losy bohaterów są zadziwiająco bezproblemowe, zamiast traumy jest raczej nastrój melancholijno-nostalgiczny, a happy end (w zakresie prawdopodobieństwa, na szczęście) wyskakuje z każdej strony. Brak opisu realiów historycznych, przez co o życiu codziennym hiszpańskich dzieci w Rosji nie dowiedziałam się wiele. Powieść jest króciutka, przeczytałam ją w godzinę, a streszcza praktycznie całe życie dziewczynek, więc nic dziwnego, że raczej prześlizguje się po najważniejszych wydarzeniach niż w nie zagłębia. Zaczęłam się jednak zastanawiać, jaki właściwie cel przyświecał Autorce przy pisaniu, co chciała w ten sposób przekazać i odpowiedzi póki co nie odnalazłam. Może inspirowała się swoimi lub cudzymi wspomnieniami?

Przy tym wszystkim jednak podkreślam, że naprawdę doskonale się tę książkę czytało i nabrałam ogromnej ochoty na kolejne lektury autorstwa Mariny Mayoral. Operuje ślicznym subtelnym językiem, doskonale - w oszczędnych słowach - odmalowuje charaktery i uczucia. Lektura zostawiła mnie w bardzo spokojnym i pogodnym nastroju. Trochę mi się chwilami kojarzyła z filmem "Zaczarowane baletki" (książki niestety nie czytałam), też opowiadającym o dziewczynkach, które muszę odnaleźć własną drogę.

Polecam.

25 stycznia 2011

Dziecinnieję

Może nie powinnam się przyznawać. Albo zakamuflować to pod filozoficznym procesem szukania wewnętrznego dziecka. Prawda jest jednak taka, że czuję się przepracowana, przybita nieustanną ciemnością, a w dodatku mojego Lubego wyniosło na inny kontynent i znowu jestem słomianą wdową. Wszystko to razem powoduje chandrę, a stan ten przejawia się u mnie w namiętnym oglądaniu filmów skierowanych do grupy wiekowej co najmniej o połowę młodszej niż ja. Myślicie, że istnieje jakieś wsparcie dla takich przypadków? Miejsce, gdzie mogłabym wstać i odważnie powiedzieć "Jestem Lilybeth, mam prawie 30 lat i regularnie oglądam filmy dla dzieci"?

Nie?
Trudno. W takim razie opowiem o tym Wam.

Wild Child czyli kolejny film o szkole z internatem. Trafiłam na niego przypadkiem, idąc tropem aktorki June Temple (pierwsza z prawej), która ma szczęście do ról pensjonarek - grała w Cracks i Dziewczynach z St. Trinian.


Bohaterka, rozpuszczona amerykańska laleczka Poppy Moore (Emma Roberts), zostaje umieszczona w brytyjskiej szkole z zasadami, co ma nieco ją utemperować. Poppy początkowo marzy o ucieczce, ale powoli zaczyna doceniać swoje nowe otoczenie i odkrywa, że w życiu nie chodzi tylko o nowy błyszczyk i kolejną imprezę.

Prosta bajka, ale bardzo dobrze opowiedziana - ciepła, sympatyczna, wciągająca i wiarygodna. Do tego z mądrym przesłaniem (ale bez zbyt nachalnego amerykańskiego morału, wypowiadanego pod koniec drżącym patetycznym głosem). Wartościowa pozycja dla nastolatek, a przyjemna - dla wszystkich.  Z czystym sercem polecam.

Wild Child: Zbuntowana księżniczka, reż. Nick Moore, Francja, USA, Wielka Brytania 2008.



Ballet shoes to ekranizacja powieści dla dzieci Noel Streatfeild - zawsze chciałam ją przeczytać, a nie miałam okazji, więc jak zauważyłam ekranizację, natychmiast po nią sięgnęłam. Do filmu przyciągnęła mnie też odtwórczyni jednej z głównych ról, czyli Emma Watson - chciałam zobaczyć, jak Hermiona radzi sobie w innych filmach. 


Bardzo jestem teraz ciekawa oryginału, bo film jest urzekający. Akcja toczy się w Londynie lat 30. XX w. Pod opiekę badacza i podróżnika, wielbiciela skamielin, trafia jego mała krewniaczka, Sylvia. Początkowo oporny, opiekun przywiązuje się do dziewczynki. Kiedy ta trochę podrasta, ze swoich podróży przywozi kolejną dziewczynkę, uratowaną gdzieś po drodze. Malutka Pauline otrzymuje nazwisko Fossil, na cześć skamielin. Wkrótce dobrotliwy opiekun przygarnia kolejne sierotki - Rosjankę Petrovę i córeczkę baletnicy - Possy. Sam nie rezygnuje z podróży, więc to Sylvia i jej stara niania muszą dziewczętom matkować. Kiedy badacz nie powraca z kolejnej wyprawy, na Sylvię i trzy "siostry" Fossil spada ciężar utrzymania siebie i wielkiego domu. Pojawiają się sublokatorzy - smutny mężczyzna, emerytowane nauczycielki i nieco już "zużyta" tancerka. Cała gromadka wspiera się nawzajem, a siostry Fossil zyskują szansę na przyszłość - za namową tancerki trafiają bowiem do szkoły tańca i na scenę. 


Film jest naprawdę ładnie nakręcony i dobrze zagrany, bardzo angielski w klimacie. Emma Watson spisała się znakomicie. Co prawda początkowo nie mogłam przestawić się na myślenie o niej per Pauline Fossil, bo przecież wyglądała jak Hermiona :), ale szybko zyskała w moich oczach pełną wiarygodność, jako mała dziewczynka marząca o karierze aktorskiej.

Polski tytuł to "Zaczarowane baletki",  chociaż, co w nich zaczarowanego było - nie wiem :) Film jest całkowicie realistyczny, bez żadnych magicznych wstawek.

Zaczarowane baletki, reż. Sandra Goldbacher, Wielka Brytania 2007

cdn.

18 stycznia 2011

Niegrzeczne dziewczynki z St. Trinian's

Oto niespodzianka! Sięgnęłam po dwuczęściową komedię dla nastolatek "Dziewczyny z St. Trinian", oczekując płytkiej rozrywki. (Mam słabość do filmów o pensjach dla dziewcząt, a ze względu na nadmiar pracy intelektualnej ostatnimi czasy ciągnie mnie w kierunku relaksu, który nie przemęcza szarych komórek - aż wstyd się tak publicznie przyznawać, jeszcze ktoś przeczyta). Rozrywkę otrzymałam, nie bardzo głęboką, ale przy okazji dowiedziałam się, że mam do czynienia ze zjawiskiem, które w Anglii ma kilkudziesięcioletnią tradycję. No, to postanowiłam się z Wami podzielić, a co! Nie będę taka samolubna :)


Dziewczęta z pensji St. Trinian nie są wytworem ostatnich lat, wbrew temu, co mi się wydawało. Narodziły się w głowie brytyjskiego rysownika Ronalda Searle'a, który w latach 40. stworzył serię absurdalnych komiksów o niegrzecznych uczennicach z wyjątkowo nieortodoksyjnej szkoły.


Bardzo szybko małe potwory ze szkoły St. Trinians wymknęły się twórcy spod kontroli i opanowały społeczeństwo angielskie niemal jak potteromania.

W 1954 r. powstała pierwsza ekranizacja "The Belles of St. Trinian's", w której podwójną rolę ekscentrycznej dyrektorki szkoły i jej brata zagrał mężczyzna - Alistaire Sim (co stało się tradycją - w ostatniej ekranizacji obie role zagrał Rupert Everett). Za nim poszły kolejne: "Blue Murder at St. Trinian's" (1957), "The Pure Hell of St. Trinian's" (1960), "The Great St. Trinian's Train Robbery" (1966) i "The Wildcats of St. Trinian's" (1980). Nie tracę nadziei, że uda mi się je obejrzeć.


Bardziej współczesne ekranizacje powstały całkiem niedawno - pierwsza część w 2007 r., druga w 2009. Reżyserii podjął się nie byle kto, bo Oliver Parker, który wcześniej ekranizował Szekspira ("Otello") i Oskara Wilde'a ("The importance of being earnest", a całkiem niedawno "Dorian Gray"). Odszedł dość daleko od pierwowzoru, wyraźnie uwspółcześniając treść - fabuła ma niewiele wspólnego z komiksem Searle'a. W jego szkole St. Trinian można spotkać reprezentantki wszystkich młodzieżowych subkultur, od przysłowiowych "blondynek", przez gotyckie wersje emo, po zapaleńców ekologicznych. Rupert Everett grający dyrektorkę szkoły - Camillę Fritton, wyraźnie wzorował się na Camilli Parker-Bowles. Dyrektorka jest zreszta uwikłana w romans z pierwszym mężem Wielkiej Brytanii - nie, nie księciem, ale premierem, granym przez Colina Firtha (ten film musiałam zresztą obejrzeć również dla niego).


Dziewczęta z St. Trinian piją, biją, demolują, kradną, pędzą bimber, który potem sprzedają oraz uczą się radzić sobie w życiu, wykorzystując wszystkie swoje atuty (cielesne też).  Nauczyciele z dyrektorką na czele to zbiór niepoprawnych ekscentryków, którzy bynajmniej nie próbują temperować wychowanek (naiwni nosiciele kaganka oświaty szybko rezygnują z pracy). Kiedy pojawiają się kłopoty, uczennice stają jednak murem za szkołą. W pierwszej części muszą uratować szkołę od bankructwa, w drugiej - pomagają dyrektorce odnaleźć legendarny skarb Frittonów.


Przez film przewijają się młode gwiazdki, w tym Gemma Arterton, która w wydaniu chanelowskim prezentuje się znacznie lepiej niż jako księżniczka Tamina ("Książe Persji") oraz modelka Lily Cole ("Parnassus"). Na pierwszy plan wysuwa się Tallulah Riley (Mary z "Dumy i uprzedzenia"), a epizodycznie pojawia się ponoć Mischa Barton (nie zwróciłam uwagi).



Tych, którzy spodziewają się nieskomplikowanej komedii, uprzedzam, że jest to typowy przykład humoru brytyjskiego - mieszanka absurdu z dosłownością (i niech mi nikt nie mówi, że Monty Python to taki jest wyrafinowany i do dosłowności się nie zniża, bo obcinanie rąk i nóg, a następnie sikanie krwią z ran nie jest mu bynajmniej obce - pod tym względem St. Trinian to szczyt subtelności). Nie każdemu musi się podobać. Ja zostałam pozytywnie zaskoczona. Nie jest to arcydzieło, ale też nie udaje, że ma nim być. Poprawia humor oraz przekonuje, że kobieta może wszystko - posługując się bardzo różnymi sposobami. Piosenka przewodnia, wykonywana przez Girls Aloud, bardzo wpada w ucho (choć to muzycznie nie moja bajka), a tekst przyczepia się na stałe: "we are the best, so screw the rest, we do as we damn well please". Czasem człowiek ma ochotę wypisać sobie coś takiego na koszulce ;)




Uwaga - film jest całkowicie niepedagogiczny. Mnie nie zaszkodzi, ale kto go tam wie, jak wpłynie na młody umysł. Na wszelki wypadek nieletnim nie polecam. Reszcie - na własną odpowiedzialność. Sami wiecie, jaki macie poziom odporności na głupie komedie.

16 października 2010

Dziewczęta, wracajcie na pensje!


Żywię potajemnie fascynację szkołami żeńskimi. Wychowana na "Tajemnicy Abigail" i "Małej księżniczce" zawsze chciałam uczęszczać na pensję, ale nie było mi dane. I tak, wiem, można długo dyskutować o sensie rozdziału płci i wyższości lub niższości koedukacji, ale nie o to chodzi. Pensje mają taki staroświecki urok, który mnie szalenie pociąga i wcale nie przeszkadza mi to, że w obejrzanym właśnie filmie wcale nie była ona przedstawiona jako raj na ziemi, a może bliżej przeciwległego bieguna. Książki i filmy o tej tematyce zawsze mnie przyciągną.

Akcja filmu rozgrywa się w latach 30. XX w. w angielskiej szkole dla dziewcząt. Pensja jak się patrzy, ma grube kamienne mury, sztywne nauczycielki-stare panny, spartańskie warunki, surowe reguły i stosuje tzw. zimy wychów. Sypialnie są ubogie, na szafkach nocnych można trzymać tylko pięć prywatnych przedmiotów, smakołyków brak, a w listach do rodziców nie wolno się skarżyć -- korespondencja musi być zaakceptowana odgórnie.

Na tym tle wybija się jedna tylko nauczycielka -- Panna G. Młoda, piękna (w tej roli wielkooka Eve Green), zawsze modnie ubrana, o tajemniczej przeszłości wypełnionej przygodami i zamorskimi podróżami, pełna pasji, uczy dziewczęta o sile pragnień w życiu i konieczności dążenia do celu, a po lekcjach zaprasza je do swego fascynującego pokoju, pełnego bibelotów ze świata poza murami i tam, zamiast nadzorować naukę, opowiada im niezwykłe historie.


Panna G. uczy wychowania fizycznego, a przynajmniej -- z tego, czego dowiadujemy się w filmie -- prowadzi grupę wysportowanych dziewcząt, które trenuje w skokach do wody (co jest ideą niezwykle postępową w szkole i nie budzącą zbyt wielkiego entuzjazmu przełożonych). Drużynie przewodzi najlepsza -- śliczna, bystra i pewna siebie Di. Jest charyzmatyczna, podporządkowuje sobie resztę, ale ma słaby punkt - jest nim dziewczęca fascynacja nauczycielką. Przy swoim zadurzeniu ma szczęście być na szczęśliwej pozycji pupilki, jako najbardziej utalentowana uczennica. 


Pewnego dnia do szkoły przybywa "nowa", i to nie byle kto, ale prawdziwa hiszpańska księżniczka. Jej przeszłość jest podejrzana -- najwyraźniej szkoła ma być dla niej karą. Osobowość i tajemnicza historia Fiammy zaczynają spychać Di na dalszą pozycję, a to się dziewczynie zupełnie nie podoba. Jak daleko jest w stanie się posunąć, żeby nie dopuścić do zmian w grupie? W dodatku panna G., która na początku robi wrażenie najbardziej "ludzkiej" z nauczycielek, okazuje się mieć własne sekrety. Szczera jest przynajmniej w jednym - dążeniu do celu, tak jak tego uczyła wychowanki, tylko w o wiele bardziej bezwzględny sposób.



To jeden z tych przedziwnych filmów, które przy oglądaniu jednocześnie drażnią i nęcą, jak cudze sekrety podglądane przez dziurkę od klucza. Czujesz, że nie chcesz patrzeć dalej, ale nie możesz przestać. Fabuła jest tak naprawdę prosta, można ją streścić w kilku zdaniach, ale wywiera dziwnie hipnotyzujący wpływ na widza (a przynajmniej na mnie). Zimny angielski klimat w połączeniu z duszną atmosferą dojrzewającej kobiecości i skrywanych emocji, sfotografowany w nastrojowy sposób (piękne zdjęcia!), dał mieszankę zapadająca w pamięć. Po kilku dniach od obejrzenia podoba mi się jeszcze bardziej. Polecam!


Cracks
reż. Jordan Scott
Irlandia, Wielka Brytania, 2009

Winter is coming... Tym razem w komiksie.

Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...